Fotografowie współpracują z coachami i psychologami. Efekt? Po sesji fotograficznej czułam się jak po liftingu.
Photocoaching? Ja nie miałam żadnych skojarzeń. Poszłam na spotkanie z Zuzanną Pol, arabistką, dziennikarką i fotografką, z nastawieniem, że zagram bezrobotną matkę małych dzieci, a ona sprawi cud za pomocą profesjonalnego zdjęcia, dzięki któremu zatrudni mnie każdy pracodawca. Okazało się jednak, że w photocoachingu chodzi zupełnie o coś innego.
Zuzanna zabrała mnie w plener. Robiła zdjęcia z kamienną twarzą, bez komentarzy. Mimo pozornego luzu moja twarz przypominała maskę i czułam, że jest w tym procesie jakaś sztuczność. Przełom nastąpił, kiedy zaczęłam skakać, a potem wspięłam się na drzewo w Parku Ujazdowskim. Kiedy pod koniec sesji usiadłam na ziemi, poczułam, że moja twarz się wygładza (dosłownie) i – jakkolwiek by to banalnie brzmiało – spadają z niej wszystkie maski. Potem czekała mnie sesja w studiu u Piotra Mrozińskiego, z wykształcenia fizyka, z zamiłowania fotografa. Świadomość bycia prześwietloną, oświetloną, naświetlaną nie była łatwa do udźwignięcia. Piotr, fotografując mnie, mówił do siebie (i do mnie): „kim ty jesteś?”. Kiedy sesja się skończyła, miałam mętlik w głowie, ale czułam, że właśnie wzięłam udział w czymś ważnym.
Na czym polega metoda photocoachingu i dlaczego ludzie przeżywają wstrząs, patrząc na swoje zdjęcia, dowiedziałam się później, podczas rozmowy z Dorotą Piekarczyk, psycholożką i coachem (International Coaching Certyfication), współautorką projektu „Photocoach i ng”.
Krystyna Romanowska: Od czego zaczyna się proces zachodzący w photocoachingu?
Dorota Piekarczyk: Myślę, że od ciekawości. Decydując się na ten proces, należy być gotowym na dowiedzenie się czegoś o sobie, np. rzeczy tak nieoczywistej, jak wygląd swojego profilu. Ciekawość towarzyszy także fotografowi, który powinien zadać sobie pytanie: z czym przychodzi do mnie ten człowiek, co pokaże, a co będzie chciał ukryć?
K.R.: Podczas sesji nie wiedziałam, jak się zachować: robić miny, grać modelkę czy uśmiechać się z przymusem.
D.P.: To naturalne, że nie mamy pojęcia, jak się zachowywać przed obiektywem. Sporo ludzi myśli: „brak mi swobody, coś ze mną nie tak”. A to tylko znaczy, że nie mieli z pozowaniem wiele do czynienia. Nie doszukujmy się filozofii, że ten, kto akceptuje siebie, lepiej wyjdzie na zdjęciach i będzie bardziej rozluźniony. A jak powinien się zachować fotograf? To zależy, jaki jest jego obiekt. Może podpowiadać: podskocz, podbiegnij, ukryj się. Ale jeżeli widzi, że model swobodnie sobie eksperymentuje, powinien „wypuścić go na wolność”.
K.R.: Przeciętny człowiek ma tysiące zdjęć. Po co kolejne?
D.P.: Te, które mamy, z reguły przedstawiają kilka osób: rodzinę, znajomych. Nie ma w nich ciągłości czasowej czy próby uchwycenia jakiegoś procesu. Tymczasem w człowieku tkwi potrzeba bycia na pierwszym planie.
K.R.: Dlaczego bycie zauważonym jest dla nas takie ważne?
D.P.: Mottem photocoachingu jest dialog mieszkańców regionu Natal w RPA. Oni pozdrawiają się słowami: sawu bona (widzę cię) – sikhona (jestem tutaj). Kolejność tej wymiany jest istotna. Dopóki ktoś nie jest widziany, nie istnieje. To prawidłowość życia społecznego, z której nie zawsze sobie zdajemy sprawę albo ją bagatelizujemy. Ludzie potrzebują się czuć widziani, chcą, żeby inni ich dostrzegali. Jeżeli widzimy, że inni nas ignorują, że stajemy się dla innych niewidzialni, traktujemy to jako dotkliwą karę – swoiste społeczne wykluczenie.
K.R.: Co się dzieje we wnętrzu fotografowanego człowieka?
D.P.: Na zdjęciach wychodzi sposób prezentowania się światu charakterystyczny dla tej jednej osoby. Każdy z nas w jakiś sposób się odsłania i coś w sobie zakrywa. Czasami coś nas na tyle silnie trzyma, że żeby to puściło, musimy poświęcić sporo czasu i uwagi. Mam za sobą doświadczenia wielu metod pracy z ciałem i wiem, że nie ma dróg na skróty. Ciało potrzebuje czasu, cierpliwości.
