Nasze morze to raczej płytka słonawa i brudna kałuża, w której ubywa ryb, a przybywa „stref śmierci”. Naukowcy zastanawiają się, jak uratować ten akwen, zanim dojdzie w nim do katastrofy ekologicznej
Efekt morskiego domina
Nasze morze to produktywny, ale delikatny i mało stabilny ekosystem. Nie ma problemu, jeśli równowaga panuje między wszystkimi jego elementami. Niestety jest ich niewiele: dorsz, śledź i szprot stanowią aż 80 proc. biomasy bałtyckich ryb. Gdy jeden gatunek wypada z gry, odbija się to na innych. Pierwszy klocek domina przewrócili ludzie. Jeszcze sto lat temu w Bałtyku żyło ok. 300 tys. fok. To one regulowały zasoby ryb, ale przy okazji niszczyły też rybackie sieci. Dlatego ich los został przesądzony – wystarczyło 40 lat tępienia i ten „konkurent” rybaków przestał się liczyć. Na dodatek w latach 60. niedobitki fok odczuły na własnej skórze postępujące skażenie środowiska. Toksyny trafiające do morskiej wody wywoływały u nich choroby i kłopoty z rozmnażaniem. Pod koniec lat 70. na terenie całego Bałtyku populacja wszystkich gatunków fok liczyła w sumie ok. 4 tys. osobników. Gdy zabrakło głównego drapieżnika, okazję wykorzystał dorsz i rozmnożył się na potęgę. Jako gatunek rybożerny zaczął kontrolować liczebność śledzi i szprotów. W 1984 r. złowiono blisko 450 tys. ton dorsza, co stanowiło ok. 22 proc. światowych połowów! Ale boom nie trwał długo. Na początku lat 90. nastąpiło drastyczne załamanie populacji dorsza. „Przyczyny były dwie: przełowienie i pogarszające się warunki do tarła. Dorsz do rozrodu potrzebuje wody o odpowiedniej temperaturze, zasoleniu i ilości tlenu, bo tylko w takiej jego ikra może się rozwijać. W przeszłości rozmnażał się na głębiach w okolicach Bornholmu, Gotlandii i w Głębi Gdańskiej. Niestety, obecnie właściwe warunki znajduje jedynie w okolicach Bornholmu” – mówi dr Maciej Tomczak ze szwedzkiego Stockholms universitet. W rezultacie gatunkiem dominującym w Bałtyku stał się szprot.
Soli coraz mniej…
Zasolenie jest tu kluczową kwestią. Bałtyk to, jak mawiają eksperci, największa na świecie słonawa kałuża. W wodę słodką zaopatruje ją 250 rzek, w słoną tylko Morze Północne. Niestety, ostatnio bardzo kapryśne. By dostać się do Bałtyku, masy słonej wody muszą pokonać wąskie gardło duńskich cieśnin. Ostatni duży wlew z Morza Północnego miał miejsce w 1951 r. Potem to źródło zaczęło już tylko ciurkać. W dodatku rzadko, bo co dziesięć lat: w 1983, 1993 i 2003 r. Część naukowców jest przekonana, że Bałtyk będzie coraz bardziej przypominał wielkie jezioro – za sprawą ocieplania się klimatu. W ciągu ostatnich 30 lat opady atmosferyczne stały się obfitsze, a rzeki zaczęły dostarczać więcej słodkiej wody. Jednocześnie wzrosła temperatura morza. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Zasolenie wody stało się zbyt niskie m.in. dla widłonoga z rodzaju Pseudocalanus, który stanowi trzon diety dorszy i śledzi. Jego miejsce zaczęły zajmować mniejsze gatunki z rodzajów Acartia i Temora, którym bardzo odpowiada cieplejszy Bałtyk. Te widłonogi mniej smakują larwom dorszy, za to są bardzo lubiane przez larwy szprotów.
Temu drugiemu gatunkowi też podoba się wyższa temperatura wody. W rezultacie doszło do odwrócenia ról – szproty, które kiedyś były tępione przez dorsze, zaczęły teraz wyjadać ich ikrę i larwy na dużą skalę. Dostało się też śledziom. „Szproty i śledzie tworzą wspólne ławice. Śledzie zaczęły przegrywać konkurencję o pokarm z mniejszym od siebie, ale znacznie liczniejszym gatunkiem. Na niekorzyść śledzi działa także malejące zasolenie. W ciągu ostatnich 20 lat ryby te skurczyły się dwukrotnie. Innymi słowy – żeby mieć tonę śledzi, rybacy muszą złowić dwa razy więcej sztuk, a więc dwa razy dłużej łowić” – wyjaśnia dr Tomczak. Natomiast w latach 90. połowy szprotów wzrosły dziesięciokrotnie w porównaniu z poprzednią dekadą.
