W dzisiejszej Europie (a ściślej mówiąc w Unii Europejskiej) jesteśmy świadkami powstawania nowej religii. Jej dogmatem jest twierdzenie, że produkowany przez człowieka dwutlenek węgla ogrzewa ziemski klimat, a jej celem – zeroemisyjność. To, że w tej sprawie nie ma wśród naukowców jednomyślności, nikogo nie interesuje. To, że przeważająca część źródeł CO2 z działalnością człowieka nie ma nic wspólnego i że nie tylko CO2 ogrzewa nasz klimat, lecz także inne gazy, które w ziemskiej atmosferze znalazły się w sposób zupełnie naturalny, również nie.
O ile w sprawie „ludzkiego” CO2 zdania są podzielone (choć istotnie, większość uważa, że produkowany przez przemysł dwutlenek węgla wpływa na klimat), o tyle trudno znaleźć klimatologa, który by twierdził, że ograniczanie jego emisji przez niewielką część krajów zaradzi złu. Przeciwnie, nowe restrykcyjne przepisy mogą tylko zaszkodzić. Bo jeżeli zamkniemy europejskie (np. polskie), cementownie, produkcja tego niezbędnego dla gospodarki materiału budowlanego przeniesie się na Ukrainę albo do Chin. A tam produkowanie czegokolwiek znacznie bardziej obciąża środowisko (z powodu starszych technologii) niż w Europie. Poza tym sporo CO2 zostanie wyemitowanego podczas transportu wspomnianego cementu z powrotem do Europy. Globalnie ilość wyprodukowanego gazu cieplarnianego w wyniku niektórych unijnych posunięć może tylko wzrosnąć.
Ograniczyć konsumpcję
Jakie jeszcze konsekwencje może mieć wprowadzanie regulacji prawnych podszytych zieloną ideologią? Polska (tak jak wszystkie kraje unijne) otrzymała pozwolenie na wyemitowanie konkretnej ilości CO2. By zmieścić się w tych limitach, trzeba albo wstrzymać część produkcji przemysłowej, albo zamknąć część elektrowni, albo wygasić kotły w ciepłowniach. Jest też inne wyjście – można brakujące limity dokupić. Ale gdy polska energetyka dokupi odpowiednią ilość pozwoleń, prąd dla indywidualnego odbiorcy – wedlug różnych szacunków – podrożeje od 20 do 80 proc. W Polsce energia elektryczna jest i tak najdroższa w Unii (biorąc pod uwagę siłę nabywczą pieniądza), szacowane podwyżki spowodują więc poważne wyhamowanie naszej gospodarki.
To prawda, że elektrownie węglowe trzeba zamykać albo unowocześniać, ale nie z powodu CO2, tylko tlenków siarki i azotu. Na szkodliwy wpływ tych ostatnich na zdrowie człowieka i stan przyrody jest sporo dowodów naukowych. O szkodliwości CO2 trudno nawet mówić, skoro jest on naturalnym składnikiem ziemskiej atmosfery. O ile więc ograniczanie emisji szkodliwych gazów do atmosfery nie budzi wątpliwości, o tyle walka z naturalnym składnikiem powietrza i tempo, w jakim urzędnicy z Brukseli chcą to zrobić, już tak. Wpływ ograniczania europejskiej emisji CO2 o 20 proc. (już klepnięte), o 30 proc. (proponowane), a nawet o 50 proc. (na razie tylko przez niektórych nieśmiało sugerowane) jest zupełnie bez znaczenia, bo i tak głównym emitentem nie jest Unia Europejska, tylko Chiny, Indie i USA, a tych krajów – co oczywiste – brukselska jurysdykcja nie dotyczy. Kraje unijne są odpowiedzialne jedynie za około 10 proc. globalnej emisji CO2.
Gdyby Komisji Europejskiej naprawdę zależało na ochronie planety, powinna postulować raczej ograniczenie konsumpcji, a nie produkcji. Bo liderami w produkcji (emitującej CO2) nie jesteśmy, za to w konsumpcji przewyższają nas tylko Amerykanie. Ziemia z pewnością by odetchnęła, gdyby np. Niemiec dostał przydział na kupno telewizora raz na 10 lat, Francuz mógł wymienić samochód co 15 lat, a Hiszpan mieć klimatyzację tylko w jednym pokoju swojego mieszkania. Ograniczanie produkcji zamiast konsumpcji skutkuje tylko jej przeniesieniem do krajów poza Unią.
Nie ma co jednak liczyć na to, że postulaty samoograniczenia zostaną wprowadzone w życie. Bynajmniej nie z powodu łamania zasad wolnego rynku (te już dawno w Unii zostały zgwałcone), tylko z powodów politycznych. Koszty ograniczania emisji CO2 ponoszą głównie kraje Europy Środkowej, natomiast gdyby ograniczyć konsumpcję, najwięcej straciliby mieszkańcy bogatego Zachodu. Obywatele naszego regionu Unii i tak nie wymieniają telewizora co 2 lata, samochodu co 4, a kompletu mebli w mieszkaniu co 5 lat.