Starowa Góra to wieś w gminie Rzgów, tuż za południową granicą Łodzi. Wieś to jednak tylko z nazwy. Z wyglądu podobna jest do tętniącego przez całą dobę miasteczka, bowiem główną ulicą i osią wsi jest ulica Centralna, którą przecina droga krajowa 91, dawna tzw. droga krajowa numer 1, łącząca Śląsk z centrum kraju i Pomorzem. Mieszka tutaj ponad 2500 osób. Pierwsze lata prosperity miejscowość przeżywała pod koniec lat 70. ubiegłego stulecia, dzięki tanim kredytom na szklarnie. To wtedy niektórzy ludzie zarobili tutaj pierwsze duże pieniądze. Druga szansa pojawiła się 20 lat później, kiedy w pobliskim Tuszynie i Rzgowie powstały wielkie centra handlowe, a okolica zaczęła urastać do handlowej stolicy mody w branży odzieżowej. W Starowej Górze zaczęły powstawać restauracje, salony samochodowe, firmy produkcyjne i usługowe.
Kilkaset metrów od centrum Starowej Góry, przy jednej z bocznych ulic, od 20 lat stoi piętrowy dom. Nie wyróżnia się niczym szczególnym spośród okolicznych domostw. Dookoła niego zadbany niewielki ogródek z równo przystrzyżonym trawnikiem, kwiatkami i krzewami. W rogu działki murowany grill, wokół którego zbierali się domownicy wraz z przyjaciółmi przy karkówce, kiełbasce i piwie. To dom Bogdańskich, nie wyróżniającej się niczym rodziny, która odniosła sukces finansowy na przełomie wieków. Mąż, żona, dwójka dzieci, do tego 66-letnia matka głowy rodziny, która wymagała opieki ze względu na przebyty przed kilkoma laty udar mózgu. Szybko zarobione pieniądze nie uderzyły Bogdańskim do głowy. Nie zadzierali nosa, starali się żyć tak jak dawniej. Utrzymywali przykładne stosunki z sąsiadami, codziennie robili zakupy w pobliskim sklepie spożywczym.
Typowa polska rodzina, o której pewnie nikt nigdy by nie usłyszał… gdyby nie fakt, że cała piątka zaginęła w dziwnych i niezrozumiałych okolicznościach. Przepadli jak kamień w wodę. Nie wiadomo, co się z nimi stało. Być może padli ofiarą zabójstwa, rozszerzonego samobójstwa, porwania… Być może świadomie rozpoczęli życie gdzieś na antypodach i za nic mają stargane nerwy najbliższych, którzy nie wiedzą, co się z nimi stało. Może w ten sposób uciekli przed nawarstwiającymi się przed nimi problemami. Hipotezy można mnożyć, faktów w tej sprawie nie jest zbyt wiele. Gdzieś w tle jest atmosfera niedomówień i znaków zapytania, które pojawiają się w najmniej spodziewanym momencie.
Rozmawiałem z kilkoma policjantami, zarówno w Łodzi, jak i Warszawie, o tej sprawie. Każdy z nich spędził w wydziałach kryminalnych kilkanaście lat, z różnymi dziwnymi zdarzeniami mieli do czynienia w swojej karierze, ale wszyscy jednoznacznie przyznają: to najbardziej zagadkowa sprawa w powojennej historii polskiej policji.
„TO NIE JEST NORMALNE”
Zgromadzona w 7 tomach dokumentacja sprawy ma swój początek na początku maja 2003 roku. Kilka minut po godzinie 16.00, w komisariacie policji w Rzgowie pojawiła się rodzona siostra Bożeny Bogdańskiej. Kobieta była roztrzęsiona i zdenerwowana. – Panie komisarzu, to straszne i niepojęte. Zniknęła cała rodzina, pięć osób. Szukamy ich od kilku dni, ale nigdzie ich nie ma. Dzwoniliśmy, sprawdzaliśmy, wszędzie gdzie się dało i nic. Przepadli bez śladu. Dom wygląda jakby wyszli na chwilę i mieli za chwilę wrócić. Trudno nam to zrozumieć, ja i rodzina boimy się, że stało im się
coś złego. Nie mamy na to żadnych dowodów, ale to nie jest normalne. Dzieciaki nie chodzą do szkoły, rodziców nie ma, starsza kobieta wymaga stałej opieki lekarza i też jej nie ma. Sąsiedzi też nic nie wiedzą, nie widzieli nic podejrzanego. Proszę nam pomóc. Co mamy robić, gdzie się zgłosić…
– Pani kochana, po co te nerwy! Na pewno zaginęli?!
Cała rodzina? To przecież niemożliwe! Dokładnie wszystko sprawdzaliście? Na pewno nigdzie nie wyjechali? – policjantowi nie mieściło się w głowie, że pięcioosobowa rodzina może ot tak, po prostu, zaginąć.
