Najgorzej mają Meksykanie. Według najnowszych danych OECD (Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) są najbardziej zapracowanym narodem świata. W 2018 r. przepracowali średnio 2258 godzin rocznie, a ustawowy czas pracy w ich kraju wynosi 48 godzin tygodniowo. Na podium znajdują się też Kostarykanie i Koreańczycy – w 2017 r. obie nacje spędziły w pracy ponad 2 tys. godzin. W Południowej Korei ustawodawca dopuszcza pracę nawet przez 52 godziny tygodniowo.
Polacy z wynikiem 1928 godzin w 2017 roku są w raporcie OECD na wysokim siódmym miejscu. Dla porównania – Niemcy, którzy zamykają stawkę, przepracowali dwa lata temu aż 600 godzin mniej niż my (1356). Jeśli przyjmiemy, że pracujących dni w roku jest 250, wychodzi, że nasi zachodni sąsiedzi średnio spędzali w pracy zaledwie 5,5 godziny dziennie. – Jeśli się patrzy na statystyki, to Polacy pracują raczej dużo niż mało – potwierdza prof. Sylwiusz Retowski, psycholog pracy i organizacji z Uniwersytetu Humanistycznospołecznego SWPS. – Niestety, bardzo dużo osób jest u nas nieaktywnych zawodowo – tych pracujących jest raptem tylko ok. 56 proc. (dane za zeszły rok). A więc ci, którzy pracują, pracują powyżej średniej europejskiej.
Skutki tego stanu rzeczy pokazuje ranking „The Workforce View in Europe 2018”. Wynika z niego, że jesteśmy najbardziej zestresowanymi pracownikami w Europie. Stresu każdego dnia doświadcza w pracy aż 27 proc. Polaków. Na drugim biegunie są Holendrzy – na co dzień w pracy stresuje się tylko co dziesiąty z nich. Nie dość, że pracujemy w napięciu i ponadprzeciętnie długo, to jeszcze nie ograniczamy się do godzin roboczych. Według raportu firmy Naturativ badającej filozofię slow life w polskim wydaniu, aż połowie z nas zdarza się pracować w czasie wolnym. Co gorsza, aż co trzecia osoba w wieku 25–44 lat odczuwa niekiedy wyrzuty sumienia, gdy odpoczywa! Fatalnie jest zwłaszcza wśród młodych: według raportu prawie połowa osób w wieku 18–24 czuje dyskomfort, jeśli nie wykonuje swoich obowiązków zawodowych w czasie wolnym.
Trudno się temu dziwić. W naszej kulturze bycie zapracowanym jest ciągle synonimem sukcesu, a lenistwo ma fatalną reputację. Tymczasem badania naukowe dowodzą czegoś odwrotnego. Nicnierobienie jest nam niezbędne – i dla zdrowia fizycznego, i psychicznego.
NIE BIEGNIJ!
O tym, że współczesny styl życia nam szkodzi, po raz pierwszy zrobiło się głośno dzięki psychologowi Robertowi Levine’owi z Uniwersytetu Stanowego Kalifornii we Fresno. W 1999 r. prof. Levine opublikował przełomową pracę, w której w pomysłowy sposób szacował tempo życia w 31 krajach świata. Zespół psychologa zmierzył, jak szybko ludzie chodzą po ulicy, jak prędko pracownik poczty sprzedaje znaczek i jak dokładne są zegary w miejscach publicznych. Na tej podstawie określono, jak szybko żyją mieszkańcy poszczególnych krajów. Państwami o największym tempie życia okazały się Szwajcaria, Irlandia i Niemcy. Polska znalazła się na dwunastym miejscu. „Tempo życia było większe w krajach o zimnym klimacie i indywidualistycznej kulturze” – pisał prof. Levine. Najwolniejszy kraj to Włochy.
W 2006 r. tempo chodzenia pieszych w największych miastach świata ponownie policzył prof. Richard Wiseman z University of Hertfordshire. Okazało się, że średnio wzrosło o 10 proc. Rekord pobił Singapur – tam tempo chodzenia po ulicach zwiększyło się aż o jedną trzecią (i było to wówczas najszybsze miasto świata). – Ten prosty wskaźnik mówi bardzo dużo o fizycznym i społecznym zdrowiu ludzi – podkreślał prof. Wiseman. – Tempo życia dotyka ludzi mocniej niż kiedykolwiek wcześniej, ponieważ po raz pierwszy w historii większość ludzkości żyje w miastach. Jakiego rodzaju jest to wpływ? Badania prof. Levine’a wykazały, że istnieje związek między tempem życia a liczbą zgonów z powodu choroby niedokrwiennej serca i ilością palaczy. W bogatych krajach Zachodu i w Japonii, gdzie tempo życia było najwyższe, mieszkało najwięcej palaczy i najwięcej osób umierało na serce.
