Skończyły się czasy podróżników odkrywców, zapełniających białe plamy na europejskich mapach. Nastały czasy turystów i czasy podróżników profesjonalistów. Ci pierwsi urywają się w świat na kilka tygodni urlopu, docierają daleko, smakują egzotycznych krain i potem pokazują znajomym zdjęcia. Ci drudzy… w gruncie rzeczy robią to samo, ale za pieniądze. Dzisiejszy podróżnik to w dużej mierze nie eksplorator, ale biznesmen, PR-owiec i agencja sprzedaży w jednym.
Wejście na Mount Everest kosztuje co najmniej 70 tys. zł. Przejście Borneo – 20 tys. Lot balonem nad wielkimi migracjami w Serengeti trudno zamknąć poniżej 10 tys. zł, wliczając wszystkie koszty. Do tego sprzęt, leki przeciwmalaryczne, szczepienia, ubezpieczenia i loty tam i z powrotem. Bez pieniędzy się nie da.
Są tylko dwa źródła tych pieniędzy – klienci i sponsorzy. Sponsor chce się ogrzać w blasku dużej wyprawy, trudnego wyczynowego celu, stać się mecenasem, wspomóc ważny projekt, pogratulować sukcesu i pokazać logotyp gdzie się tylko da. Ale zanim tego wszystkiego zachce, podróżnik musi miesiącami odbijać się od drzwi firm, które nie chcą ani trochę. Setki telefonów, spotkań, prezentacji, zarażania pomysłem i żebrania o sponsorską jałmużnę. Nie różni się to niczym od pracy za biurkiem niejednego speca od reklamy czy marketingu. Produkt jest tylko inny, jeszcze gorszy, bo jest nim sam podróżnik i jego pasja. To konstrukcja mdląca i z dużym potencjałem obrzydzenia do samego siebie.
Miną miesiące, jest umowa, duży projekt, spływ Amazonką, wielkie szczęście. Ale nie finansowe. Mało z tych sponsorskich środków zostanie u podróżnika w kieszeni. Znakomitą większość, o ile nie wszystko, wyda na samą wyprawę, a często jeszcze dołoży ze swoich, bo dolar podskoczył. Niemal wszyscy podróżnicy to praktycznie bankruci żyjący na „zero”, a regularnie to i pod kreską albo nawet w długach. To droga pasja, bo z każdym projektem chce się więcej, dalej i trudniej, a więc i drożej.
WAKACJE ZA PIENIĄDZE
W powszechnym mniemaniu podróżnik nie ma na co narzekać. Olaboga, trochę podzwoni i e-maili popisze, ale w końcu zalegnie pod tą palmą nad karaibskim morzem, więc niech nie stęka. Inni będą w tym czasie siedzieć w biurze. Błąd. Nie zalegnie pod palmą.
Dla większości podróż to synonim wakacji. Utożsamiamy ją ze wszystkim, co najprzyjemniejsze w ciągu roku. Zostawiamy telefon służbowy, wyłączamy telefon. Teraz nic mnie nie obchodzi, mam urlop, czas dla mnie. Książka, winko i pogaduchy do późnej nocy. A dla podróżnika odwrotnie. Dla podróżnika podróż to praca. Zabiera ze sobą w trasę wszystkie stresy, obowiązki i przymusy, które reszta zostawia w biurze. Gdy inni się bawią, odpoczywają i chłoną egzotykę, obok podróżnik robi zdjęcia, bo w umowie ze sponsorem są kary za niedostarczenie materiału. Zbiera notatki do książki, robi wywiady, uczy się na pamięć mapy, dzwoni, ogląda hotele na potrzeby przyszłych projektów, potwierdza spotkania, organizuje transport na kolejny dzień, bo czas to pieniądz, nie można go marnować na odpoczynek. Ma tylko te kilka dni na osiągnięcie celu, zebranie materiału. Jeśli się nie wyrobi, to umarł w butach, drugiej szansy nie będzie. Z domu w Polsce nie nadrobi braków.