– Niech ktoś podjedzie pod ich dom, to się sam przekona! – kobieta nie dawała za wygraną. – Kilkakrotnie podjeżdżałam pod ich dom, ale nigdy nikogo tam nie zastałam, a brama i furtka są zamknięte. Zresztą w obejściu nie ma żadnych śladów ich bytności. Ogródek coraz bardziej zarasta chwastami, nikt go nie podlewa, okna są pozamykane. Siostra nie pracowała, rośliny i kwiatki były
jej oczkiem w głowie.
– Ale to jeszcze o niczym nie świadczy!
– Bezskutecznie próbowałam skontaktować się z nimi telefonicznie, ale w ich telefonach komórkowych za każ- dym razem natychmiast włącza się skrzynka głosowa. Nagrałam się z prośbą, aby oddzwonili, ale oni nie dają żadnego znaku życia. Kontaktowałyśmy się niekiedy kilka razy w tygodniu, jak to między siostrami. Doskonale się rozumiałyśmy, nie było żadnego powodu, żeby się na mnie pogniewała.
BEZ ŚLADU
Zaginięcia ludzi dla policjantów nie są czymś niezwykłym. W policyjnych kartotekach co roku odnotowuje się średnio kilkanaście tysięcy zaginięć: dzieci, nastolatków, jak i dorosłych. Liczba ta zwiększa się na przestrzeni ostatnich dekad. W latach 70. ubiegłego stulecia poszukiwano w Polsce około 4 tysięcy osób rocznie. W następnej dekadzie liczba ta coraz częściej przekraczała 10 tysięcy zgłoszeń rocznie, a w ostatnich latach zaczęła niebezpiecznie zbliżać się do 20 tysięcy rocznie. Przeważająca większość zaginionych odnajduje się w ciągu kilku dni, jednak średnio w każdym roku zostaje ponad 100 spraw, których nie udało się wyjaśnić. Co czują rodziny tych, którzy zapadli się jak kamień w wodę?
– Tylko nadzieja trzyma nas przy życiu, tyle tylko, że z roku na rok jest ona coraz mniejsza – odpowiadają jedni.
– Prawie nikt nie dopuszcza myśli, że zniknięcie najbliższej osoby związane jest z jej śmiercią. Tłumaczymy sobie, że coś złego im się stało, ulegli wypadkowi, stracili pamięć.
Niemal wszyscy są zgodni, że najgorsza jest niepewność, która nie pozwala na normalne życie. Niektóre rodziny przez kilkanaście lat mają nadzieję, że zaginiona bliska osoba jednak się odnajdzie. Najbardziej liczą na to rodzice zaginionych dzieci, przede wszystkim matki. Żony, mężowie szybciej zapominają o swojej drugiej „połowie”, chcą na nowo ułożyć sobie życie. Gdyby było wiadomo, co
się stało z zaginionym członkiem rodziny, łatwiej byłoby pogodzić się z losem. Wiadomość o śmierci zaginionej osoby niekiedy bywa w takich sytuacjach wybawieniem dla tych, którzy pozostali: to zamknięcie pewnego rozdziału, który dopiero w tym momencie pozwala na normalne funkcjonowanie.
Każde zaginięcie jest szokiem. To coś nagłego, niespodziewanego, zupełnie niezrozumiałe. Nie ma żadnych znaków zwiastujących takie zdarzenie. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jak przekonują specjaliści, coraz częściej takie nagłe zniknięcie jest efektem ciągu negatywnych zdarzeń, które nastąpiły w życiu naszego bliskiego. Rodzina często nie ma nawet świadomości problemów, z jakimi boryka się zaginiony. Pozornie doskonale się znamy, pozornie wszystko o sobie wiemy. To słowo klucz: pozornie. W przypadku ludzi młodych powodem zaginięcia najczęściej są zawiedzione miłości bądź problemy w szkole lub w domu rodzinnym. W przypadku ludzi dorosłych coraz częściej są to sprawy finansowe.
– Głównie chodzi o długi. Zaginionymi często bywają osoby, które straciły pracę, przestają sobie radzić z kumulującymi się kłopotami, nie potrafią znaleźć odpowiedniego rozwiązania sytuacji, w jakiej się znalazły. Wtedy decydują się na odejście, pozostawiając swoje rodziny. Zdarzały się także przypadki zaginionych, którzy popadli w trudności finansowe na skutek uzależnienia od hazardu – opowiadają wolontariusze z fundacji Itaka. – Czasem pozornie drobne problemy okazują się zbyt wielkim ciężarem. W swojej bezsilności takie osoby postanawiają opuścić rodzinę i zerwać z dotychczasowym życiem. Wyjeżdżają za granicę, wchodzą w nowe związki. Drugim powodem zaginięć mogą być choroby – zanik pamięci, schizofrenia, depresja – dodają policjanci do tego zestawienia.