Szkodzi nam również inny składnik szybkiego życia: nadmiar bodźców. Szacuje się, że oglądając telewizję i korzystając z internetu, dziennie wchłaniamy ponad trzydzieści gigabajtów danych – dźwięków, obrazów, filmów, tekstów (dane z 2015 r.). Większość z tego to, według określenia prof. Ryszarda Tadeusiewicza, trzykrotnego rektora AGH, „smog informacyjny” – informacje bezwartościowe, nieistotne albo pełne przemocy. – Nadmiar bodźców prowadzi do permanentnego uruchomienia układu współczulnego – tłumaczył cztery lata temu „Focusowi” Jakub Spyra, neuroimmunolog. – Jego funkcja właściwa to odpowiedź na zagrożenie życia. Współczesny człowiek żyjący w dużym mieście ma stan świadomości zbliżony do tego, jaki przeżywa żołnierz na polu walki. Efekty pośpiesznego życia w potopie informacyjnym to bezsenność i stałe poczucie niepokoju. Naukowcy wiążą przebodźcowanie także ze zbyt wysokim ciśnieniem i podniesionym poziomem cukru we krwi.
DLACZEGO LENISTWO MA ZŁĄ PRASĘ?
Rozwiązaniem jest po prostu pracować mniej i wolniej. Niby banalne, ale by dać sobie zgodę na nicnierobienie, trzeba wpierw pokonać potężną barierę psychologiczną. W naszym kręgu kulturowym lenistwo to bowiem bezdyskusyjna przywara. Jego synonimy – gnuśność, nieróbstwo, próżnowanie – bez wyjątku mają negatywne konotacje. Co więcej, to pojęcie okazało „zaskakującą niepodatność na ewolucję”, zauważa dr hab. Marcin T. Zdrenka z Instytutu Filozofii UMK w pracy „O gnuśności. Studium lenistwa i jego kontekstów”. Od starożytności niezmiennie było określeniem wady, którą należało piętnować i zwalczać. Pierwszy był Hezjod. W eposie „Prace i dnie” grecki epik stwierdził: „Praca nikogo nie hańbi, a hańbą jest żyć w bezczynności”. Starotestamentowa „Księga przysłów” wysyłała leniwego po nauki do mrówki. Paweł z Tarsu w „Liście do Tesaloniczan” napisał słynne: „Kto nie chce pracować, niech też nie je” (2 Tes 3,10). Na liście grzechów głównych lenistwo przez pierwsze stulecia chrześcijaństwa pojawiało się wymiennie ze smutkiem, ale ostatecznie to ono uznane zostało za jedną z najważniejszych przywar (w XII w.) „W kanonicznym ujęciu Tomasza z Akwinu pojawia się znany dziś układ (grzechów głównych – przyp. red.)” – pisze dr Zdrenka.
Co było dalej, wiemy z literatury i muzeów. Dante wysłał leniwych do przedpiekla, La Fontaine krytykował w bajkach. Gnuśność potępili pędzlem m.in. Hieronim Bosch i Pieter Breughel Starszy. Jej przeciwieństwo – pracowitość – afirmowana w kulturze mieszczańskiej stała się kamieniem węgielnym etyki protestanckiej. A z niej przeniknęła do XX- i XXI-wiecznego świata zachodniego, gdzie nauczyliśmy się sami od siebie wymagać stale rosnącej wydajności. I co gorsza, zaczęliśmy podejrzliwie traktować osoby takie jak mój kolega, który wychodząc jako pierwszy z pracy na podszyte zazdrością docinki odpowiadał: „Inteligentni pracują krócej”.
Jeśli jednak zmienimy perspektywę, zobaczymy coś innego. „Złą prasę” lenistwo ma zaledwie od 2–2,5 tys. lat. Z punktu widzenia historii gatunku to tyle co nic. Wcześniej nicnierobienie było czymś pożytecznym i pożądanym, a Homo sapiens ewoluował, korzystając z dobrodziejstw bezczynności w stopniu niedostępnym jego współczesnym przedstawicielom.