Praca podróżnika to ciągły wyścig z brakiem czasu, obcym terenem, nieznajomością lokalnego języka, zmęczeniem i brakiem snu. Ten najgorszy, bo wycieńcza. Zdarzało się, że podczas miesięcznej trasy po Afryce spałem cztery godziny na dobę, wróciłem osiem kilo chudszy, ale za to z robakami pod skórą.
Nie bujałem się w hamaku pod palmą od dziesięciu lat. Podróż a praca w podróży to dwa zupełnie różne światy.
PUSTO W DOMU
Podróżnik zarabia, gdy go nie ma w domu, z rodziną. O tym też nikt jakoś nie myśli. Podróżnik nie ma przecież stałej pracy ani źródła dochodu. Pieniądze trafiają na konto, jeśli pilotuje właśnie gdzieś w świat grupę na zlecenie biura podróży albo organizuje wyprawę sponsorowaną przez dużą firmę. Gdy pokazuje zdjęcia na festiwalach podróżniczych lub uświetnia swoimi opowieściami firmowego śledzika bądź jajeczko. W przeciwnym razie środki z konta jedynie wypływają. Siedzenie w domu kosztuje podróżnika niemało, więc bywa w nim rzadko. Zawodowcy nieczęsto spędzają w Polsce więcej niż sześć miesięcy w roku. Naraz tydzień, dwa. Tyle, żeby odespać, wyleczyć się i przepakować przed następną trasą.
A kiedy podróżnik jeździ i zarabia, nie ma go, gdy w życiu najbliższych dzieją się ważne rzeczy. Przyjaciele odnoszą sukcesy i ponoszą porażki, rodzą się dzieci, znajomi biorą śluby, żona (lub mąż!) ma swoje problemy i zmartwienia, potrzebuje pomocy, wsparcia. A podróżnika nie ma, bo spływa Orinoko.
Potem wraca, ogorzały, ze skórą spękaną od wiatru. Widać, że siedzą w nim te przygody, zamknięty jakiś taki, nieswój. Może za dużo okropności widział albo biedy, może za bardzo się najadł strachu. Zupełnie nie w formie, żeby w jeden dzień przeskoczyć od himalajskich lawin do szukania przedszkola dla dziecka. Dla żony (lub męża!) jest to straszliwie męczące.
Gdy podróżnika nie ma w domu, rozłazi mu się życie. Niby tam daleko przeżywa w miesiąc więcej niż inni przez pięć lat, ale koszty ponosi olbrzymie, tyle że niewidoczne na pierwszy rzut oka. Rozłażą mu się relacje z ludźmi, coraz mniej ma wspólnych tematów. Powoli staje się coraz bardziej obcy, bo o czym rozmawiać, gdy jeden narzeka na wymagającego szefa, a drugi na przerażającą nędzę w Bangladeszu?
Wielu podróżników na starość ma kufer pełen niesamowitych zdjęć ze wszystkich stron świata, ale nie ma ich komu pokazywać. Tak to się często kończy. Biografie znanych eksploratorów pełne są rozwodów, samotności na starość, dzieci nienawidzących rodziców i echa na koncie, gdy pora na emeryturę. Podróże to świetny sposób na ucieczkę od życia, ale średni na życie.
NIE MA ODPOCZYNKU
Podróż podróżnika zawodowca nie zaczyna się i nie kończy tak samo jak podróż turysty. Zaczyna się o wiele wcześniej, a kończy o wiele później, bo sam jest sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Zaczyna się z chwilą pierwszego telefonu do sponsora, przygotowania prezentacji. Trzeba zebrać ekipę, uzupełnić sprzęt, zadbać o nawigację i komunikację, procedury ewakuacyjne, zdobyć zdjęcia satelitarne, potrzebne pozwolenia, karnety przewozu elektroniki. Nawet krótka miesięczna wyprawa to często pół roku przygotowań i to po godzinach, bo przecież przez te pół roku są jeszcze inne, zarobkowe projekty i wyjazdy.