TAKIE ZGODNE MAŁŻEŃSTWO
W sprawie rodziny Bogdańskich policjanci podjęli rutynowe działania, jakie zawsze prowadzi się w takich przypadkach. Zaczęli od zbierania informacji o zaginionych. Z pierwszych ustaleń śledczych wynikało, że Bożena – jeszcze przed Wielkanocą – wyjechała do Wrocławia na kilkudniowe szkolenie. Miała zgłębiać tajniki prowadzenia firmy turystycznej specjalizującej się w wyjazdach za
granicę. Konkurencja nie była jeszcze duża, Polacy coraz częściej wyjeżdżali na zagraniczne wojaże, bo stać na to było coraz więcej rodaków. Do stolicy Dolnego Śląska zabrała dwójkę dzieci, Krzysztof Bogdański miał do nich dojechać w piątek lub sobotę przed Wielkanocą.
– Turystyka jest jej pasją, będzie robiła to, co bardzo ją interesuje. Przez wiele lat zajmowała się tylko prowadzeniem domu, opieką nad dziećmi, teraz chce rozwinąć skrzydła. Ona będzie tym rządziła, ja będę tylko trochę jej pomagał. Cieszę się, że nareszcie znajdzie dla siebie jakieś ciekawe zajęcie. Znudziło ją siedzenie w domu i niańczenie dzieci. Znalazła nawet firmę, która doradza, jak rozpocząć działalność w tej branży i stąd ten wyjazd. Korzystając z okazji zrobimy sobie urlop. – Bogdański tłumaczył teściom, dlaczego wyjątkowo nie będzie ich na świątecznym śniadaniu. – Mamy zarezerwowany przytulny pensjonat, zostaniemy tam 2–3 dni po świętach. Nie denerwujcie się, jakbyśmy nie wracali do domu. Chcemy jeszcze wyskoczyć na tydzień, góra dwa, do rodziny do Niemiec. Z Wrocławia mamy tylko 300 kilometrów do przejechania.
– A szkoła? Dzieciaki przecież mają naukę – teść zatroszczył się o wnuki.
– Przecież nie pierwszy raz wyjeżdżają z nami w trakcie roku szkolnego. I co? Przecież nic się nie dzieje. Zawsze szybko nadrabiają zaległości, tak będzie i tym razem. O świadectwa z wyróżnieniem nie muszę się martwić. Nie oszukiwał teścia. Takich dzieci mógł pozazdrościć im niejeden rodzic. Doskonałe się uczyły, często były stawiane za wzór rówieśnikom. – Małgosia była bardzo zdyscyplinowana, sumienna, samodzielna i otwarta. Miała cechy przywódcze, była najlepszą uczennicą w klasie. Może być pan dumny z córki, na pewno w życiu dużo osiągnie – kilka razy usłyszał w szkole od nauczycieli.
Równie dobrą opinię nauczyciele wydali Jakubowi: „należał do wyróżniających się uczniów i nie było z nim żadnych kłopotów”. Wyjazd na Dolny Śląsk, a potem do Niemiec, dla krewnych Bogdańskich nie był zaskoczeniem. Lubili podróże, niemal przy każdej nadarzającej się okazji wsiadali w samochód i jechali gdzieś w Polskę. Szczególnie upodobali sobie góry, choć nie gardzili również Mazurami, gdzie wsiadali do kajaków. Zawsze z nimi był kontakt telefoniczny, tymczasem od Wielkiej Nocy ani razu nie udało się z nimi porozmawiać. Rodzina zaczęła się trochę niepokoić, ale nikt nie wiedział, w jakim pensjonacie się zatrzymali.
Rodzina w Niemczech nie spodziewała się ich przyjazdu, a przecież krewniacy z Polski zawsze uprzedzali o takiej wizycie. To wszystko wydawało się trochę dziwne, wręcz niepokojące. Ale cóż? Może Bogdańscy chcieli pobyć sami we własnym gronie? Może zmienili plany i wyjechali w zupełnie innym kierunku. Zbliżał się długi weekend majowy, doskonała okazja do wydłużenia urlopu. Skoń- czył się kwiecień, zaczynały kwitnąć kasztany, niechybny znak nadchodzących matur. Mijał dzień za dniem, a od nich nie było żadnej wiadomości. Rodzice Bożeny i jej siostra coraz częściej podjeżdżali do Starowej Góry z nadzieją, że wreszcie pojawią się tam Bogdańscy po długim urlopie. Za każdym razem brama była zamknięta i tylko coraz bardziej zarastający ogródek zdradzał nieobecność gospodarzy. Bezradna i zaniepokojona siostra Bożeny Bogdańskiej powiadomiła wreszcie o wszystkim policję.