BYĆ JAK ŁOWCA-ZBIERACZ
Robin Dunbar, brytyjski antropolog i biolog, w książce „Pchły, plotki i ewolucja języka” pisał: „Psychologicznie rzecz biorąc, jesteśmy wciąż plejstoceńskimi myśliwymi i zbieraczami uwięzionymi w polityczno-gospodarczym systemie XX wieku”. To twierdzenie uzasadniają liczby. Holocen, najmłodsza, nadal trwająca epoka geologiczna, zaczął się 10 tys. lat temu. Wcześniej zaś praludzie i ludzie ewoluowali w ciągnącym się ponad 2 mln lat plejstocenie (czyli epoce lodowcowej). Prowadzili wówczas zupełnie inny tryb życia – nie zakładali jeszcze osiedli, tylko w poszukiwaniu żywności wędrowali w kilkudziesięcioosobowych grupach łowców-zbieraczy. Denis Dutton, nowozelandzki filozof sztuki, przeprowadził następujące rozumowanie. Ustalił, że licząc 20 lat na pokolenie, od Sokratesa i Platona dzieli nas zaledwie 120 pokoleń. Od ludzi zaś, którzy zaczęli osiedlać się w pierwszych miastach, kolejne 380 pokoleń. Tymczasem w plejstocenie żyło aż 80 tys. pokoleń.
To wówczas rozegrał się, jak pisze Dutton w „Instynkcie sztuki”, „ewolucyjny teatr, w którym zdobyliśmy gusta, zasoby intelektualne, zdolności emocjonalne oraz cechy charakteru stwarzające nas w takiej postaci, w jakiej jesteśmy”. A zatem jak wyglądała codzienność łowców-zbieraczy, do której jesteśmy przystosowani ewolucyjnie? Ile poświęcali na pracę, a ile na odpoczynek? Najnowszej (w maju tego roku) odpowiedzi na to pytanie udzielił dr Mark Dyble, antropolog z Uniwersytetu w Cambridge. Dyble wraz
z kolegami spędził dwa lata wśród Aetów, rdzennego ludu Filipin. Część Aetów prowadzi koczowniczy tryb życia, część jednak dzieli swój czas pomiędzy zbieractwo i uprawianie ryżu.
Skrupulatne policzenie, kto z Aetów ile leniuchował, a ile poświęcał na zdobywanie pożywienia, doprowadziło do zaskakujących wniosków. Otóż okazało się, że łowcy-zbieracze spędzają na szukaniu żywności zaledwie dwadzieścia godzin tygodniowo! To mniej niż trzy godziny dziennie! – Dodatkowe 2,5 godziny zajmują im prace domowe – opowiada „Focusowi” dr Dyble – czyli gotowanie, sprzątanie, naprawianie schronienia i narzędzi. To daje w sumie około 5,5 godziny zajęć dziennie.
Co robią w pozostałym czasie? – Wypoczywają, socjalizują się, czyli spędzają czas z innymi, bawią się. Oraz śpią – wylicza Dyble. I podkreśla: – Bardzo długo naukowcy uważali, że przejście z koczowniczego na osiadły tryb życia i rozwój rolnictwa to był postęp, który uwolnił ludzi od życia żmudnego i niebezpiecznego.
Jednak kiedy antropolodzy zaczęli bezpośrednio badać żyjących jeszcze na Ziemi łowców-zbieraczy, okazało się, że to nieprawda. Koczownicy mają bardzo dużo wolnego czasu. I – co najciekawsze – pracują mniej niż pierwsi rolnicy. Dyble policzył, że ci Aetowie, którzy zajęli się uprawą, poświęcają na to 30 godzin tygodniowo – czyli aż o jedną trzecią więcej niż koczownicy.
ROZMOWA PROF. SYLWIUSZ RETOWSKI, UNIWERSYTET SWPS – SAM WIESZ, KIEDY ZROBIĆ PRZERWĘ
Jak znaleźć równowagę między obowiązkami i relaksem tłumaczy ekspert specjalizujący się w psychologicznych kosztach pracy
Magdalena Salik, Focus: Jak powinniśmy pracować? Czy należy się trzymać reguły mówiącej, że po 50 minutach pracy kreatywnej powinniśmy zrobić kwadrans odpoczynku?
