Jak nie żyć cudzym życiem? Ruszamy w poszukiwaniu sensu

Czy wśród obietnic, które złożyliśmy samym sobie na początku roku, choć jedna była naprawdę głęboka i dotyczyła tego, kim chcemy być? Może pora wziąć sobie do serca słowa ks. Jana Kaczkowskiego: “Zamiast ciągle na coś czekać, zacznij żyć, właśnie dziś. Jest o wiele później, niż ci się wydaje”.
Jak nie żyć cudzym życiem? Ruszamy w poszukiwaniu sensu

Załamujemy ręce, czytając o Syryjczykach umierających od bomb,  głodu i z braku pomocy medycznej. Udostępniamy przejmujące zdjęcia na Facebooku, piszemy „przykro mi”, ale czy to, co dzieje się w Syrii, zmusiło nas do zatrzymania się, zadania sobie pytania: co mogę zrobić, lub choćby do zastanowienia się, co jest w życiu naprawdę ważne? Czy wśród obietnic, które złożyliśmy samym sobie na początku roku, choć jedna była naprawdę głęboka i dotyczyła tego, kim chcemy być? Jak chcemy żyć, co nadaje naszemu życiu sens?

JAK NIE ŻYĆ CUDZYM ŻYCIEM?

Dr Ewa Mukoid, dyrektor Instytutu Komunikacji i Rozwoju Mukoid, coach PCC ICF oraz ECPC, autorka książek, uważa, że postanowienia podejmowane w Nowy Rok rzadko prowadzą do realnej zmiany w życiu. „Są zwykle efektem odruchu, wszyscy je składają, to i my, a przez to nie są głębokie ani przemyślane. Są tym, co Rene Girard nazywa pragnieniem mimetycznym »le désir triangulaire«, czyli nie naszym autentycznym pragnieniem, ale tym, co dostrzegamy u innych, co narzucają media. Myślimy: wszyscy wokół biegają, zdrowo się odżywiają, chudną, więc i my to zrobimy. Niestety, prowadzi to do tego, że dążymy do celów, które nie są nasze, żyjemy oczekiwaniami szefa, małżonka, dzieci, współpracowników, ale nie własnymi” – wylicza coach.

To zjawisko zauważył już Viktor Frankl, austriacki psychiatra, który przeżył piekło obozów koncentracyjnych. Osobiste przeżycia doprowadziły go do pytania, dlaczego niektórzy więźniowie załamywali się, a inni znajdowali siłę, by przetrwać. Doszedł do wniosku, że ci drudzy potrafili nadać sens temu, co im się przytrafiło. W książce „Człowiek w poszukiwaniu sensu” Frankl opisał logoterapię, metodę pracy terapeutycznej pomagającej ludziom znaleźć sens życia. Zauważył, że kiedy człowiek nie zna swojego powołania, żyje według wartości i celów innych, nie jest twórczy i ma poczucie pustki.

Na boisku hali sportowej OSiR przy ul. Polnej w Warszawie polski miesza się z francuskim, angielskim i hiszpańskim. Lions – drużyna graczy z różnych krajów Afryki walczy z Pasikonikami, w której grają Latynosi. „Tu nie liczy się kolor skóry, płeć czy wyznanie, bo łączy nas piłka” – uśmiecha się Krzysztof Jarymowicz, prezes Fundacji dla Wolności, pomysłodawca i koordynator rozgrywanej od 2010 roku Etnoligi. Przyznaje, że ma szczęście, że może w życiu robić to, co kocha: pomagać innym. Bo Etnoliga to nie tylko miejsce, gdzie każdy może przyjść, żeby sobie pograć w piłkę.

Krzysztof wskazuje na jednego z graczy. „Ten chłopak trafił do Warszawy kilka tygodni temu, uciekł z Republiki Środkowej Afryki, gdy po raz kolejny spalono jego wioskę. Spotkał w ośrodku dla uchodźców chłopaków, którzy powiedzieli, żeby przyszedł tu pograć. Jak się trafia do obcego kraju, nie zna języka, nie ma znajomych, trudno się odnaleźć, a futbol to ułatwia, łączy – w końcu piłkę kopie się wszędzie. O, ten, który stoi na bramce, grał jeszcze w pierwszym turnieju, najpierw trafił do Francji, potem do Polski, poznał tu dziewczynę, pracuje jako kierowca w MZA”.