WĘDLINA TYLKO DO WYRZUCENIA
Już następnego dnia stosowne alerty o zaginięciu rozesłano po całej Polsce, a informacje o zaginionych wprowadzono do baz danych. Dwa dni później ekipa dochodzeniowo-śledcza łódzkiej policji pojawiła się w mieszkaniu Bogdańskich. Łudzili się, że w opuszczonym mieszkaniu uda się znaleźć jakikolwiek ślad, który rzuci światło na przyczyny ich zaginięcia. Policyjni detektywi srodze się zawiedli. Piętrowy dom wyglądał tak, jakby domownicy przed chwilą stamtąd wyszli i lada moment mieli wrócić. Na każdym kroku widać było rękę gospodyni dbającej o porządek.
Wszystko było poukładane i posegregowane, łóżka zaścielone, na stole żadnych zbędnych przedmiotów. W oknach wisiały uprane przed świętami franki i zasłonki, na komodzie stał wielkanocny stroik, brakowało tylko święconki, baranka i rzeżuchy. Chociaż ta ostatnia pewnie by uschła biorąc pod uwagę, że przez kilkanaście dni nikt by jej nie podlewał. W kuchni na suszarce pozostały umyte czyste naczynia po obiedzie. W lodówce była wędlina, nabiał, napoczęte kartonowe opakowania z mlekiem i sokami. Wszystko zepsute, nadawało się już tylko do wyrzucenia.
W przedpokoju na podłodze stały tornistry 16-letniej Małgosi i 12-letniego Jakuba. W środku były spakowane do szkoły książki, zeszyty, piórnik, a w bocznej kieszeni – legitymacje szkolne. W pokoju Małgorzaty pozostał jej notes z telefonami do przyjaciół i znajomych, z którym praktycznie nigdy się nie rozstawała. W salonie odkryto dopiero co wyprasowane ubrania nastolatków, a w sypialni
rodziców – przewieszony przez oparcie krzesła elegancki sweter pani Bożeny. – Brakuje tylko piżamy mojego wnuka. Poza tym wszystko jest na swoim miejscu – opowiadała w 2004 roku Maria Kuśmider, matka zaginionej Bożeny Bogdańskiej.
Nie tak wygląda mieszkanie ludzi, którzy planują kilkunastodniowy wyjazd na urlop. Tym bardziej że w pomieszczeniu gospodarczym pozostały torby podróżne i walizki, w które pakowali się, planując dalekie i bliskie wojaże. Co równie zaskakujące: w łazience pozostały wszystkie kosmetyki osobiste, łącznie ze szczotkami do zębów, przyborami do golenia i suszarką do włosów. Ba, pozostały
nawet ładowarki do telefonów komórkowych. W domu brakowało oznak włamania, walki oraz śladów biologicznych poza normalnymi, pozostawianymi każdego dnia przez domowników.
– To wszystko wyglądało tak, jakby ktoś nakazał im opuszczenie domu tak jak stali, z obietnicą, że za kilka minut znowu tam powrócą – mówi jeden z łódzkich policjantów. – Czy zrobili to dobrowolnie, a może pod przymusem. Sam chciałbym wiedzieć, co się stało? Jedyne, czego nie udało się znaleźć w obejściu w Starowej Górze to dokumenty tożsamości, prawa jazdy i paszporty dorosłych. Cała piątka zabrała je ze sobą. Czy planowali do czegoś je wykorzystać, a jeśli tak to w jakim celu? Gdyby udało się odpowiedzieć na to pytanie… dużo by to wyjaśniło w tej zagadkowej sprawie.
NUDNE ŻYCIORYSY
Przeciętna, niczym niewyróżniająca się rodzina. Wiedli zwykłe życie, sąsiedzi nie potrafili powiedzieć o nich zbyt wiele. Dopiero po wielu rozmowach z rodziną i przyjaciółmi udało się ustalić więcej szczegółów na temat zaginionych. Bożena i Krzysztof Bogdańscy znali się jeszcze z czasów wczesnej młodości. Poznali się w technikum łączności, do którego obydwoje uczęszczali i tam zapałali do siebie pierwszym młodzieńczym uczuciem. Jak widać przetrwało ono próbę czasu, bo w 1985 roku powiedzieli sobie sakramentalne „tak”. Chyba każdy w dniu ślubu marzy o wielkim uczuciu wybuchającym z siłą wulkanu i prowadzącym do długiego szczęśliwego związku. Nie inaczej było w przypadku Bogdańskich. Oprócz wielkiej miłości i planów na przyszłość nie mieli prawie nic. Zamieszkali kątem w łódzkim mieszkaniu rodziców Bożeny, po kilku latach przeprowadzili się do niewielkiego mieszkania w jednym z łódzkich wieżowców. Praca, dom, weekendowe spotkania z przyjaciółmi. Życie jak milionów Polaków. Dwa lata po ślubie urodziła się córka, cztery lata później syn. Nie było lekko, na szczęście dostali w prezencie działkę budowlaną pod Łodzią, w Starowej Górze od rodziców Bożeny.