Prof. Sylwiusz Retowski: Byłbym sceptyczny co do szukania takich rytmów. Wiele zależy od tego, jaki mamy temperament. Są ludzie, którzy łatwo się skupiają, ale na krótko, i tylko pod wpływem stymulujących bodźców. Lepiej, żeby pracowali zrywami i relatywnie często odpoczywali. Z kolei tych, którzy, częste przerwy niepotrzebnie by rozpraszały.
Jak odpoczywać w pracy? Wielu z nas w czasie przerw odruchowo sięga po telefon.
– Jeśli ktoś lepiej z tym funkcjonuje, to czemu nie? Musimy wziąć pod uwagę różnice pokoleniowe. Ja jestem ze starszego pokolenia i nie chciałbym w każdej przerwie sprawdzać, co się dzieje w mediach społecznościowych. Zwyczajnie mnie to nie interesuje. Młodzi ludzie chcą jednak być cały czas online – i nie uważam, żeby dobrą strategią było im tego zabraniać. Ani by każdemu dzielić pracę na wyrównane fragmenty. Moim zdaniem rozwiązania przykrojone do wszystkich w jednakowy sposób są mało skuteczne.
A może powinniśmy pracować mniej: tylko cztery dni w tygodniu?
– Oczywiście lepiej mieć więcej wolnego czasu: dla rodziny, dla relaksu. Jednak rozważając skrócenie tygodnia pracy, nie można zignorować ekonomicznego punktu widzenia: czy nasza efektywność pracy pozwalałaby wprowadzić takie rozwiązanie bez obniżania płac? Mam wrażenie, że w Polsce nie ma jeszcze zgody, by pracować mniej i zarabiać mniej – jak w Holandii, gdzie bardzo popularne są różne formy pracy na niepełny etat.
To może powinniśmy skrócić dzień pracy? Ośmiogodzinne normy pracy są z początku XX wieku. Mija 100 lat, od kiedy je przyjęliśmy, i mimo postępu technologicznego nic się nie zmieniło.
– Ale wcześniej, w XIX wieku, ludzie pracowali dłużej niż osiem godzin – np. na Śląsku pod koniec XIX wieku – nawet po 12 godzin. Była to bardzo ciężka praca – nikt wtedy nie słyszał o normach hałasu czy zanieczyszczeń. Pytanie więc brzmi nie tyle, ile pracujemy, tylko – co jest teraz istotą pracy? Co nas najbardziej obciąża? I tu zaszły ogromne
zmiany. Ogromna część pracy została przetransferowana z produkcji albo rolnictwa czy górnictwa do szeroko rozumianych usług. Przestała być męcząca fizycznie, jednak pojawiły się nowe rodzaje obciążeń – emocjonalne i poznawcze.Obecnie w pracy często musimy pokazywać emocje, których nie czujemy, albo ukrywać te, które nas zalewają (np. gdy spotykamy się z „trudnym” klientem). Jesteśmy też znacznie bardziej niż kiedyś obciążeni poznawczo: ilość informacji, które docierają do nas każdego dnia i które musimy przetworzyć, jest ogromna. Skutki są łatwe do przewidzenia: to stres i wypalenie zawodowe.
To coraz powszechniejsze zjawiska. Jak można im skutecznie przeciwdziałać?
– Są trzy sposoby radzenia sobie. Pierwszy: skupiamy się na sobie. Możemy zacząć medytować, biegać, znaleźć nowe hobby. To podejście jest słuszne, jednak nie zmienia istoty rzeczy – środowiska pracy. Drugi poziom: gdy zaczynamy działać grupowo. Czyli gdy grupa ludzi wykonująca jakiś zawód zaczyna sobie zdawać sprawę, że ten zawód jest trudny do wykonywania. I stara się oddolnie tak zorganizować pracę, żeby człowiek nie czuł się osamotniony. Czasami wystarczą proste pomysły – np. ludzie się umawiają, że sami sobie będą udzielać wsparcia w miejscu pracy. Trzeci poziom: gdy organizacja zaczyna się przekształcać. Dostrzega, że trzeba zmienić relację między obciążeniami pracowników a wymaganiami. Oczywiście wymaga to poniesienia kosztów i zarazem świadomości, że warto je ponieść. Myślę, że w Polsce będziemy szybko szli właśnie w tę stronę.
A rozwiązania praktyczne?