 

Krzysztof już w czasie studiów (psychologia i etnografia na Uniwersytecie Warszawskim) angażował się w inicjatywy antydyskryminacyjne. „Lubiłem też grać w piłkę nożną, więc gdy moja dziewczyna odkryła, że są do wykorzystania granty na działalność antydyskryminacyjną w piłce, stwierdziłem, że wchodzę w to”. Poszedł do warszawskiego ośrodka dla uchodźców. „Gdy chłopaki z Afryki usłyszeli hasło »piłka« od razu zaświeciły im się oczy. W ośrodku nie było boiska. Zorganizowałem pierwszy turniej i następny” – opowiada. Początki były wyzwaniem. „Kupiłem np. Czeczenom buty, bo nie mieli w czym grać, a oni je następnego dnia sprzedali. Wkurzyłem się, ale zaraz potem zapytałem siebie, czemu oni to zrobili. To był impuls, żeby zacząć poznawać tych ludzi, ich prawdziwe problemy. Na mecze zaczęliśmy zapraszać całe rodziny i szybko okazało się, że dzieciaki w ośrodku też potrzebują pomocy – tak powstała świetlica, którą do dziś prowadzimy: odrabiamy z dziećmi lekcje, zabieramy do kina, organizujemy inne zajęcia” – wylicza.

„Ilu ludzi się dzięki mnie poznało, znalazło miejsce w życiu? Nie wiem, wierzę, że pomogłem kilku osobom. Wiele historii mam w pamięci i nadają one temu, co robię, prawdziwy sens” – mówi. Przyznaje, że nie czuł go, gdy pracował w agencji badania reklam. „Miałem samodzielne stanowisko – zajmowałem się stroną internetową, ale czułem, że gasnę tam z każdym dniem, bo tak naprawdę nie kochałem tej pracy – przyznaje. – W końcu stwierdziłem: mam rodzinę, muszę zarabiać, ale nie tak; najwyżej będę musiał z czegoś zrezygnować. Czy to mnie czasem frustruje? Ostatnio spotkałem koleżankę, która od 10 lat pracuje w korporacji, ciągle lata: Frankfurt, Londyn, Berlin, poczułem ukłucie zazdrości, bo zawsze marzyłem, żeby podróżować, ale ona w trakcie rozmowy przyznała,
że wcale nie czuje się szczęśliwa. Ja jej zazdroszczę luzu, tego, że może wyskoczyć na weekend na Kubę, gdy tymczasem ja w sklepie zastanawiam się, czy mogę kupić dzieciom jeszcze mandarynki i jak wytłumaczyć synowi, że nie dostanie Huawei P9. Tyle że ona zazdrości mi, że mam poczucie, że to, co robię, ma sens”. Ludzie często robią to, co inni: idą na marketing, bo wszyscy koledzy poszli, potem do korporacji. Zakładają rodziny, zaciągają kredyty, mają dzieci – nawet jeśli po 20 latach orientują się, że nie robią tego, co kochają, trudno im rzucić to wszystko.

 

PO PROSTU BYĆ

Często refleksja przychodzi, gdy stajemy na życiowym zakręcie. „Choroba nie zmienia ludzi, ale powoduje, że się zatrzymujemy i patrzymy na siebie i własne życie” – zauważa Bianka Beata Kotoro, psychoseksuolog, dyrektor Instytutu P-PTiS „Beata Vita”. Poza prowadzeniem terapii współpracuje ona jako wolontariusz i psychoonkolog z domowymi hospicjami na Mazowszu.