SPECJALISTA Z GIEŁDY
Różnili się charakterami, ale dzięki temu wspaniale się uzupełniali. Krzysztof był głową rodziny, w dosłownym tego słowa znaczeniu. – Taki mały dyktator, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu – powiedziało potem kilku znajomych rodziny. To on podejmował większość decyzji: tych dużych i małych, na jego głowie było zarabianie pieniędzy i utrzymanie rodziny. Był trochę apodyktyczny, ale za żonę i dzieci oddałby życie, bo to były dla niego najważniejsze osoby w życiu. Bożena była trochę jego przeciwieństwem. Cicha, skromna, nie lubiła wielkich głośnych imprez, które przedkładała na kameralne spotkania w gronie kilku zaprzyjaźnionych par. Doskonale sprawdzała się w roli kapłanki domowego ogniska. Jest sporo prawdy w powiedzeniu, że mężczyzna buduje dom, ale tworzą go kobiety. Tak było właśnie w tym przypadku.
To za sprawą Bożeny ich dom pachniał domowym jedzeniem. To ona piekła ciasta, jesienią smażyła konfitury. Dbała o porządek w domu i ogrodzie, a przede wszystkim opiekowała się dziećmi.
W 1998 roku przeprowadzili się do Starowej Góry, do własnego domu. To było spełnienie ich marzeń. Duży dom, w którym każdy ma własny pokój, salon z jadalnią, wreszcie niewielki ogródek, który był oczkiem w głowie pani domu. Ciężko pracowali, wymagało to wielu wyrzeczeń, ale wreszcie mieli swoje miejsce na ziemi. Bogdański niemal wszystko robił tutaj sam. Przez kilka lat niemal każdą chwilę spędzał na budowie. Jedynie do prac murarskich wynajął ekipę fachowców, bo pewnych rzeczy nawet najzdolniejszy facet nie jest w stanie sam zrobić.
Miał głowę do interesów i to dzięki temu Bogdańscy mogli pozwolić sobie na w miarę bogate życie. Okazały dom, fabrycznie nowe volvo stojące w garażu, niepracująca żona, dzieci chodzące do prywatnych szkół. To wszystko pochłaniało spore pieniądze, a oni wiedli życie na wysokim poziomie. Bogdański zarabiał je prowadząc Przedsiębiorstwo Produkcyjno-Wdrożeniowo-Handlowe Bestseller. Tak brzmiała pełna nazwa jednoosobowej działalności gospodarczej. W branży informatyczno-elektronicznej lata 90. ubiegłego stulecia były okresem, kiedy stosunkowo szybko można było zarobić duże pieniądze. Jeśli ktoś był obrotny i działał na dużą skalę to mógł się dorobić nie tylko samochodu, ale i domu. Ludzie kupowali magnetowidy, komputery, kasety wideo i gry komputerowe. Wszystkim wydawało się, że wzrosty będą trwać w nieskończoność, że coraz nowsze wersje oprogramowania oraz powiększająca się grupa konsumentów będą go wiecznie napędzać. Wszystko się działo w mgnieniu oka, kto był obrotny i miał sztywny kark, odnosił sukces. Na giełdach komputerowych kwitło piractwo, którego początkowo nikt nie tępił.
Wolny od podatków pieniądz krążył z rąk do rąk. Małe i duże fortuny powstawały bez takich pojęć jak licencje, prawa autorskie czy prawa konsumenta… Bogdański miał nie tylko smykałkę do interesów, ale był również specjalistą w branży elektronicznej. Umiejętnie połączył jedno i drugie, co przekładało się na wymierne sukcesy finansowe. Często pojawiał się na giełdach komputerowych, głównie w Łodzi, czasem w Warszawie. Miał tam stałych kontrahentów, którym dostarczał zamówiony towar.
BESSA
Eldorado nie trwało jednak wiecznie. Pod koniec ubiegłego stulecia nie tylko Polskę, ale całą Europę, zaczęła zalewać tania elektronika z Azji. Produkty były gorsze jakościowo, ale dużo tańsze niż te oferowane przez dotychczasowych europejskich i amerykańskich potentatów. Takie małe firmy, jak ta prowadzona przez Krzysztofa Bogdańskiego, powoli traciły rację bytu, a w oczy zaczęły
zaglądać wilcze prawa drapieżnego kapitalizmu. Konkurencja w branży była bardzo silna i niestety nie było już mowy o dużych zyskach. Duży może więcej – głosi slogan reklamowy i łódzki skromny biznesmen coraz bardziej odczuwał to na własnej skórze. Kiedy w domowym budżecie zaczęło brakować pieniędzy, chyba nie potrafili pogodzić się z tą sytuacją. Szczególnie ostatnie miesiące przed zaginięciem naznaczone były coraz gorszą sytuacją finansową.
– Bożena kilkanaście dni przed zaginięciem szukała pieniędzy – opowiadała łódzkim śledczym siostra zaginionej. – Sytuacja wyglądała na dramatyczną. Dopiero po jakimś czasie od ich zaginięcia dowiedziałam się, że dzwoniła po znajomych, a kiedy to nie przyniosło efektu, zwróciła się wreszcie do mnie. Chyba wstydziła się tego upadku ekonomicznego. Niestety nie mogłam jej pomóc. Teść pana Krzysztofa po raz ostatni widział Bogdańskiego na początku kwietnia 2003 roku. Przyjechał do Starowej Góry w odwiedziny do córki, w domu był tylko jej mąż.