Metoda photocoachingu umożliwia nowe spojrzenie na siebie. Na początku sesji wydaje się, że coś musimy robić. To dobra metafora relacji społecznych: wchodzimy w nowe otoczenie i czujemy, że musimy się pokazać. Prężymy się, uśmiechamy, robimy miny – one zależą od tego, co o sobie myślimy. Zazwyczaj w studiu czy na sesji w plenerze używamy tych samych trików i sięgamy po te same zachowania, które stosujemy na co dzień. Sesja trwa na tyle długo, że w końcu jesteśmy już zmęczeni, mięśnie nie wytrzymują napięcia i ciało zaczyna „topnieć”. Wtedy robi się najciekawiej, bo wychodzi prawdziwe „ja”. Ujawniają się cechy, które zazwyczaj chowamy, na przykład seksapil, dzikość. Może się okazać, że są one dla nas źródłem wsparcia, siły. Zawsze mnie zachwyca, kiedy oglądam zdjęcia: jeszcze się nie zdarzyło, aby to prawdziwe „ja” nie wyszło. Zawsze osoba, która patrzy na siebie na fotografiach, mówi w końcu: ,,o rany!”.
K.R.: Na przykład: „Ale jestem podobna do swojej matki!”.
D.P.: Tak, mieliśmy taki przypadek. Pierwsza reakcja młodej kobiety brzmiała właśnie w ten sposób. Dla mnie jako psychologa to sygnał i pytanie: „Co jest takiego w jej matce i w ich wzajemnych relacjach, że ona nie chce być do niej podobna?”. Jedna z osób, które poddały się photocoachingowi, zmieniła styl ubierania z pensjonarskiego na bardziej kobiecy. Na zdjęciach zobaczyła pierwszy raz swój seksapil, taką soczystą kobiecość. Tak ją to zachwyciło, że zdecydowała się za tym pójść. Jeden z mężczyzn postanowił mocno schudnąć. Niektórzy rozpoczęli psychoterapię, bo uznali, że ta sesja uruchomiła w nich proces zmian. To bardzo świeży projekt. Myślę, że otwieramy pewne okna, furtki do procesu rozwoju: dla jednego będzie to odchudzanie, dla kogoś innego – przyjrzenie się swoim relacjom z rodzicami albo partnerem. Jedna z naszych klientek na chwilę rozstała się z mężem, żeby przemyśleć sobie kilka spraw. Teraz znowu są razem i lepiej im się wiedzie. Inna klientka powiedziała, że po dwóch sesjach fotograficznych dowiedziała się o sobie więcej niż po dwóch latach psychoterapii. Myślę, że za procesem photocoachingowym kryje się mnóstwo ciekawych rzeczy, o których jeszcze nie mamy pojęcia.
K.R.: Pani także poddała się photocoachingowi?
D.P.: Tak. Razem z moją współpracowniczką robiłyśmy studyjne zdjęcia, które miały zostać umieszczone na stronie internetowej naszej firmy. Dla mnie było to poruszające przeżycie. Najpierw poczułam tremę, dosłownie zesztywniałam, później lekko się rozluźniłam i dotrwałam do końca sesji. Oglądanie zdjęć nie było dla mnie łatwe.
K.R.: Dla mnie też. Właściwie dlaczego? Przecież widzieliśmy siebie już tyle razy, patrzymy w lustro codziennie.
D.P.: Czy rzeczywiście siebie znamy? Moim zdaniem to codzienne patrzenie w lustro jest tylko omiataniem wzrokiem. Poza tym lustro daje płaską perspektywę. Oglądanie siebie na zdjęciach jest szokujące, bo przynosi nam obrazy siebie jako osoby, której nie znamy. Nie znamy np. swojego uśmiechu uchwyconego z przodu, z boku, z dołu albo nigdy nie widzieliśmy takiego spojrzenia w swojej twarzy.
K.R.: Albo – tak jak u mnie – okazało się, że twarz się uśmiecha, a oczy mam smutne.
D.P.: Właśnie. Ten obraz siebie mocno nas porusza i myślę, że w tym zawiera się ogromny potencjał do zmiany. To nie jest metoda lepsza od innych, bo każdy sposób, który daje człowiekowi możliwość zatrzymania się i spojrzenia na siebie z perspektywy, trzeba wykorzystać. Siłą photocoachingu jest fakt, że wykorzystuje on obraz, a obraz jest silniejszy i mocniej przemawia do wyobraźni niż słowa. Poza tym zabawowa formuła tej metody pozwala na wyciągnięcie wniosków poważnych i mniej poważnych. Uważam, że jest potrzebna osobom zadającym sobie pytanie: „kim jestem?” np. w momencie zmiany pracy, przeformułowania życiowych ról. Albo tym, które czują w sobie jakąś zmianę, ale szukają jej potwierdzenia i inspiracji z zewnątrz.
K.R.: Jak analizuje pani zdjęcia: obserwuje pani całość, czyli skupia się na procesie, czy analizuje mowę ciała na poszczególnych fotografiach?
D.P.: Najpierw oglądam całość, potem koncentruję się na poszczególnych zdjęciach i staram się nie myśleć zbyt wiele, tylko skupić na emocjach, jakie we mnie wywołują. Rejestruję je podczas oglądania, przyglądam się wyrazowi twarzy osoby fotografowanej, jej mowie ciała. Szukam odpowiedzi, dlaczego fotografia wywołała we mnie takie, a nie inne emocje: obserwuję np. napięcie na twarzy osoby na zdjęciu. Nie uważam tego, co czuję, za prawdę objawioną, dlatego konsultuję swoje odczucia z klientem. I dopiero kiedy razem zinterpretujemy to, co się „zadziało” na zdjęciu, odpowiadamy choćby w przybliżeniu na pytanie: „kim jestem? ”.