Są bliźniakami jednojajowymi. Zostali adoptowani przez dwie różne rodziny dwa tygodnie po urodzeniu. Kiedy spotkali się 39 lat później, okazało się, że obaj mają na imię Jim, obaj są żonaci z kobietami o imieniu Betsy i obaj mają synów. W szkole obaj byli świetni z matematyki i kiepscy z angielskiego, a w wieku 18 lat cierpieli z powodu częstych bólów głowy. Obaj lubią majsterkować i spędzać wakacje na Florydzie.
Wszystkie te podobieństwa wyszły na jaw dzięki temu, że obaj wzięli udział w jednym z najważniejszych badań psychologicznych przeprowadzonych w ostatnim półwieczu – Minnesota Study of Twins Reared Apart (MISTRA). Naukowcy sprawdzali w nim, czy bliźnięta jednojajowe rozdzielone po urodzeniu mają podobną osobowość, zainteresowania i skłonności. Starali się w ten sposób oszacować, w jakim stopniu rozmaite cechy są zdeterminowane przez geny, a w jakim przez środowisko, w którym się wychowujemy.
W ramach tych badań w latach 90. David Lykken, profesor University of Minnesota, postanowił się przyjrzeć poziomowi szczęścia u bliźniąt. I dokonał zdumiewającego odkrycia. Niestety, niezbyt pocieszającego dla urodzonych nieszczęśliwców. Czy Jim i Jim są równie szczęśliwi? Czy znając jednego, można przewidzieć poziom szczęścia drugiego? Badania pokazały, że tak, a współczynnik korelacji wynosi ok. 0,5, co oznacza, że poziom szczęścia jest zdeterminowany genetycznie mniej więcej w 50 proc.! (Dla porównania – wzrost w 90 proc.). Szczęście nie jest jednak dziedziczone wprost. Nie ma genu ani zestawu genów, który by je dawał. To, czy jesteśmy szczęśliwi, czy nie, zależy od odziedziczonej konfiguracji cech psychicznych i tego, czy współgrają ze sobą.
Aby to zilustrować, Lykken podaje przykład wybitnego śpiewaka. Jego możliwości głosowe zależą m.in. od budowy nosa, gardła, podniebienia i strun głosowych. Śpiewak otrzymuje odpowiedzialne za to geny od rodziców, z których żadne nie musiało dobrze śpiewać. Dopiero niepowtarzalna kombinacja genów matki i ojca umożliwia osiągnięcie sukcesów. I nawet najwybitniejszy śpiewak nie przekaże wprost swojego wyposażenia genetycznego potomstwu. Jego geny połączą się bowiem z genami partnera, a w efekcie – być może – dziecko nie będzie w stanie wydobyć z siebie nawet jednego czystego dźwięku.
Szczęśliwa wańka-wstańka
Pogoń za szczęściem nie ma sensu nie tylko dlatego, że im bardziej o nie zabiegamy, tym bardziej się ono oddala. Chodzi także o to, że wrodzony potencjał genetyczny wyznacza pewien stały poziom naszej szczęśliwości, w psychologii nazywany atraktorem szczęścia. Nasze poczucie szczęścia może się nieco zmieniać, ale nie oddali się za bardzo od tego poziomu, a po jakimś czasie do niego wróci. Działa jak wańka-wstańka. To dlatego myślenie: „jeśli wygram w lotto kilka milionów, w końcu będę szczęśliwy” jest całkowicie błędne. Jeśli nasz atraktor szczęścia jest na niskim poziomie, to nawet 10 milionów złotych go nie podniesie. Osoby, które wygrywają pokaźne sumy pieniędzy, po pół roku czują się tak samo szczęśliwe lub nieszczęśliwe jak przed kupieniem losu. Co ciekawe, ludzie gwałtownie dotknięci paraliżem również stosunkowo szybko wracają do typowego dla siebie samopoczucia.
Nasz poziom szczęścia wyznaczają genetycznie zdeterminowane cechy temperamentu i osobowości, a największe znaczenie mają dwie z nich: ekstrawersja i neurotyzm. Ten ostatni związany jest ze skłonnością do przeżywania nieprzyjemnych uczuć, takich jak lęk, poczucie winy, złość, zazdrość czy smutek. Neurotycy silniej niż inni odczuwają też stres i gorzej sobie z nim radzą. Z kolei ekstrawersja odpowiada za to, na ile jesteśmy chętni do poszukiwania doznań społecznych. Ekstrawertycy są otwarci na innych, dążą do kontaktu z ludźmi i lubią przebywać w ich towarzystwie. Im wyższa ekstrawersja i im niższy neurotyzm, tym bardziej uszczęśliwiający bagaż genetyczny.