– Wiele firm na Zachodzie wprowadza godzinne przerwy na lunch. Są niepłatne, ale obowiązkowe. I ludzie po czterech godzinach pracy siłą rzeczy się regenerują. Z psychologicznego punktu widzenia dobrze mieć takie przerwy. Można nabyć dystansu, odpocząć, i to niezależnie od tego, czy praca obciąża nas poznawczo, czy emocjonalnie. Pytanie tylko – czy firmy zdają sobie z tego sprawę?
To dobra ilustracja paradoksu, który dobrze znamy ze współczesności. Chociaż wynaleźliśmy maszyny robiące za nas wszystko i moglibyśmy być najleniwszym gatunkiem na ziemi, z punktu widzenia łowców-zbieraczy (oraz szympansów, które na zdobywanie żywności poświęcają zaledwie 30 proc. swojego czasu) pracujemy jak szaleni.
IDEALNY DZIEŃ
Nic podobnego nie miało miejsca w zamierzchłej przeszłości. Gdy po Ziemi chodzili nasi praprakuzyni, australopiteki, panował znacznie cieplejszy klimat. Ich codzienność może się więc kojarzyć z wakacjami. Jak pisze Robin Dunbar, po zajmowanym terenie australopiteki przemieszczały się tylko wcześnie rano i późnym wieczorem, poświęcając na to za każdym razem po około dwóch godzin. Cały środek dnia zaś, gdy było najcieplej i musiały chronić się przed słońcem, przypadał na czterogodzinną sjestę. Odpowiada to trybowi życia koczowników, który zaobserwował 2 miliony lat później dr Dyble: – Większość Aetów wstaje o szóstej i ma sjestę w południe – opowiada. – Nie ma żadnych reguł, kto kiedy wyrusza zbierać żywność i jak długo to robi. Wiele zależy też od pogody.
Gdy pada, ludzie mogą w ogóle nie opuścić obozowiska. A jak wygląda wymarzony dzień cywilizowanego przedstawiciela Zachodu XXI wieku? Nigel Marsh, konsultant biznesowy i mówca, w wystąpieniu na konferencji TEDx w Sydney z 2010 roku bajkową dobę opisywał tak: „Budzę się wyspany i wypoczęty. Uprawiam seks. Wyprowadzam psa na spacer. Jem śniadanie z żoną i dziećmi. Znów uprawiam seks. W drodze do biura zawożę dzieci do szkoły. Pracuję trzy godziny. W przerwie na lunch uprawiam sport z przyjacielem. Znów pracuję trzy godziny. Idę ze znajomymi do pubu. Wracam do domu i jem kolację z żoną i dziećmi. Medytuję pół godziny. Wychodzę z psem. Uprawiam seks i idę spać”.
Marsh zastrzegał, że powyższy opis jest żartobliwy i absolutnie nierealistyczny. Sam przyznaje, że nigdy nie miał takiego dnia i zauważa, że nawet przywracać w życiu równowagę należy w zrównoważony sposób. Jednak liczba osób, które obejrzały jego wystąpienie – 4,3 miliona – oraz liczba języków, na jakie zostało przetłumaczone – 41 – sugeruje, że udało mu się utrafić w zbiorowe współczesne marzenie o tym, jak chcielibyśmy żyć.
Ile wolnego czasu potrzebujemy zatem, by być szczęśliwi? – Odczuwanie szczęścia jest czymś niezwykle indywidualnym – zastrzega w rozmowie z „Focusem” dr Marcin Capiga, trener biznesu, coach, właściciel firmy szkoleniowo-doradczej TRAINING TREE. – Dlatego każdy z nas powinien sam odpowiedzieć na pytanie, ile czasu potrzebuje na uważną chwilę dla siebie. Możemy być szczęśliwi, wykonując wiele czynności, ale idealnie byłoby też znaleźć czas, by pobyć w samotności tylko ze sobą. Najlepiej gdyby nie było to krócej niż 30 minut w ciągu dnia. Może to być czas przeznaczony na hobby, zajęcia sportowe czy wypicie w skupieniu filiżanki ulubionej herbaty.
Co jeszcze zapewni nam szczęście? – Jak pokazują najdłużej prowadzone badania społeczne Harvarda, największy wpływ na nasze szczęście mają relacje z bliskimi – odpowiada trener. – Warto więc inwestować swój czas m.in. w głębokie relacje z przyjaciółmi, rodziną, dziećmi czy partnerem – I dodaje: – Lenistwo jest niezwykle pożytecznym, choć niedocenionym stanem.