„Dobrze jest, gdy odchodzimy bez bólu psychicznego, bez strachu o niedokończone sprawy, mając poczucie, że w ostatecznym bilansie nasze życie było na plus. Niestety, ludzie często w takiej chwili dochodzą do wniosku, że życie podporządkowali cudzym oczekiwaniom, ulegali presji – nawet nie zewnętrznej, ale wewnętrznej, wmawiając sobie, że coś powinni. Składają wtedy dalekosiężne i mało realne obietnice: pójdą na biegun czy Mount Everest. Ja mówię: zacznij od czegoś małego i prostego, np. tego, że zaczniesz się uśmiechać do sąsiada, z którym do tej pory się kłóciłeś. Pytam: czy lubisz miłe gesty w stosunku do siebie?, a gdy  rozmówca zaczyna o nich opowiadać, dopytuję: a kiedy ostatni raz wykonałeś taki gest w stosunku do bliskiej osoby? Kiedy ją pochwaliłeś? Przytuliłeś?”. „Przecież oni wiedzą, że ja ich kocham” – odpowiadają pacjenci. Może nie zaszkodzi przypominać.

„Ludzie rzadko decydują się na wolontariat w hospicjum, bo nie wiedzą, jak się zachować w obliczu umierania. Myślą, że wymaga to patetycznych gestów, słów, a ja powtarzam, szkoląc wolontariuszy: »po prostu bądź, mniej mów, więcej słuchaj«. On sam ci powie, czego potrzebuje. Może napijecie się razem herbaty, a może obejrzycie mecz, pogadacie o głupstwach. A może pomilczycie?”.

 

Bianka ma w pamięci 38-latka, który umierając na raka płuc, stwierdził: „Wszyscy, którzy do mnie przychodzą, są tacy poważni, przerażeni, a pani to w seksie zawodowo robi, niech mi pani jakiś zbereźny dowcip opowie”. „No więc opowiedziałam mu mój ulubiony dowcip antykoncepcyjny, jak Czerwony Kapturek przebierał się kolejno w zielony, żółty i niebieski kapturek, ale wilk i tak go zjadał. Jaki z tego morał? Że wszystkie kapturki zawodzą!”. Roześmiał się i zażądał, żeby następnym razem miała inny dowcip w zanadrzu. Nie zdążyła.

Bianka przyznaje, że to, co robi, nadaje jej życiu głęboki sens. „Nie odsuwam śmierci od siebie, wiem, że jest częścią życia, i to pozwala mi dostrzec, co jest ważne. Gdy ktoś mnie zdenerwuje, spotka mnie przykrość w pracy, to wiem, że to w gruncie rzeczy są mało istotne sprawy nie warte rozstrząsania” – mówi.

JEŚLI NIE JA, TO KTO?

Momentem zatrzymania dla Samera Masri, szefa Fundacji Wolna Syria, był wybuch wojny w Syrii. Masri, syn polskiej pielęgniarki i syryjskiego profesora uniwersytetu, do Polski przyjechał dwadzieścia lat temu na studia ekonomiczne. Zrobił doktorat, poznał żonę – prawniczkę, założył rodzinę. Gdy w 2011 roku wybuchła w Syrii wojna domowa, wraz z innymi Syryjczykami w Polsce zaczął organizować pomoc dla rodaków, założył fundację. „Zaczęliśmy od organizowania zbiórek i konwojów: odzieży, leków z Polski. Ładowałem TIR-a i jechałem do Syrii dopilnować, aby pomoc trafiła do potrzebujących” – opowiada. Teraz fundacja skupia się na pomocy medycznej i psychologicznej. „W Aleppo po bombardowaniach nie działają szpitale, sprzęt został zniszczony. To wszystko trzeba odbudować, na nowo wyposażyć” – mówi Masri. Czeka na sygnał od Syrian-American Medical Society, organizacji, której lekarze mimo nasilonych działań wojennych wciąż są w Syrii.