– W jego zachowaniu nie zauważyłem niczego podejrzanego – zeznał potem do policyjnego protokołu. – Jak zawsze był miły, spokojny. Akurat zajęty był malowaniem ściany w salonie, gdyż kończył rozpoczęty niedawno remont. Kilka dni wcześniej Krzysztof chciał mnie nauczyć obsługi pieca gazowego ogrzewającego dom. Próbowałem się od tego wymigać, tłumaczyłem że jest to na pewno zbyt trudne i pewnie nigdy mi się ta wiedza nie przyda, ale on był bardzo uparty i konsekwentny. Wtedy jeszcze nie domyślałem się z czego to wynika. W widocznym miejscu położył dwie małe karteczki. Na jednej z nich napisał, że zimą trzeba włączyć piec, żeby nie popękały rury w mieszkaniu, na drugiej zostawił numer telefonu do osoby zajmującej się konserwacją centralnego ogrzewania. Chyba więc szykował się do jakiejś dłuższej nieobecności, ale wtedy cała ta rozmowa nie wzbudziła we mnie ani cienia podejrzenia.
Ostatnią osobą, która widziała żywego członka rodziny Bogdańskich, była siostra Bożeny – Danuta. Przyjechała do Starowej Góry kilka dni przed Wielkanocą. Chciała porozmawiać o nadchodzących świętach, umówić się na spotkanie przy świątecznym stole. To był wtorek, może środa Wielkiego Tygodnia. Zaparkowała samochód przez bramą, wysiadła z samochodu. Furtka i brama były zamknięte, ale ktoś musiał być wewnątrz. Zapadał zmrok, w mieszkaniu paliły się światła. Wcisnęła dzwonek przy furtce. Raz. Drugi. Nikt nie wychodził na spotkanie. Wróciła do samochodu, kilka razy nacisnęła klakson. Dopiero po dłuższym oczekiwaniu wyszedł do niej Krzysztof. Wzajemne relacje między nimi nigdy nie należały do serdecznych, jednak tym razem przyjął ją wyjątkowo chłodno.
– Zdążyłam zapytać, gdzie jest Bożena, potem prawie nie dał mi dojść do słowa – opowiadała potem o tym niekoniecznie miłym spotkaniu – i od razu zarzucił mnie gradem pytań: – Co tu robisz o tak późnej porze? Czy nie za bardzo interesujesz się naszym życiem? Jestem zajęty! Nie przeszkadzaj mi! Myślałam, że zaprosi mnie do domu, ale on za wszelką cenę uniemożliwiał mi wejście do mieszkania, chciał bym jak najprędzej opuściła jego domostwo. Nie miałam zamiaru kontynuować tej dziwnej rozmowy. Chłodno się pożegnaliśmy, wróciłam do samochodu i odjechałam do Łodzi. To było moje ostatnie spotkanie ze szwagrem. Tamtego wieczoru na podwórku na pewno stało jego volvo…
POSZUKIWANIA
– Jedna z głównych hipotez zakłada, że poprzez te zaciągnięte kredyty i pieniądze pożyczone od prywatnych osób zgromadzili odpowiednio duże środki, które pozwoliły im na rozpoczęcie nowego życia za granicą i urządzenie się od nowa – opowiadał przed laty jeden z łódzkich policjantów. – Tylko z polskich banków udało im się uzyskać ponad 400 tysięcy złotych kredytów. Najprawdopodobniej najpierw wyjechała żona z dziećmi i teściową. Bogdański, jeszcze przez kilka dni po ich zniknięciu był widziany w miejscu zamieszkania. Potem i po nim zaginął wszelki trop…
Policja mówiła o 400 tysiącach złotych, tymczasem z wiedzy operacyjnej wynika, że kwota zaciągniętych pożyczek może być wielokrotnie wyższa. Równie zadziwiające były inne ustalenia łódzkich detektywów. Okazało się, że Bogdański budował wokół siebie mit człowieka, który doskonale zna się na inwestowaniu w akcje, a dzięki dostępowi do poufnych informacji ma doskonałe wyczucie,
kiedy co kupować, a kiedy co sprzedawać. Dzięki tej wiedzy potrafił szybko pomnażać powierzone mu fundusze.
Ludzie mu ufali, bo kilku znajomym pomógł na giełdzie szybko zarobić duże pieniądze. W 2001 roku na giełdowym parkiecie zaczęła się kilkunastomiesięczna bessa. Wszystko wskazuje na to, że Krzysztof nie przewidział tego i nie zdążył odpowiednio wcześnie wycofać zainwestowanych pieniędzy. Ile stracił? Tego nikt nie wie. Giełdowa bessa zbiegła się z załamaniem rynku polskiej elektroniki, która nie była w stanie stawić czoła tanim produktom z naklejką „made in China”. Firma Bogdańskiego popadła w potężne długi liczone w setkach tysięcy złotych. Policja nigdy nie
wykluczyła, że tak naprawdę mogły to być miliony złotych.
