To był lipcowy poranek. Raczej 1390 aniżeli 1391 roku. Pewności jednak nie mamy, bo źródła krzyżackie i szkockie różnią się dokładnie o rok. Dowódca angielskich i szkockich krzyżowców – niejaki Wilhelm Douglas, przebywający gościnnie w Gdańsku, wybrał się na mszę do jednego z miejskich kościołów. Nie szedł sam. Towarzyszył mu ktoś z jego rodziny lub – jak chcą inni – jego giermek, czy też raczej stronnik. Przechodzili przez jakiś most i u jego wylotu zaatakowali ich uzbrojeni ludzie. Nie wiadomo, ilu było napastników. Najprawdopodobniej kilku, bo pojedynczy bandyta nie sprostałby Douglasowi i jego towarzyszowi, zaś przy dwóch lub nawet trzech zbrojnych nikt nie mówiłby później o zabójstwie, a co najwyżej o pojedynku. Skoro wszyscy świadkowie poświadczali później zgodnie, że walka była wyjątkowo nierówna i niehonorowa, to napastników, rzecz jasna, musiało być więcej niż napadniętych.
W trakcie starcia Szkotowi szczęście wybitnie nie sprzyjało. Choć bronił się mężnie, trafił na jakąś spróchniałą deskę w moście i noga mu w niej ugrzęzła. Z nogą w moście trudno było dalej prowadzić nierówną walkę. Przeciwnicy wzięli górę. W efekcie zginęli obaj napadnięci – Wilhelm Douglas i jego poplecznik, giermek czy też krewny („de familia sua”).
PROLOG
Zanim wyjaśnimy tło skandalu, powiedzmy, co dzielny Szkot robił w Gdańsku. Po chrzcie Litwy w 1385 r. krzyżackie rejzy na ten kraj stały się mniej atrakcyjne dla rycerstwa europejskiego. Mimo to wciąż wielu szlachetnie urodzonych brało w nich udział. Latem 1390 lub 1391 r., gdzieś pomiędzy końcem czerwca a połową sierpnia, szykowała się następna taka wyprawa. Do Prus napływali więc już krzyżowcy z Niemiec, Burgundii i Francji. Przez dłuższy czas pod znakiem zapytania stało przybycie rycerzy angielskich i szkockich, gdyż między tymi krajami toczyła się wojna. Jednak na czas rejzy obie strony wynegocjowały zawieszenie broni i nawet dowódcę wojska anglo-szkockiego udało się obrać wspólnie. Został nim Wilhelm Douglas.
Kronikarze zapisali, że trzeba było 240 okrętów, aby pomieścić krzyżowców, którzy zdecydowali się na wyprawę do Prus. Dziejopisowie zapewne mocno przesadzili w szacunkach. Jeśliby nawet połowa wspomnianej floty wyruszyła do Prus, byłaby to znacząca siła. Krzyżowcy zmierzali do Królewca, gdzie wyznaczono miejsce zbiórki. To stamtąd rycerstwo miało ruszyć przeciwko Litwie, i tam też miał się odbyć stół honorowy. Zanim jednak do tego doszło, spora część ochotników zgromadziła się w Gdańsku i tam również przybyły statki, które wiozły Anglików i Szkotów.
Większość krzyżowców zamieszkała na zamku krzyżackim w Gdańsku, chociaż byli i tacy, którzy wybrali kwatery prywatne w mieście. I to wtedy właśnie, gdy w Królewcu kończyły się przygotowania do przyjęcia gości, w grodzie nad Motławą doszło do zdarzenia, które mogło nie tylko obrócić wniwecz całe przedsięwzięcie, ale doprowadzić też i do tego, że krzyżowcy, zamiast z Litwinami, pobiliby się między sobą.
OFIARA
Ofiara zbrodni hrabia Wilhelm Douglas z Nithsdale był powszechnie znaną osobą. Naturalny syn Archibalda, trzeciego hrabiego Douglas, słynął z „wielkiej siły i urody”. Ponoć sam król Francji wysłał do Szkocji bardzo zręcznego malarza, by sporządził jego portret. Jego siła owiana była legendą. Mówiono, że ciosem pięści potrafił zmiażdżyć hełm na głowie przeciwnika. Niejeden rycerz mu zazdrościł. Zazdrościł zresztą nie tylko siły i urody – także koneksji na dworze. I nie bez kozery. Skoro król Robert II Szkocki oddał mu swoją córkę Egidię za żonę, to jego znajomości musiały być bardzo rozległe. Do tego Wilhelm mógł poszczycić się wieloma innymi cnotami godnymi rycerza: odwagą, prawdomównością i walecznością. Hrabia miał jednak jeden, zupełnie niezawiniony przez siebie, mankament. To prawda, że na dostojność urodzenia nie mógł narzekać. Był synem powszechnie szanowanego Archibalda Douglasa, ale tylko jego synem naturalnym. Mówiąc wprost, był bastardem, a z tym wiązały się pewne, niekiedy nawet spore, niedogodności. Ponoć czasami z racji swego pochodzenia Wilhelm spotykał się z kpiną.