„Jeśli ocenią, że można, ruszymy z kolejnym konwojem” – dodaje. Równolegle od kwietnia tego roku fundacja prowadzi w jordańskim Irbid klinikę psychoterapii, z której pomocy skorzystało już ponad 7 tys. Syryjczyków. W Jordanii przebywa ich ponad 800 tys. „Jordania nie jest sygnatariuszem konwencji genewskiej, więc nie mają oni statusu uchodźców, nie mogą pracować, mają ograniczony dostęp do opieki medycznej, a dzieci mogą uczyć się w szkołach tylko wieczorem, gdy Jordańczycy  skończą naukę. Dzieci czują się obce, dorośli sfrustrowani – narasta agresja, trauma związana ze
śmiercią bliskich, rozpadem rodzin” – wyjaśnia Masri.

Klinika przyciąga ludzi, organizując warsztaty np. na temat edukacji dzieci. „Dlaczego ty?” – pytam. „Moja mama, która z Syrii wyjechała dopiero w 2012 roku, też mówi, »niech inni też pomagają«. Jasne, mam pracę, rodzinę, robię kurs księgowości, studiuję na Akademii Fotografii, ale jak nie ja, to kto? To nawet nie jest kwestia tego, że to moi rodacy – to może był pierwszy impuls, ale równie dobrze mogliby być Libijczycy czy Koreańczycy; to są ludzie i trzeba im pomóc”. Marzy, by to, co robi, choć trochę zmieniło polską mentalność. „Musimy uczyć dzieci, że pomagać trzeba każdemu, bez względu na to, kim jest, jaki ma kolor skóry i jakim językiem mówi. To jest istota człowieczeństwa”.

 

Przyznaje, że często słyszy wymówki: „Nie mogę, bo sam mam mało”. Mówi wtedy: ty masz mało, ale ktoś jeszcze mniej, nie wystarczy lajk na Facebooku, żeby naprawić świat. Sam łączy pracę w fundacji z pracą w korporacji, zarządza aktywami w funduszu emerytalnym. „Cały mój urlop wykorzystuję na wyjazdy do Syrii i Jordanii, wiem, że moja 6-letnia córka i 8-letni syn woleliby, abym spędzał ten czas w domu, ale rozumieją, że trzeba pomagać”.

 

CHOCHOŁY I DEMONY

Natalia de Barbaro, psycholożka i trenerka, uważa, że z odpowiedzią na pytanie, co jest dla nas naprawdę ważne, nie trzeba czekać do krytycznego momentu w życiu. „Wbrew pozorom nie trzeba wiele, by usłyszeć głos wewnętrzny – mówi. – To jak z ludźmi przy stole konferencyjnym: zawsze jest taki jeden, co będzie mówił, a wręcz zagłuszał innych. Ten gaduła wewnętrzny, którego zawsze słychać, to mogą być nasze interpretacje oczekiwań innych ludzi, nasze przekonania co do tego, co wypada. To może być głos o tym, co jest trendy, a co passe. Warto tego gadułę uciszyć, żeby zrobić miejsce temu, który milczy, można go nazwać wewnętrznym głosem. Jak? Można siebie samego zapytać: czego naprawdę chcesz? Czego nie chcesz?”.

De Barbaro zauważa, że odpowiedź na ważne pytania wcale nie wymaga skomplikowanych procedur i infrastruktury, tylko odwagi. „Nie trzeba jechać na miesiąc do Indii, wystarczy skierować uwagę na samego siebie. Ale jak zauważa trafnie Esther Perel: »co innego chcieć wiedzieć, a co innego żyć z tym, czego się dowiedziało«. Wielu ludzi ma czułą aparaturę pomiarową – taki radar zgodności ze sobą – i to sprawia, że zrobienie czegoś wbrew sobie kosztuje ich tyle dyskomfortu, że im się to nie opłaca, ale wielu chowa aparaturę w piwnicy albo zakłóca ją różnymi zagłuszaczami”.