Odnalezienie zaginionej rodziny stało się wielkim wyzwaniem dla łódzkiej policji. Jedna z tzw. kierunkowych wersji śledczych zakładała, że cała piątka wyjechała i ukrywa się gdzieś na świecie. Kryminalni z Łodzi sprawdzili połączenia morskie i lotnicze dzięki czemu są pewni, że Bogdańscy na pewno nie wypłynęli z Polski statkiem, nie wylecieli samolotem i nie przejechali granicy samochodem. Sprawdzono niemal wszystkie państwa świata, przy wyjeździe do których obywatele Polski muszą starać się o uzyskanie wiz wjazdowych. Nigdy nie starali się o taki dokument.
A może wyjechali na podstawie podrobionych dokumentów? Teoretycznie jest to możliwe, w praktyce o wiele trudniejsze do zrealizowania. Czy zwykły Kowalski, nie mający żadnych kontaktów w przestępczym półświatku, jest w stanie dotrzeć do osób, które zawodowo zajmują się fałszowaniem dokumentów? Zarówno Krzysztof Bogdański, jak i jego żona cieszyli się doskonałą opinią w miejscu zamieszkania, nigdy nie byli notowani w kartotekach kryminalnych. Jakim sposobem załatwiliby dokumenty dla całej piątki. Jak przekonaliby 66-latkę do takiego wyjazdu?
A co na to nastoletnie dzieci? Żona? Przypomnijmy, że Bogdański nie znosił sprzeciwu, rządził twardą ręką. Pozostali członkowie rodziny byli mu w znacznym stopniu podporządkowani. Jeśli podjął decyzję o wyjeździe, to na pewno nikt nie był w stanie skutecznie się przeciwstawić. – Jeżeli przyjmiemy wersję, że wyjechali z kraju, to zrobili to na tyle sprytnie i profesjonalnie, że nie pozostawili po sobie żadnego śladu – twierdzi łódzki dochodzeniowiec. Czy jest możliwe, że była to świadoma ucieczka od problemów, długów, zaległości wobec fiskusa i banków? Żeby rozpocząć nowe życie bez stresów i zobowiązań? Taki życiowy reset, dzięki któremu z czystą kartą zaczynają wszystko od nowa? Teoretycznie jest to możliwe, bo jeśli od dawna coś takiego planowali, mogli zgromadzić na ten cel odpowiednio dużo pieniędzy. Policjanci zajmujący się poszukiwaniem zaginionych twierdzą, że w ostatnich latach dochodzi coraz częściej do takich sytuacji. Najtrudniej jest z tymi, którzy nie chcą być odnalezieni. Takie osoby potrafią bez dokumentów wyjechać z kraju, zmienić tożsamość, wygląd i sprawić, że nikt wokół się nie zorientuje, że wyjechali z własnej woli. – Rodzinom bardzo trudno zrozumieć, że mąż, żona, siostra czy córka po prostu już nie chcą z nimi być. To coś, co nie mieści się w głowie.
Ale choć może się to wydać szczeniackie i godne potępienia, to dla wielu ucieczka wydaje się jedynym sposobem na nowy start – twierdzą policyjni detektywi. Bardzo rzadko tacy uciekinierzy potwierdzają, że żyją, lecz już nie chcą mieć kontaktu z poprzednim życiem. Niewielu stać na anonimowy sygnał, że jest OK. A jeśli cała piątka padła ofiarą morderstwa? Kroniki policyjne pełne są przykładów zabójstw, których ofiarami padają biznesmeni ociągający się ze spłatą zaciągniętych pożyczek. To prawda, ale jeśli ktoś kogoś morduje, to raczej samego dłużnika, a nie jego żonę, matkę i dwójkę dzieci. Zresztą, analizując na chłodno taką hipotezę, trzeba się zastanowić, co by dała taka zbrodnia. Oprócz zemsty i swoiście pojmowanej satysfakcji – nic. Guru wszelkich operacji finansowych zawsze był Krzysztof Bogdański i to na nim powinna się skupić hipotetyczna zemsta. Dlaczego „przy okazji” zamordowane zostały cztery niewinne oso by z jego najbliższej rodziny? Nie sposób tego w żaden sposób wytłumaczyć. Pozostaje jeszcze kwestia logistyki. Wszak nie tak łatwo zabić pięć osób, a potem perfekcyjnie ukryć zwłoki.