… a brudów przybywa
Coraz mniejsze dostawy słonej wody to nie jedyny problem Bałtyku. W tym samym czasie, kiedy zmniejszało się zasolenie, rosła ilość trafiających do niego zanieczyszczeń przemysłowych i rolniczych. Pierwsze symptomy eutrofizacji, czyli nienaturalnego wzbogacenia wody w związki odżywcze (głównie w azot i fosfor, czyli tzw. biogeny), pojawiły się już na początku XX w. w pobliżu dużych miast, zaś na otwartym morzu – w połowie lat 50. Hojnie stosowane nawozy sztuczne spłynęły z pól wraz z deszczówką do rzek i w końcu do morza, gdzie pobudzały i nadal pobudzają wzrost fitoplanktonu – szczególnie glonów. Na fitoplanktonie żeruje zooplankton, czyli mikroskopijne zwierzęta. Wielkie masy tego drobiazgu w końcu obumierają, a szczątki opadają na dno i tam ulegają rozkładowi. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że Bałtyk jest bardzo słabo „mieszany”. Nie ma w nim silnych prądów morskich, coraz mniej jest wlewów z Morza Północnego. W efekcie słodka, lżejsza woda utrzymuje się przy powierzchni, podczas gdy słona, słabiej natleniona zalega na dnie. W takich warunkach zaczynają się tam procesy beztlenowe, których produktami są toksyczne dla większości organizmów substancje: siarkowodór, metan i amoniak. Przydenna strefa śmierci osiąga w Bałtyku ogromne rozmiary. W 2005 r. jej powierzchnię oszacowano na 40 tys. km kw. – to niemal tyle, ile ma terytorium Danii. Nigdy wcześniej nie miała takiej wielkości. Jest jeszcze jedna przykra konsekwencja eutrofizacji – zakwity sinic, czyli toksycznych glonów. To zjawisko będzie się nasilało, bo lata mamy coraz bardziej upalne, a sinice potrzebują do wzrostu wysokiej temperatury (ponad 20 st. C), dużo światła i dużo fosforu. W Bałtyku mają wszystko, czego im trzeba. W latach 80. toksyczny gatunek sinicy Nodularia spumigena stanowił 17 proc. biomasy fitoplanktonu. W 2003 roku wyparł inne gatunki i było go już trzykrotnie więcej!
Dotlenić strefy śmierci
Skoro człowiek zakłócił równowagę ekologiczną w Bałtyku, to może dla własnego dobra udałoby mu się ją teraz przywrócić? Jednym z pomysłów jest ograniczenie połowów ryb. „Jeszcze trzy lata temu zapytany o sytuację dorsza odpowiedziałbym, że w 90 proc. zależy ona od warunków hydrologicznych. Tymczasem wystarczyło mocno ograniczyć presję rybacką i mimo że warunki do rozrodu pozostają równie złe, jak były, populacja tego gatunku zaczęła się odradzać” – mówi dr Piotr Margoński z Zakładu Oceanografii Rybackiej i Ekologii Morza w Morskim Instytucie Rybackim. Pojawiają się też bardziej kontrowersyjne propozycje, takie jak celowe przełowienie szprota. „Nie znamy ani całości powiązań pokarmowych między organizmami, ani mechanizmów nimi rządzących. Istnieje ryzyko,że jeśli w efekcie nadmiernych połowów populacja szprota się załamie, to ani dorsz, ani śledź na tym nie zyskają” – ostrzega dr Tomczak.
Komisja Ochrony Środowiska Obszaru Morskiego Bałtyku (HELCOM) walczy o zmniejszenie zanieczyszczeń trafiających do morza. Brak tu jednak spektakularnych sukcesów. „Naiwnością byłoby oczekiwać wielkiej poprawy w krótkim czasie. Ładunek azotu i fosforu co roku wpadający do Bałtyku stanowi niewielki procent tego, który już jest zdeponowany w osadach. Te substancje stale są uwalniane, a proces ten zachodzi szybciej przy zerowej lub bardzo niskiej zawartości tlenu” – mówi dr Margoński. Powstał więc pomysł sztucznego dotlenienia przydennych stref śmierci. Niestety, byłoby to potężne przedsięwzięcie, wymagające dostarczenia rurociągami 2–6 mln ton tlenu rocznie – taka ilość to odpowiednik 20–60 tys. pociągów towarowych z płynnym gazem w cysternach. Inną metodą mogłoby być uregulowanie wlewów słonej wody. Pierwsza opcja to ich zwiększenie. Można to osiągnąć poprzez przekopanie nowych kanałów na południu Szwecji, budowę tunelu w cieśninie Kattegat lub systemu tam wyłapujących wodę z Morza Północnego. Druga – niemal całkowite odcięcie Bałtyku. Wystarczyłoby zamknięcie płytkiego progu Drogden Sill między Szwecją a Niemcami i pozostawienie jedynie progu Darss Sill, który umożliwiałby żeglugę. Po jakichś 30 latach warunki tlenowe ustabilizowałyby się, a Bałtyk stałby się gigantycznym słodkim jeziorem.
