Brutalne morderstwo, które zostało popełnione w nocy z 31 sierpnia na 1 września w 1992 roku w pod warszawskim Aninie przy ulicy Zorzy 14, przez wiele tygodni nie schodziło z pierwszych stron gazet. Ostatecznie chodziło o śmierć byłego premiera, człowieka numer dwa obozu władzy Edwarda Gierka – Piotra Jaroszewicza oraz jego żony Alicji Solskiej. Zabójcy działali wyjątkowo brutalnie i bez wątpienia byli zawodowcami. To, co śledczy zastali na miejscu, bardziej wskazywało na planową egzekucję niż na to, że wydarzenia wymknęły się spod kontroli sprawców. Tym bardziej że nie zostawili po sobie prawie żadnych śladów – na „robotę” przyszli w kombinezonach i chińskich trampkach o podeszwie trudnej do identyfkacji. Na rękach mieli po dwie pary rękawiczek (lateksowe i skórzane), a na głowach kominiarki. Działali bardzo sprawnie, tak jakby mieli za sobą już kilka podobnych akcji.
LAWINA TEORII SPISKOWYCH
Ciało polityka było zakrwawione i przywiązane do fotela (został zabity w swoim gabinecie) – śmierć nastąpiła w wyniku uduszenia, a dokładnie – zadzierzgnięcia paska na szyi ciupagą. Wiadomo jednak, że przed śmiercią 83-letni Jaroszewicz był długo torturowany, zupełnie jakby napastnicy chcieli wydobyć od niego jakieś informacje. Pozwolili mu nawet zmienić poplamione krwią ubranie na nowe. Być może chcieli mu dać do zrozumienia, że jeśli okaże się chętny do współpracy, jego los nie musi być wcale przesądzony. Ale to tylko domysły.
67-letnia Alicja Solska została zabita w łazience – zastrzelono ją w wannie, ale również nie od razu, a po kilku godzinach. Znaleziona pod jej zwłokami poduszka świadczyła o tym, że napastnicy nie od początku planowali to, czego się w końcu dopuścili. Trudno bowiem przypuszczać, że chcieli zapewnić starszej osobie odrobinę komfortu przed wykonaniem na niej wyroku. Zwłoki Jaroszewiczów znalazł 1 września późnym wieczorem ich syn Jan. Tylko on dysponował zapasowym kluczem do willi byłego premiera. Ta bulwersująca sprawa wywołała całą lawinę dyskusji, komentarzy oraz teorii spiskowych. Trzeba pamiętać, że do morderstwa doszło w czasie dość szczególnym, zaledwie trzy lata po upadku komunizmu – powszechnie uważano, że funkcjonariusze komunistycznych służb
specjalnych nadal są aktywni i wykonują wyroki wydane przez swoich dawnych mocodawców. W lipcu 1989 roku w niejasnych okolicznościach zmarł ksiądz Sylwester Zych uważany za zaciekłego przeciwnika komunistów zaś w 1991 roku został zastrzelony były oficer PRL-owskiego kontrwywiadu wojskowego Andrzej Stuglik.
W tym samym roku rozstało się z życiem kilka osób, które z ramienia Najwyższej Izby Kontroli były zaangażowane w śledztwo w sprawie afery Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego: kontroler Michał Falzmann, prezes NIK Walerian Pańko, kierowca NIK Jan Budziński. Trzech policjantów, którzy prowadzili dochodzenie w sprawie śmierci urzędników NIK, utonęło w jeziorze. Dodatkowo w tym samym czasie rozpoczęła działalność brutalna grupa przestępcza specjalizująca się w napadach na mieszkania osób starszych – wiele z ofiar zostało zabitych. Jeśli dodać do tego pojawiające się niemal codziennie informacje o wzroście znaczenia zorganizowanych grup przestępczych takich jak Pruszków czy Wołomin, sprawa Jaroszewiczów stała się elementem spiskowej układanki. Jedna z teorii głosiła, że za śmierć byłego premiera odpowiadają służby zza Buga, być może KGB, być może jakaś struktura wojskowa. Jaroszewicz miał bowiem wielką wiedzę na temat znajdującego się w pałacu w Radomierzycach (Dolny Śląsk) archiwum hitlerowskiego
Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, które tuż po wojnie przejęli Rosjanie. W 1945 roku Jaroszewicz, jako pułkownik LWP, wraz z kilkoma współpracownikami odnalazł ten tajny zbiór dokumentów zawierających m.in. informacje o europejskich kolaborantach z władzami hitlerowskimi. Oficerowie Armii Radzieckiej natychmiast przejęli archiwum, ale podejrzewano, że Jaroszewicz zapoznał się z dokumentami, a być może – zachował dla siebie jakąś ich część. Był zatem depozytariuszem wiedzy niewygodnej dla wielu. Jeśli tak, to czemu z eliminacją Jaroszewicza (oraz innych uczestników wizji lokalnej w Radomierzycach w 1945 roku) czekano ponad 40 lat? Może dlatego, że były premier, który rok przed śmiercią wydał książkę „Przerywam milczenie”, ogłosił, że wyda kolejną, w której znajdzie się wiele bulwersujących faktów z historii PRL. I ktoś się bał tej wiedzy. Oliwy do ognia dolał syn Jaroszewicza Andrzej (przed laty doskonały kierowca rajdowy), który w wywiadzie dla „Super Expressu” powiedział wprost: „Ojciec wiedział za dużo, to był mord polityczny”. Jednak teoria o związkach odkrycia w Radomierzycach z morderstwem w Aninie została oficjalnie odrzucona.