Te zagłuszacze to np. głosy innych ludzi. „Mówi się, że jesteśmy wypadkową pięciu osób, z którymi najczęściej przebywamy. Zastanówmy się, czy są to właściwe osoby” – zauważa Ewa Mukoid. Ona sama pamięta, jak podczas przełomu ustrojowego, będąc młodym pracownikiem naukowym, postanowiła zająć się biznesem. „Jeden z kolegów powiedział wtedy ironicznie: »Ty? Przecież ty się
do tego nie nadajesz!« Udowodniłam, że nie miał racji”.

O wiele większym problemem są zagłuszacze lub, jak mówi Ewa Mukoid, przeszkadzacze wewnętrzne. Ona dzieli je na dwie kategorie: demony i chochoły. „Demony mówią nam »nie«. Pod ich postacią kryją się często nałogi, ale też traumy. One blokują nas przed działaniem, szepczą nam do ucha: »nic ci się nie uda«, »jesteś ofiarą«, »nie możesz być szczęśliwy«. Z demonami rzadko jesteśmy w stanie sami walczyć, zwykle potrzebujemy wsparcia terapeuty” – mówi coach. Chochoły wyglądają mniej groźnie, ale są równie perfidne. „To coś, co nieustannie nas rozprasza, sprawia, że zapominamy, co jest naprawdę ważne. Tańczymy chocholi taniec, nie zauważając, że życie mija i zaraz nadejdzie świt, czyli śmierć”. Takim chochołem jest np. perfekcjonizm. Odkładamy realizację jakiegoś marzenia, twierdząc, że nie jesteśmy gotowi. Jeszcze tę książkę musimy przeczytać i ten kurs skończyć. Jak się tego chochoła pozbyć? „Powiedzieć sobie: future is now. Zamiast mówić: będę podróżować, podróżuj, zamiast mówić: zacznę pisać, pisz. I nie bój się błędów, pozwól, by pierwsze pociągnięcie pędzla przygotowało cię do drugiego, z czasem będzie coraz lepiej” – zachęca Ewa Mukoid.

 

SPLECIONE WĄTKI

Natalia de Barbaro przestrzega: bywa i tak, że ludzie robią głupoty, mając poczucie, że usłyszeli swój wewnętrzny głos: „Warto pamiętać, że jak śpiewał mój ukochany Leonard Cohen: »I don’t trust my inner feelings, inner feelings come and go«. Całe jego życie świetnie pokazuje, że można wielu rzeczy próbować, nim się znajdzie to, co jest naszym przeznaczeniem, a czasem mamy w życiu więcej niż jedno przeznaczenie. On sam był powieściopisarzem, potem poetą i pieśniarzem, ale i mnichem buddyjskim. »Wszystko pomogło przez to, że nie pomogło« – powiedział kiedyś. Może cały sens polegał na tym, żeby nie ustawać w poszukiwaniach?”. Bianka Beata Kotoro, studiując równolegle grafikę i projektowanie oraz psychologię, usłyszała od jednej z pań profesor: „Jeśli łapiesz
pięć srok za ogon, nic nie osiągniesz. Musisz wybrać”.

„Do dyskusji wtrącił się prof. Wiktor Zin, który powiedział mi: »Wszystko, co robimy w życiu, może się przydać i ze sobą połączyć«”. Gdy już prowadziła psychoterapię, trafiła do niej kobieta, która aplikowała o pracę w firmie sprzedającej sprzęt stomijny. Poprosiła, by przygotować ją do rozmowy kwalifikacyjnej, a Bianka, zgłębiając temat, sama wsiąkła: zaczęła prowadzić terapię seksuologiczną pacjentów z wyłonioną stomią, wspierać ich rodziny, stworzyła program psychologiczno-seksuologiczny dla tej grupy, a z czasem towarzyszyć pacjentom onkologicznym w momencie śmierci.

Także Paulina Braun, twórczyni start-upu „Dancing międzypokoleniowy”, który integruje seniorów z młodymi, przyznaje, że ten projekt jest połączeniem wszystkich jej życiowych doświadczeń: „Tak jakby puzzle, które gromadziłam, złożyły się w całość”. Paulina, pochodząca z małej miejscowości Złocieniec koło Koszalina, już w podstawówce organizowała szkolne dyskoteki.