Ekobomba na dnie
Jest jednak coś, co mocno zniechęca naukowców do grzebania w przydennych strefach naszego morza. Spoczywa tam blisko 60 tys. ton broni chemicznej w postaci bomb i pocisków zatopionych przez Niemców i Rosjan po II wojnie światowej. Większość leży w rejonie Małego Bełtu, Głębi Gotlandzkiej i Głębi Bornholmskiej, ale załogi statków pozbywały się części ładunku także po drodze do miejsca zrzutu. W polskiej strefie ekonomicznej, głównie w rejonie środkowego wybrzeża i na północ od Helu, zlokalizowano co najmniej 16 miejsc, w których znajduje się broń chemiczna. A upłynęło już wystarczająco dużo czasu, by metalowe osłony rozpadły się i uwolniły trującą zawartość. Czy to oznacza, że grozi nam podwodny Armageddon? Choć nikt nie może dać stuprocentowo pewnej odpowiedzi, uczeni są dobrej myśli. „Trucizny z różną intensywnością wyciekają do otoczenia od dawna, ale nigdy nie obserwowano spektakularnych poparzeń morskich zwierząt czy masowego ginięcia ryb. Poza jednym przypadkiem na początku lat 80. – pojawiły się wtedy duże ilości śniętych węgorzy i podejrzewano, że ryby mogły przepłynąć przez strefę o zwiększonej zawartości toksycznych substancji” – mówi prof. Jerzy Bolałek z Zakładu Chemii Morza i Ochrony Środowiska Morskiego na Uniwersytecie Gdańskim. Także wypadki poparzenia ludzi truciznami trafiającymi do sieci rybackich zdarzają się bardzo rzadko.
Część broni chemicznej ulega stopniowemu rozkładowi do mniej groźnych lub całkowicie nieszkodliwych substancji. Ale aż jedna trzecia zatopionych chemikaliów zawiera arsen. „W rejonie Bornholmu badano próbki wody i osadów. Zawierały wysokie stężenia tego pierwiastka, a więc duża część tych substancji przeszła już do środowiska” – mówi prof. Bolałek. Teoretycznie można by zamknąć zatopioną broń w betonowym sarkofagu, ale Bałtyk jest na to zbyt wrażliwy ekologicznie. Dlatego podwodne wysypiska zostawiono w spokoju. W ich sąsiedztwie nie wolno używać dennych sieci ani kotwiczyć. Trasa przebiegu Gazociągu Północnego była specjalnie zmieniana, by uwzględnić rejony, w których budowa mogłaby naruszyć feralny depozyt. Czy to wystarczy? Czas pokaże. Na razie więc cieszmy się naszym morzem, póki jest jeszcze względnie czyste…
&nb
Łagodny najeźdźcaW 2006 r. naukowców zelektryzowała wiadomość, że w Bałtyku pojawił się żebropław Mnemiopsis leidyi – jeden z najgroźniejszych gatunków inwazyjnych.W Morzu Czarnym wywołał prawdziwą katastrofę ekologiczną. Ten niespełna 10-centymetrowy galaretowaty stwór wyżerał prawie wszystkie zwierzęta, które nie były dla niego za duże: od zooplanktonu po ikrę i larwy ryb. Kiedy zabrakło zooplanktonu, ryby planktonożerne nie miały co jeść, a gdy drastycznie zmniejszyły się ławice niewielkich ryb, także dla drapieżników nastały ciężkie czasy. „Żebropław bardzo szybko rozprzestrzenił się w całym Bałtyku, ale minęło już pięć lat i nie widzimy, by pojawiał się masowo i dominował w planktonie. Nie wiemy, jakie są tego przyczyny, ponieważ potrafi się dostosować do każdych warunków” – mówi dr Piotr Margoński.