ZNUDZENI KREATYWNI
Niedocenionym? Mało powiedziane. Nicnierobienie kojarzy nam się z nudą, czyli czymś bezwzględnie złym, czego większość z nas stara się uniknąć i do czego wstydzimy się nawet przyznać. Komu skarżącemu się na brak ciekawych zajęć nie zdarzyło się usłyszeć w odpowiedzi: „Inteligentni ludzie się nie nudzą”? O tym, że sprawa jest bardziej skomplikowana, przekonuje zawodowy badacz nudy profesor John Eastwood z kanadyjskiego York University.
Eastwood twierdził, że w czasach, gdy ciągle coś odwraca naszą uwagę i trudno nam się skupić, paradoksalnie nasza skłonność do nudy może rosnąć. Ale – jego zdaniem – to niekoniecznie coś złego. W artykule opublikowanym na stronie Brytyjskiego Towarzystwa Psychologicznego wskazywał na dobre strony nudy: – Nauczenie się, że brak stymulacji może być OK, to ważna życiowa umiejętność. Kiedy jesteśmy sami i nic się nie dzieje, możemy lepiej rozpoznać nasze uczucia i potrzeby. To doświadczenie da nam informacje, których potrzebujemy, by ponownie połączyć się ze światem. – Nuda jest fascynująca, ponieważ z jednej strony to bardzo negatywna emocja, a z drugiej ma ogromną motywującą siłę – potwierdzała dr Sandi Mann z University of Central Lancashire.
W 2014 r. dr Mann przeprowadziła badania, w trakcie których najpierw zanudzała ludzi na śmierć, a potem kazała im wykazywać się pomysłowością. W jej eksperymencie badani zostali podzieleni na dwie grupy, a następnie jedna z nich została poproszona o wykonanie nudnej pracy: przepisywanie numerów telefonów oraz odczytywanie ich w myślach. Następnie wszyscy mieli wymyślić jak najwięcej zastosowań dla dwóch plastikowych kubków. Zdecydowanie bardziej innowacyjni byli ci, którzy wcześniej ziewali nad książką telefoniczną. W jaki sposób nuda poprawia kreatywność? – Kiedy nie ma żadnych bodźców, umysł zaczyna sam się pobudzać – tłumaczyła dr Mann. – Myśli wędrują swobodnie, śnimy na jawie, co pozwala dostrzegać niewidoczne na pierwszy rzut oka związki między rzeczami i pojęciami. I nie ma żadnego hamulca, który w normalnych okolicznościach każe mózgowi stwierdzić: „to idiotyczne, to nigdy nie zadziała”.
„Jeśli nigdy nie pozwolimy sobie się nudzić, nigdy nie doświadczymy tych okresów myślenia refleksyjnego, które są wstępem do procesów kreatywnych” – potwierdzał Manfred F.R. Kets de Vries, holenderski psychoanalityk i psycholog przywództwa, w pracy „Doing Nothing and Nothing to Do: The Hidden Value of Empty Time nad Boredom”. I dodawał: „Podświadome myślenie może doprowadzić do narodzin nowatorskich idei i rozwiązań znacznie bardziej efektywnie niż świadome skoncentrowanie się na problemie”. Konkluzja? „Niecnierobienie może okazać się najlepszą strategią rozwiązywania najbardziej skomplikowanych problemów” – pisał Kets de Vries.
WOLNIEJ!
Pomoże też dbać o zdrowie. Badania naukowe dowodzą, że zwolnienie tempa życia i rozsądne leniuchowanie sprawią, iż będziemy się najzwyczajniej w świecie lepiej czuli. Pierwsza rada brzmi wyjątkowo prosto: powinniśmy jeść wolniej. Do takiego wniosku doprowadziła analiza stanu zdrowia 60 tys. Japończyków przeprowadzona w zeszłym roku przez badaczy z Kyushu University. Dla tych, którzy jedli wolno, aż o 40 proc. spadało ryzyko otyłości. Dla spożywających posiłki w normalnym tempie groźba nabrania nadmiernych kilogramów malała o prawie jedną trzecią. Co to znaczy jeść w normalnym tempie? Naukowcy wskazują, że minimum, które powinniśmy poświęcić na posiłek, to 15–20 minut. Tyle potrzeba, by nasz organizm zarejestrował, że się najedliśmy, i poinformował nas o tym za pomocą pojawiającego się uczucia sytości. Jeśli jemy szybciej, przejadamy się, nawet o tym nie wiedząc.