W liceum do jej pasji dołączyły teatr i autostop, którym objechała całą Europę. Trafiła na kilka miesięcy do Andaluzji, gdzie zetknęła się z uchodźcami, którzy przypływali pontonami do Europy i pracowali nielegalne np. na plantacjach owoców. „Podziwiałam, ile wysiłku wkładają w to, by zbudować swoje życie na nowo. Jeden z nich gdy przyjechał, nie znał języka, nie miał znajomych,
mieszkał na ulicy, a gdy go poznałam, prowadził już własny salon fryzjerski, miał mieszkanie, rodzinę – co za siła i determinacja!”.

Paulina zrozumiała, że integrowanie tych, których z jakichś powodów wykluczamy lub oni sami się wykluczają, to jest to, co chce robić. W czasie dwuletniego studium aktorskiego na warsztatach w Świnoujściu w ramach Projektu Kolacja postanowiła zintegrować sąsiadów z osiedla wielopiętrowych bloków. Do koszyka spuszczonego z dachu kolejni sąsiedzi wkładali przygotowane wcześniej jedzenie, a potem usiedli razem przy stole przed blokiem.

„Ta kolacja sprawiła, że ludzie, którzy w większości się nie znali i nie rozmawiali ze sobą, zaczęli się spotykać” – mówi Paulina. Zauważyła, że grupą najbardziej samotną byli w tym bloku seniorzy. Gdy pewnego dnia natrafiła w „Przekroju” na wywiad z DJ Wiką, seniorką didżejką, postanowiła nawiązać z nią współpracę. „Mieszkałam już wtedy w Warszawie, gdzie dostałam pracę w agencji aktorskiej – opiekowałam się statystami na planach filmowych, a równocześnie zaangażowałam się w projekt instalacji UFO na placu Na Rozdrożu. Postanowiłam zaprosić do niego seniorów i zorganizować imprezę, na której zagra DJ Wika młody didżej. Od pięciu lat w ramach dancingów międzypokoleniowych seniorzy spotykają się z młodymi w najmodniejszych klubach –
od Warszawy przez Sopot po Wrocław”.

 

Na filmikach, które można obejrzeć na YouTube, widać, jak starsi ludzie świetnie odnajdują się w miejscach, do których wcześniej nawet by nie zajrzeli. Jak pan Maciek w klubie Lake Park Wilanów próbuje swoich sił na wakeboardzie i żegluje lepiej niż niejeden młody. Jak starsi i młodzi wirują razem w tańcu i żywo dyskutują przy barze, sącząc drinki. „Gdy ich obserwuję, widzę, że młodzi przychodzą na imprezy spóźnieni, najpierw muszą się napić, nim zaczną tańczyć, a starsi są na parkiecie, nim jeszcze zagra muzyka. Bo oni już wiedzą, że trzeba się spieszyć, że jest później, niż myślimy, że trzeba żyć pełnią życia. Młodzi, bawiąc się z nimi, odkrywają, że starość może być fajna, ale też że nie warto czekać, żeby zacząć naprawdę żyć” – mówi Paulina Braun.

 

CZAS NA PARYŻ

Na zmianę nigdy nie jest za późno. „Wystarczy popatrzeć na pana Leopolda” – mówi Paulina Braun. „Leo nigdzie nie wyjeżdżał, nie widział świata, nawet Polski. Kiedy trafił do nas na dancing, nie oczekiwał już za wiele od życia. Gdy zabrałam go pierwszy raz do Sopotu, marudził, że to daleko i że nie pojedzie. Pojechał – w wieku 78 lat pierwszy raz zobaczył morze, chodził na kolejne imprezy, poznawał nowych ludzi, występował w filmikach i uwierzył, że może wreszcie zacząć  naprawdę żyć. Ostatnio, gdy wracaliśmy z Wrocławia, powiedział: »Paulina, następnym razem jak będziesz organizować wyjazd, to do Paryża albo Barcelony!«”. Dla takich wyznań warto robić to, co się robi.