Także neuropsychologowie nie mają dobrych wiadomości. Odkryli związek między poczuciem szczęścia a poziomem trzech neuroprzekaźników: dopaminy, serotoniny i oksytocyny (który też w dużej mierze zależy od genów). Dopamina, „hormon szczęścia”, odgrywa ważną rolę w przeżywaniu pozytywnych emocji. Oksytocyna, czyli „hormon miłości”, przyczynia się do podtrzymywania bliskich więzi z innymi, a serotonina, „hormon dobrego samopoczucia”, wpływa na poziom naszej agresywności, a także stany obniżonego nastroju.
Czy to oznacza, że jesteśmy skazani na rozpacz i depresję, jeśli rodzice nie dali nam „szczęśliwego” wyposażenia genetycznego? David Lykken uspokaja, że nie. To, co zrobimy ze swoim potencjałem, w pewnej mierze zależy od nas. Wracając do przykładu śpiewaka: nawet najwybitniejsze „pudło rezonansowe” nie wystarczy, aby pięknie śpiewać. Trzeba o nie dbać, aby się nie zniszczyło, i ćwiczyć, aby doskonalić kunszt śpiewacki. Na szczęście znaleźli się naukowcy, którzy przełożyli wokalne metafory Lykkena na konkrety. Sonja Lyubomirsky i David Schkade z University of California oraz Kennon Sheldon z University of Missouri oszacowali, że za pozostałe 50 proc. naszego poczucia bycia szczęśliwym odpowiadają dwa elementy: 10 proc. zależy od warunków życiowych, a 40 proc. – od podejmowanych przez nas działań.
Zagłaskać na śmierć
Mimo genetycznych i ewolucyjnych przeciwności większość z nas, nawet 80 proc., opisuje siebie jako osoby szczęśliwe. Najwyraźniej odnaleźliśmy sposoby na to, aby wykorzystywać wrodzony potencjał szczęścia. Ewolucjoniści przekonują, że szczęście dają warunki sprzyjające przedłużaniu naszej linii genetycznej, czyli stworzenie trwałego związku, który będzie na tyle satysfakcjonujący, że zdecydujemy się na posiadanie i wychowywanie dzieci. Istotne jest też podtrzymywanie pozytywnych więzi z rodziną i kilkoma przyjaciółmi, bo dzięki temu możemy liczyć na wsparcie w trudnych chwilach.
Szczęściu sprzyjają kontakty z innymi ludźmi, o ile są oparte na współpracy, a nie konkurencji. Warto też dbać o zdrowie i kondycję fizyczną, a także… pracować. Liczy się przede wszystkim poczucie przydatności i własnej wartości pojawiające się, gdy robimy coś sensownego. I wcale nie chodzi o zarobki. Badanie, którym objęto 49 najbogatszych Amerykanów, pokazało, że co trzeci z nich czuje się mniej szczęśliwy od przeciętnego mieszkańca USA. Ważne jest też poczucie wpływu na swoje życie.
W latach 70. przeprowadzono eksperyment z udziałem osób mieszkających w domach opieki społecznej. W części tych placówek różne obowiązki i decyzje przerzucono na pensjonariuszy, w innych przyjęto odmienną strategię: dyrektorzy zapewniali tam pensjonariuszy, że personel będzie służył im pomocą i opieką we wszystkich sprawach, tak że nie muszą się o nic martwić i nic robić.
Po trzech tygodniach osoby z pierwszej grupy deklarowały istotnie wyższy poziom szczęścia niż te z drugiej. Co więcej, po półtora roku okazało się, że w grupie pensjonariuszy otrzymujących całkowitą opiekę ze strony personelu zmarło o połowę więcej osób. Powiedzenie „zagłaskać kota na śmierć” w świetle badań nad szczęściem wydaje się całkowicie uzasadnione.
Pięć kroków do szczęścia
Mimo niezbyt optymistycznych dla ponuraków odkryć o genetycznej determinacji poczucia szczęścia – a może na przekór nim – psychologowie niestrudzenie pracują nad tym, jak sprawić, byśmy czuli się lepiej. Martin Seligman, jeden z pionierów psychologii pozytywnej, opracował nawet internetowy program zwiększania poczucia szczęścia. Obejmuje on pięć ćwiczeń.
Pierwsze dotyczy rozwijania wdzięczności: trzeba napisać list do osoby, której coś zawdzięczamy, a której do tej pory nie podziękowaliśmy, a następnie dostarczyć list adresatowi.