Druga rada może wydać się wielu z nas nierealistyczna, jednak ma mocne podstawy naukowe. W 2011 r. naukowcy z Allegheny College w Pensylwanii wykazali, że drzemka w ciągu dnia znacząco obniża ciśnienie krwi. 85 studentów najpierw zostało zestresowanych pracą umysłową, a następnie podzielonych na grupy. Okazało się, że w tej grupie, która ucięła sobie min. 45-minutową drzemkę, ciśnienie się obniżyło bardziej niż w grupie, która nie spała.
Ci, którzy nie mają szans odpoczywać w ciągu dnia, powinni przynajmniej zadbać o sen w nocy. Szczególnie dotyczy to nastolatków, którzy powinni spać 8–10 godzin na dobę. Jak wykazali naukowcy z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, w ich przypadku każda godzina snu mniej to wskaźnik masy ciała (BMI) wyższy o 2,1 punktu (w perspektywie pięcioletniej). Inne korzyści z wysypiania się to mniejsze ryzyko przewlekłych stanów zapalnych, mniej stresu, niższy poziom cukru we krwi.
A co z nadmiarem bodźców? Nawet gdy mamy wolną chwilę, coraz częściej poświęcamy ją na przejrzenie Instagrama czy Facebooka. A wtedy trudno mówić o odpoczynku sensu stricto, ponieważ nadal przyswajamy informacje. Na szczęście w sukurs przychodzą producenci oprogramowania, którzy pozwalają użytkownikowi samemu ustawić sobie limity korzystania z internetu i aplikacji (taką funkcję ma IOS). Przydatne są też opcje pokazujące, ile czasu dziennie poświęcamy danej aplikacji (dostępna np. na Instagramie, gdzie też można samemu założyć sobie blokadę). Bardziej klasyczne zalecane metody leniuchowania to najzwyczajniejsze w świecie gapienie się w okno lub spacerowanie w ciągu dnia bez telefonu w ręku.
NEURONAUKA JAK MÓZG OSZCZĘDZA NAM WYSIŁKU – URODZENI DO GNUŚNOŚCI?
Nie tylko my kochamy lenistwo – nasz mózg również. Istnieją badania wskazujące, że do gnuśności jesteśmy biologicznie zaprogramowani. Cztery lata temu kanadyjscy naukowcy z Simon – Fraser University zapakowali nogi dziewięciu ochotników w egzoszkielet, który utrudniał im chodzenie. Urządzenie stawiało opór, gdy noszący je zginali kolana, co wymuszało zmianę sposobu poruszania się. Jednocześnie naukowcy monitorowani, ile energii zużywają ochotnicy.
Okazało się, że wystarczyło kilka minut, by ci znaleźli nowy, najbardziej optymalny energetycznie sposób chodzenia. – Wykazaliśmy, że nawet w przypadku doskonale opanowanych ruchów ciała nasz system nerwowy stale monitoruje koszty energetyczne i optymalizuje je, by zużywać najmniej energii jak to tylko możliwe – tłumaczył Max Donelan, jeden z autorów badań. – To tłumaczy, jakie są fizjologiczne podstawy lenistwa. – Dla naszego układu nerwowego monitorowanie kosztów ruchu to ogromny wyczyn – wtórowała mu Jessica Selinger, główna autorka badań. I dodawała: – Musisz być bystry, żeby być leniwy.
LENISTWO W DOBIE ROBOTÓW?
Utopijna wizja przyszłości zakłada, że wszystkie nasze problemy cywilizacyjne zostaną rozwiązane przez postęp technologiczny. Czy zwolnieni z konieczności pracy i podłączeni do okularów VR pogrążylibyśmy się wówczas w permanentnym lenistwie? – Pojawia się pytanie, czy świat bez pracy będzie światem wyzwalającym, czy światem
zniewalającym, oraz dla kogo i pod jakimi warunkami – zastanawiała się dr Anna Gromada z Polskiej Akademii Nauk w audycji „Człowiek 2.0” w radiu Tok FM. Jej zdaniem wzrost produktywności daje szansę na to, że w przyszłości będziemy mieli więcej wolnego czasu