MOTYW
Pomimo tego drobnego defektu Wilhelm nie miał w życiu zbyt wielu problemów. Wszędzie go poważano, ale nawet pochodzenie, jak się okazuje, mogło przysporzyć zarówno przyjaciół, jak i wrogów. Chociaż tych ostatnich Douglas miał ponoć niewielu, to jednak znalazł się wśród nich taki, jakiego nikt by sobie nie życzył. Historia przekazała nazwisko tego, w dosłownym znaczeniu, śmiertelnego wroga. To Anglik Tomasz Clifford, dziesiąty lord Clifford. Wrogość pomiędzy Douglasem a Cliffordem nie miała zapewne podłoża narodowościowego, chociaż fakt, iż Douglas był Szkotem, Clifford zaś Anglikiem, nie pomagał w przełamaniu lodów. Tak czy inaczej wzajemna niechęć w większej części podyktowana była zwykłą, bezinteresowną ludzką zawiścią. Animozje zaczęły się na długo przed przybyciem Douglasa do Prus. Wilhelm wszedł w jakiś spór z Cliffordem o dobra ziemskie i w pewnym momencie konflikt tak się zaostrzył, że panowie wyzwali się na pojedynek. Miał on się odbyć na dworze angielskim.
Przedtem Douglas udał się do Francji, by zaopatrzyć się w stosowną broń. Clifford wykorzystał tę podróż na swą korzyść. Zaczął rozgłaszać, że powodem wyjazdu przeciwnika było tchórzostwo. Kiedy Doulas dowiedział się o tym, wrócił, i stawił się na pojedynek w przewidzianym czasie, nazywając Clifforda kłamcą. Ta oczywista zniewaga w myśl ówczesnego sposobu pojmowania honoru stanowiła powód, dla którego to teraz Anglik powinien zażądać pojedynku. Tymczasem ten najwyraźniej uchylał się od walki. Unikał wszelkich spotkań z Douglasem i sam stał się obiektem drwin i plotek.
Było jednak jasne, że do takiej czy innej zemsty dojdzie. Clifford wybrał sposób najmniej godny ze wszystkich. Choć osobiście, ze względu na osobę dowódcy, nie wziął udziału w wyprawie do Prus, znalazł metodę, by Douglas nigdy z niej nie powrócił. Któryś z jego przyjaciół najął w Gdańsku skrytobójców, którzy zgodzili się dokonać zbrodni.
MIEJSCE ZBRODNI
Wilhelm Douglas, jako dowódca krzyżowców angielskich i szkockich, stacjonował przypuszczalnie na zamku krzyżackim. W okolicy znajdowało się wiele kaplic i kościołów, w których pobożny rycerz mógł spełnić swą religijną powinność. Najbliżej była kaplica zamkowa, do której jednak nie zawsze wpuszczano ludzi świeckich. Znajdowała się ona wszak w części zamku objętej klauzurą. Na przedzamczu istniała jeszcze jakaś kaplica, ale na odprawianie mszy porannej z całym należnym jej ceremoniałem mogło być w niej za mało miejsca. Dlatego Douglas udał się do którejś z gdańskich świątyń. Miał do dyspozycji m.in. kościół św. Katarzyny na Starym Mieście oraz kościoły: św. Jana i Najświętszej Panny Marii na Głównym Mieście (Gdańsk składał się wówczas z trzech ośrodków: Starego, Młodego i Głównego Miasta). Przypuszczalnie wybrał ten ostatni. Była to najdostojniejsza budowla sakralna w Gdańsku.
Po drodze z zamku krzyżackiego do kościoła Najświętszej Panny Marii Douglas musiał przejść przez dwa mosty. Pierwszy przerzucony był nad fosą zamkową. Łączył tereny zamku krzyżackiego ze Starym Miastem, a strzegła go załoga krzyżacka. W przypadku gdyby ktoś ośmielił się zaatakować gościa zakonu, interweniowałaby ona natychmiast, więc to nie ten most stał się miejscem zbrodni. Doszło do niej prawdopodobnie na drugim z mostów – przerzuconym nad fosą oddzielającą Stare Miasto od Głównego.
Inspirowany i dokonany przez Anglików zamach na szkockiego hrabiego oburzył wszystkich krzyżowców, którzy zjawili się wtedy się w Gdańsku. Przybyły na rejzę przeciwko Litwinom kwiat rycerstwa europejskiego, zamiast myśleć o walce z nie (do końca) wiernymi, podzielił się więc na dwa wrogie obozy. Interweniował Wielki Mistrz zakonu. Wezwał rycerstwo do zachowania pokoju i do skoncentrowania się na przygotowaniach do wyprawy przeciwko poganom. Spór ucichł i kilka dni później wojsko wyruszyło na Litwę. Niestety (na szczęście?), rejza ta nie przyniosła Krzyżakom żadnych znaczących sukcesów.
Paweł Pizuński