Drugie polega na tym, aby odkryć najmocniejsze siły swojego charakteru, takie jak nadzieja, poczucie humoru, wdzięczność – w tym celu wypełnia się kwestionariusz, który pozwala je zidentyfikować. Kiedy już wiemy, które są najlepiej rozwinięte, trzeba ich używać jak najczęściej, także w inny niż dotychczas sposób (to kolejne zadanie).
W czwartym ćwiczeniu trzeba opisać trzy sytuacje, w których odnieśliśmy sukces, i odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się stało. Służy to odkrywaniu pozytywnych stron naszego życia. W piątym zadaniu opisuje się najlepszy moment swojego życia i analizuje go pod kątem tego, jakie siły charakteru miały w nim udział.
Gdy Seligman przetestował skuteczność tego programu, okazało się, że wszystkie ćwiczenia podnosiły u badanych poziom szczęścia, ale rezultaty trzech utrzymywały się dłużej. Przez miesiąc szczęśliwsi czuli się ludzie okazujący wdzięczność, a pozytywne efekty używania swoich sił charakteru w nowy sposób oraz rozpoznawania i wyjaśniania dobrych momentów swojego życia utrzymywały się nawet po pół roku! Ed Diener z University of Illinois zanalizował i porównał wyniki prawie tysiąca badań, by sprawdzić przeciętny poziom szczęścia w populacji światowej.
Wynik był dla niego miłym zaskoczeniem. Okazało się, że przeciętny mieszkaniec Ziemi czuje się raczej szczęśliwy: na 10-punktowej skali średni wynik wynosił 6,75. Choć więc geny w sporym stopniu determinują poczucie szczęścia, a ewolucja raczej nie promowała bycia szczęśliwym (bo demobilizowało ono naszych przodków), całkiem nieźle radzimy sobie z zabieganiem o dobre samopoczucie. A pytanie, czy bycie w pełni szczęśliwym przyniesie nam tylko korzyści, na razie pozostaje bez odpowiedzi.
LICZY SIĘ PUNKT ODNIESIENIA
W towarzystwie osób niepełnosprawnych czujemy się szczęśliwsi niż wówczas, gdy naszymi towarzyszami są osoby w pełni sprawne. Dzieje się tak, bo zmienia nam się punkt odniesienia do oceny życia. Nie dziwi więc, że jeśli przebywamy w towarzystwie osób bardziej od nas atrakcyjnych, np. pod względem fizycznym, nasze poczucie szczęścia spada. Istotne znaczenie ma mechanizm opisany przez Allena Parducciego, nazwany teorią zakresu częstości. Według tej koncepcji byłoby dla nas najlepiej, abyśmy uczucia negatywne przeżywali intensywnie, ale rzadko, a pozytywne – z umiarkowanym nasileniem i często.
Skrajnie negatywne wydarzenia stanowią punkt odniesienia do porównań, pozwalając docenić to, co się ma, a tym samym sprzyjają zadowoleniu. A dlaczego nie powinno się dążyć do tego, aby przesuwać doświadczenia na kraniec zbyt pozytywny? Ponieważ wówczas wszystko to, co mniej intensywne, traci wartość.
Parducci ilustruje to następującym przykładem. Jedna osoba przez 10 proc. czasu pracy nie zarabia nic, a przez pozostałe 90 proc. dostaje 5 zł za godzinę. Druga osoba przez 90 proc. czasu otrzymuje stawkę 10 zł, a przez 10 proc. – 15 zł, więc w sumie zarabia ponaddwukrotnie więcej niż pierwsza. Większość osób bez wahania wybiera dla siebie scenariusz drugi. Czy słusznie? Z punktu widzenia zarobionych pieniędzy – tak. Z punktu widzenia poczucia szczęścia – nie.
W przeprowadzonym badaniu okazało się, że osoby z pierwszej grupy były prawie dwa razy szczęśliwsze niż z drugiej. Dokonywały porównania w dół i wiedząc, że mogą nie zarabiać nic, doceniały swoją stawkę, choć była niewielka. W drugiej grupie możliwość zarabiania większych pieniędzy zaowocowała tym, że standardowy dochód nie dawał już satysfakcji.
DLA GŁODNYCH WIEDZY:
- www.trackyourhappiness.org – ta strona harvardzkiego projektu naukowo-badawczego pozwala śledzić, w jakich okolicznościach czujemy się bardziej lub mniej szczęśliwi.
- www.authentichappiness.sas.upenn.edu – na stronie Martina Seligmana znajdziecie kwestionariusze pomagające ocenić poziom szczęścia.