FASZYSTA JEDNAK NIEWINNY
Rok po tragicznych wydarzeniach policja zatrzymała domniemanych sprawców – ekipę Krzysztofa R. pseudonim „Faszysta”. W zabójstwie miało brać udział jeszcze trzech jego kompanów: Wiesław K. pseudonim „Niuniek”, Jan K. pseudonim „Krzaczek” oraz Jan S. pseudonim „Sztywny”. Rzeczywiście, Krzysztof R., wielokrotny recydywista, człowiek brutalny i nadpobudliwy, leczony psychiatrycznie, chętnie sięgający po nóż, mający na koncie zabójstwo, pasował na człowieka gotowego porwać się na znanego polityka. Ale tak naprawdę wszystko, co na niego miała prokuratura, to były zeznania jego konkubiny Jadwigi. Powiedziała policji, że „Faszysta” szykował się do jakiejś grubszej akcji w Aninie, zakupił torby, bawełniane rękawiczki, kominiarki i latarki. Miał się też wyrazić, że jedzie wraz z kompanami do „dzianego gościa”. Po powrocie z akcji dał kobiecie kurtkę poplamioną krwią do spalenia. Wszystko wskazywało na to, że ten trop to strzał w dziesiątkę. A jednak po długim procesie „Faszysta” i jego współpracownicy zostali uniewinnieni przez sąd.
Sprawa wróciła do punktu wyjścia, a zwolennicy teorii spiskowych zyskali pewność, że „ktoś z cienia” po raz kolejny tak zamotał sprawę, aby nigdy nie została wyjaśniona. I kiedy już wydawało się, że sprawcy zbrodni pozostaną bezkarni, wybuchła bomba. Była nią informacja, że za wydarzeniami w Aninie stał tak zwany gang karateków z Radomia, a raczej jego dawni członkowie, bo sam gang został rozbity jeszcze w tamtym wieku. Jego początki sięgały końcówki lat 80., gdy kilku zawodników sekcji karate przy Wyższej Szkole Inżynierskiej w Radomiu postanowiło wykorzystywać swój „siłowy” potencjał do działań niezgodnych z prawem. Ich specjalnością stały się napady na domy zamożnych ludzi – nie działali na jakimś określonym terenie, poruszali się po całej Polsce. Umiejętnie zacierali za sobą ślady, ale zachowywali się wobec ofiar w miarę elegancko. Gdy opuszczali miejsce akcji samochodem pokrzywdzonego, podawali po jakimś czasie informację, na jakim parkingu można go odzyskać. Oczywiście jeśli zachodziła potrzeba, byli brutalni i bezwzględni.