NOWE FAKTY
Jest wiele innych kwestii, które dają do myślenia… Dlaczego w domu pozostały leki przeciwalergicznie 12-letniego Kuby? Dlaczego rodzicie nie zabrali ich, wyjeżdżając na urlop z dziećmi? Chłopak był alergikiem, najcięższa dla niego była wiosna, kiedy pylą drzewa i krzewy. Codziennie musiał zażywać jedną tabletkę specyfiku dostępnego na receptę. 23 maja 2003 roku miał wyznaczony termin kolejnej kontroli u alergologa, jednak się tam nie pojawił. Ani w maju, ani nigdy więcej… O wiele większe problemy zdrowotne miała matka pana Krzysztofa, która przed dziesięcioma laty przeszła lekki udar mózgu. Albo pamiętnik, który prowadziła Małgorzata. Policja znalazła go w biurku szesnastolatki. Zapisywała tam swoje przemyślenia, obserwacje i „złote myśli”. Dziś pewnie prowadziłaby internetowego bloga, ale kilkanaście lat temu o takich wynalazkach nikt nie słyszał. Na stronie tytułowej zamieściła swoiste moto: „zapisy będę uzupełniać podczas dołków i obiecuję napisać o wszystkim ważnym”.
Dziewczyna najwięcej miejsca poświęcała koleżankom i kolegom z klasy, codziennym problemom w szkole. Śledczych bardzo zafrapowały wpisy o jej tacie. Przelała na papier swoją miłość do ojca, widziała, jak ciężko pracuje na utrzymanie rodziny i jak bardzo denerwuje się problemami finansowymi. Najwięcej dawały do myślenia dwa wpisy o wspólniku taty, który „przeszedł już granicę”. Kogo miała na myśli? W jakim celu „przeszedł granicę”. Czyżby w innym kraju przygotowywał dla nich „gniazdko”, w którym mieli osiąść i rozpocząć nowe życie… W toku śledztwa policja dokładnie sprawdziła pomieszczenia w centrum Łodzi wynajmowane przez Bogdańskiego. Znaleziono kilka komputerów, z których usunięto twarde dyski. Wszystko wskazuje na to, że zrobił to pan Krzysztof. Dlaczego? Przecież nie przedstawiały one większej wartości materialnej. Nie można wykluczyć, że za pomocą licznych e-maili Bogdański załatwiał wszystkie sprawy związane z wyjazdem za granicę. – Gdybyśmy zabezpieczyli twarde dyski, moglibyśmy dotrzeć do wielu ważnych informacji – spekulowali śledczy. – Dzięki ich wymontowaniu zatarł za sobą wszelkie ślady. Zresztą ten fakt po raz kolejny wyklucza hipotezę, że zaginiona rodzina została zamordowana przez ludzi, którzy pożyczyli pieniądze panu Krzysztofowi. Zabójcy raczej nigdy nie
zaprzątają sobie głowy komputerami swoich ofiar.
Nie można wykluczyć, że zagadkowe zniknięcie rodziny Bogdańskich to efekt tzw. samobójstwa rozszerzonego. W Polsce co roku dochodzi do kilku takich zdarzeń. Niektórzy, zanim targną się na własne życie, odbierają je również członkom swojej rodziny. Zawsze jest to desperacki czyn. Kryją się za tym olbrzymie ludzkie dramaty z reguły niedostrzegalne dla najbliższego otoczenia. – Nie da się jednoznacznie stwierdzić, jakie są powody, które pchają sprawcę do popełnienia tak dramatycznego czynu – stwierdziła na łamach serwisu zdrowie.pl psychotraumatolog Kinga Mirosław Szydłowska. Motywów popełnienia samobójstwa rozszerzonego może być tak wiele jak powodów popełnienia „zwykłego” samobójstwa. Okoliczności są najczęściej owiane mrokami tajemnicy, a sąsiedzi często opisują rodzinę jako bezkonfliktową, spokojną, bez większych problemów.
Osoby, które decydują się na taki krok, niejednokrotnie znajdują się w sytuacji kryzysowej, czyli takiej, w której zwykłe sposoby radzenia sobie z problemem czy stresem stają się niewystarczające. Źródeł problemów można doszukiwać się w chorobie somatycznej, w tym chorobach przewlekłych, zaburzeniach psychicznych, pogarszającej się sytuacji finansowej rodziny, przemocy i wielu innych.
To oczywiście bardzo ryzykowna hipoteza, ale jakże zagmatwane są zakamarki ludzkiej psychiki. Może i tak było w tym przypadku! Przecież nad rodziną ze Starowej Góry zawisła groźba bankructwa. Interesy szły coraz gorzej, odłożone na „czarną godzinę” pieniądze dawno się skończyły, banki nie chciały dawać nowych pożyczek, a wierzyciele coraz mocniej naciskali by oddać to, co pożyczyli.
A może było zupełnie inaczej? Jak? Tego chyba już nigdy się nie dowiemy. Bo tylko nieprawdopodobny zbieg okoliczności sprawi, że kiedykolwiek uda się rozwikłać tę zagadkową i skomplikowaną sprawę.