Za pomysłem stoją naukowcy z Nowej Zelandii, którzy opracowali sposób na pochłanianie dwutlenku węgla z atmosfery, a następnie długotrwałe jego składowanie. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, aby taka metoda była wdrożona wraz z innymi środkami mającymi na celu ograniczenie emisji. Sami zainteresowani wyjaśniają natomiast, iż ich rozwiązanie mogłoby dać efekty równoważne z wycofaniem z dróg nawet 600 tysięcy samochodów.
Czytaj też: Naukowcy się mylili? Pomiary dotyczące fotowoltaiki mogły być błędnie wykonywane
Niestety, stężenia dwutlenku węgla w atmosferze nieubłaganie rosną, a sytuacja klimatyczna okazuje się już niemal równie fatalna, jak przewidywały najbardziej pesymistyczne scenariusze. Z tego względu świat nauki szuka coraz to nowych pomysłów na spowolnienie wzrostu temperatur. Ten, nawet pozornie niewielki, niesie za sobą szereg konsekwencji, które odczuwamy już teraz i które to w przyszłości będą jeszcze poważniejsze.
Lasy są często nazywane zielonymi płucami Ziemi, co wynika nie tylko z ich udziału w produkcji tlenu, ale również pochłanianiu dwutlenku węgla. Często pomijana jest przy tym rola oceanów, które – jak się okazuje – wykonują w tym zakresie czarną robotę, napędzając sekwestrację węgla. Jego ilości pochłaniane przez morza i oceany są naprawdę gigantyczne, dlatego badacze zastanawiają się nad odtworzeniem tego procesu.
Naukowcy szacują, że wykorzystanie ich metody na terenie Nowej Zelandii mogłoby przyczynić się do ograniczenia emisji porównywalnego z wycofaniem z dróg 600 tysięcy aut z silnikami spalinowymi
W ten sposób uznali, że dobrym pomysłem byłoby składowanie usuwanego z atmosfery dwutlenku węgla w… otworach geotermalnych. W taki sposób możliwe miałoby być usuwanie nawet trzech milionów ton tego gazu rocznie, co odpowiadałoby wycofaniu z użytku nawet 600 000 samochodów z silnikami spalinowymi. Oczywiście, gdyby było to równie proste, jak się wydaje, to zapewne inne kraje już wykorzystywałyby podobne podejście. Problem polega na tym, że wychwytywanie dwutlenku węgla nie jest tanie. Nowa Zelandia ma w tym kontekście pewną przewagę, dlatego tamtejszy sektor leśny i geotermalny mogłyby stanowić asa w rękawie.
Gdy zasoby geotermalne się kończą, można niejako “reanimować” odwierty, podgrzewając znajdującą się w nich wodę od zewnątrz. W takich okolicznościach można byłoby spalać biomasę zawierającą węgiel pochłonięty z atmosfery, podgrzewać w ten sposób wodę, jednocześnie wysyłając szkodliwe substancje głęboko pod ziemię. W przytoczonych scenariuszu powstałby więc system produkujący energię elektryczną, a zarazem sekwestrujący dwutlenek węgla.
Czytaj też: Tajwan na nowy okręt desantowy. Polska może pozazdrościć
Jak wynika z przeprowadzonych niedawno obliczeń, przejście z gazu ziemnego na energię geotermalną kosztuje około 250 dolarów za każdą tonę niewyemitowanego dwutlenku węgla. Rozwiązanie proponowane przez Nowozelandczyków miałoby zredukować ten koszt do 150 dolarów za tonę. Co więcej, jeśli infrastruktura już istnieje (na przykład odwierty wykonano przed laty) to mówi się nawet o wydatku rzędu 55 dolarów za tonę. Dla porównania: przejście z samochodów spalinowych na elektryczne wiąże się z wydatkiem około 700 dolarów za tonę niewyemitowanego dwutlenku węgla.