Po powrocie do domu zostaje jeszcze „ogon” podróży, taki dziwny stan, gdy głową jeszcze jesteśmy tam, a ciałem już tu. Na ziemię sprowadzają obowiązki, które trzeba wypełnić po powrocie. Czeka obróbka zdjęć, przygotowanie materiałów dla partnerów i patronów, zdanie sprzętu, naprawy, czasem lekarze. Ta poprzednia wyprawa jeszcze się nie skończyła, a do następnej już się trzeba szykować. Niezwykle męczący etap. Proszę mi wierzyć!
Co za dużo to niezdrowo, w podróżach też. Po powrocie z Ugandy miałem koszmary, zrywałem się w środku nocy. Śniło mi się, że pakuję plecak przed wylotem do Kostaryki. Nic więcej. Po każdej podróży trzeba odtajać, uspokoić się – zawodowiec nie ma tego komfortu. W domu jest tylko przejazdem.
Organizm szybko niszczeje od ciągłych stresów, niedojadania, spania w parszywych zapchlonych dziurach, gdzie po kątach biegają szczury, a po łóżkach – pluskwiaki. Zmiany stref czasowych rozstrajają, klimatyzacja na lotniskach i w samolotach wysusza i ogłupia. Co chwila dwadzieścia godzin w tranzycie. Tak naprawdę nie ma kiedy odpocząć, ciągle w biegu.
SPRZEDAĆ KAWAŁEK SIEBIE
Najgorsza jednak jest utrata tego, co w podróży najwspanialsze – wolności. Znika ona bezpowrotnie wraz z pierwszą złotówką, która trafi do kieszeni podróżnika, zmieniając go z turysty w zawodowca. Ktoś, kto zawodowo robi zdjęcia z podróży, nigdy już nie będzie w stanie przejść obojętnie obok pięknego zachodu słońca lub świątyni w dżungli obrośniętej mchem. Kiedyś spędziłby dłuższą chwilę na podziwianiu widoku, ale teraz już nie. Nie da się przejść obok takiego tematu bez poczucia winy i straty, że nie zrobiło się kadru, który da się jakoś wykorzystać. Jeszcze gorsze jest uczucie, gdy sprzedajemy wiedzę o „naszych” miejscach. Jakaś wysepka na końcu świata, gdzie tylko domek na drzewie i świeżo łowione barakudy. Turkusowa woda, plaża, wspomnienie o dwóch tygodniach samotności i beztroski z czasów, gdy podróżowało się dla wspomnień, nie dla chleba.
Taki nieturystyczny zakątek ma sporą wartość. Magia miejsca, gdzie „nie ma turystów” nadal działa, każdy chce się poczuć odkrywcą. Wielu sprzedaje więc te swoje magiczne miejsca, a nawet prowadzi tam samodzielnie grupy turystów, którzy narzekają, że woda nie dość szmaragdowa, za mały wybór win w lokalnej knajpce, że nuda i nie ma co robić, bo ile razy można się masować na plaży. Wtedy podróżnik czuje, że mu pęka serce.
Ale potem wraca do domu. Zostaje wspomnienie nurkowania z rekinami i linowych mostów wiszących w dolinie Hunzy w Pakistanie, obiadu w chacie krytej strzechą w dolinie Omo w Etiopii i radości, gdy uda się na pustyni dojść do oazy. I wtedy, w fotelu, z pełnym brzuchem i po całej nocy snu, podróżnik nie zamieni tego swojego życia na żadne inne. Bo nigdzie na świecie nie da się kupić prawdziwego szczęścia, a to jego podróżnik szuka w trasie i są chwile, że nawet je odnajduje.