Bohaterowie „Stu lat samotności” Gabriela Garcii Marqueza – mieszkańcy Macondo – zapadli na bezsenność połączoną z zanikiem pamięci. Każdy zarażony zapominał nazwy rzeczy, po pewnym czasie nie mógł przypomnieć sobie wydarzeń z własnej przeszłości, aż w końcu wyzbywał się własnej jaźni, a tym samym świadomości relacji z innymi.
Aby zapobiec żałosnemu końcowi, do jakiego musiała zmierzać społeczność ludzi, którzy niczego nie pamiętają, zaczęto stosować napisy na wszystkim, co miało znaczenie praktyczne, np. na krowie napisano: „To jest krowa, trzeba ją doić co rano, żeby dawała mleko, a mleko trzeba zagotować, potem zmieszać z kawą i zrobić kawę z mlekiem”. Gdy plaga stała się jeszcze bardziej uciążliwa, „u wylotu drogi z moczarów umieszczono napis »Macondo«, a nieco dalej inny, większy, przy głównej ulicy: »Bóg istnieje«”.
CZŁOWIEK TO ISTOTA TRAWIONA PRZEZ GŁÓD NIEŚMIERTELNOŚCI”
– MIGUEL DE UNAMUNO
Do czego nieszczęśnikom służyła ta informacja? Odpowiedzi mogą być jedynie spekulatywne, ja jednak skłonny jestem sądzić, że była najcenniejszą wskazówką o wymiarze praktycznym. Dwa namalowane na tablicy słowa opisywały najważniejszą dla macondian cechę rzeczywistości, która w konsekwencji w największym stopniu określała ich wzajemne relacje, a także psychologiczny stosunek jednostek do otoczenia. Umożliwiała czytającemu ją osadzenie siebie samego w pewnym miejscu rzeczywistości i określenie własnej tożsamości poprzez odniesienie do bytu najwyższego. Tylko posiadając informację o istnieniu Boga, można się było dowiedzieć czegoś o sobie. Wiedząc zaś cokolwiek o sobie, można się było ustosunkować do innych. Świadomość własnej odrębności, jak zdaje się sugerować Marquez, jest cechą konieczną przy podejmowaniu jakichkolwiek innych niż instynktowne działań pragmatycznych.
Przed deszczem człowiek obroni się instynktownie. Przed brakiem sensu i celowości życia już nie. Wiara w Boga to tylko jedno z możliwych rozwiązań. Arystotelesowi wystarczyła troska o rozwijanie cnót w zgodzie z naturą. Gdyby Macondo leżało w Chinach, być może na głównym placu stanęłaby tablica z napisem: „Wszystko jest pustością”. Ale Arystoteles, Laozi, św. Tomasz z Akwinu i pewnie Marquez zgodziliby się, że człowiek jest zwierzęciem metafizycznym. Musi nim być, jeśli zetknął się choć raz ze śmiercią i zrozumiał, że on sam lub raczej to, co składa się na niego samego: imię, nazwisko, majątek, dyplomy i relacje z innymi, kiedyś przestanie istnieć.
Tym bardziej fascynujące jest to, jak we współczesnych próbach naprawiania i ulepszania naszego życia – coachingowych, psychoterapeutycznych czy edukacyjnych – ignorujemy metafizyczny plan istnienia. Jest niepoprawny politycznie. Zostawiamy go w spokoju – niech przymiera głodem w sferze prywatności.
Nie zawsze tak było. Terapia egzystencji Epikura, stoików czy Buddy obejmowała najbardziej podstawowe wyobrażenia metafizyczne. Bliżsi nam czasowo odważni myśliciele, tacy jak Nietzsche czy Frankl, bezpośrednio pokazywali, jak metafizyka wpływa na psychozy i neurozy codziennego dnia. Za to dzisiaj tysiące akademickich urzędników filozoficznych dłubie pracowicie w swoich przyczynkach do przyczynków. Coachowie używają metafizycznych określeń typu tao lub zen bez ich podstawowego zrozumienia.
Znalazłem w sieci taką oto perełkę: „Podstawą zen coachingu jest koncentracja na tym, czego chcesz”. Ciekawe, co powiedziałby na to klasyk zen Dogen, autor nasączonych metafizycznym znaczeniem słów: „Studiowanie siebie to zapominanie o sobie. Zapominanie o sobie oznacza oświecenie wszystkimi rzeczami. Oświecenie wszystkimi rzeczami oznacza zrzucenie koncepcji ciała-umysłu swojego innych”.