W mediach pojawiła się informacja, że w latach 90. grupa ta była ściśle związana z mafią pruszkowską, co tylko miało podnieść wiarygodność wersji, jakoby to karatecy napadli na willę byłego premiera. Rzecz w tym, że te związki były dość wątpliwe. W połowie lat 90. bandyci z Radomia obrabowali willę biznesmena Wiesława P. Nie mieli pojęcia, że P. był zaprzyjaźniony z jednym
z pruszkowskich bossów Andrzejem K. „Pershingiem”. Biznesmen poskarżył się „Pershingowi”, a ten wysłał do Radomia swoją ekipę interwencyjną. Jak wspominał po latach jeden z najbliższych współpracowników „Pershinga” Jarosław Sokołowski „Masa”, karatecy zostali ostro poturbowani, potem zawiezieni do domu Wiesława P. i tam wymierzono karę zasadniczą: „wierciliśmy im kolanka”. Na marginesie: podczas „najazdu” na dom Wiesława P. karatecy weszli w posiadanie weksli podpisanych przez wicepremiera w rządzie Mieczysława Rakowskiego Ireneusza Sekułę, który pożyczył większą sumę pieniędzy od jednego z szefów Art-B. Sprawa tych weksli pojawiła się w toku śledztwa po rzekomo samobójczej śmierci Sekuły.
TROP KRAKOWSKIEGO BIZNESMENA
Wracając do wydarzeń w Aninie – zarzut udziału w zabójstwie prokuratura postawiła trzem byłym członkom gangu karateków: Dariuszowi S., Robertowi S. oraz Marcinowi B. Według ustaleń prokuratury dostali się oni do wnętrza willi po drabinie, przez okno w łazience,
Kim był Piotr Jaroszewicz
Przewodniczył rządowi PRL przez prawie całą dekadę Edwarda Gierka (dopiero w lutym 1980 r. zmienił go na tym stanowisku Edward Babiuch). Wcześniej, od 1952 roku, piastował funkcję wicepremiera, a więc był wysokim funkcjonariuszem prostalinowskiej ekipy Bolesława Bieruta, a następnie Władysława Gomułki.
Urodził się w 1909 roku w Nieświeżu (obecnie na Białorusi) – słynnej posiadłości Radziwiłłów, w rodzinie prawosławnego popa. Przed wojną pracował jako nauczyciel (oraz kierownik szkoły) w mazowieckim Garwolinie. Aktywnie uczestniczył w życiu politycznym, wstępując m.in. w szeregi Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici”, organizacji związanej z popularnymi wówczas uniwersytetami ludowymi. Co ciekawe, ze struktury tej wywodzili się zarówno późniejsi działacze podziemia antykomunistycznego (Adam Bień), jak i stalinowcy pokroju Józefa Niećki.
Niewiele brakowało a i Jaroszewicz stałby się wrogiem pojałtańskiego porządku – po wybuchu II wojny światowej został wraz z rodziną zesłany do Archangielska, gdzie pracował w kamieniołomach. Tam z głodu i wycieńczenia zmarła jego mała córeczka. Na wieść o powstaniu armii generała Władysława Andersa Piotr Jaroszewicz podjął decyzję o przyłączeniu się do niej, ale uniemożliwiła mu to ciężka choroba (tyfus). Gdy wyzdrowiał, miał już do dyspozycji tylko Dywizję Kościuszkowską, czyli marsz do Berlina ramię w ramię z żołnierzami radzieckimi.
Swą karierę zaczął od stopnia szeregowca i funkcji magazyniera, ale już pod koniec wojny był szefem Zarządu Polityczno-Wychowawczego 1 Armii Ludowego Wojska Polskiego, a następnie – zastępcą dowódcy 1 Armii. Niewykluczone, że w kolejnych awansach pomagała mu przynależność partyjna – był członkiem Polskiej Partii Robotniczej i to gremiów decyzyjnych. Po wojnie kontynuował działalność polityczną w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, która powstała w 1948 r. Ale jeszcze rok wcześniej, w mundurze generalskim, towarzyszył podczas procesji Bożego Ciała prymasowi kardynałowi Augustowi Hlondowi. Być może ta okoliczność tłumaczy opinię, którą rozpowszechniał o Jaroszewiczu wysoki działacz komunistyczny Jakub Berman. Powiedział: przecież to wcale nie jest komunista! Ba, w 1948 roku Jaroszewicz trafił nawet do aresztu, gdzie śledczy bezpieki próbowali wymusić na nim zeznania, że jest antykomunistyczną wtyką w szeregach ludowego wojska.
Istnieje teoria, według której takich niepewnych ideologicznie oficerów popierał Ławrentij Beria, szef NKWD, uważając, że oni uwiarygadniają wojsko wśród ludności nastawionej antykomunistycznie. Oczywiście nie mogło być ich zbyt wielu, a jednocześnie musieli być w miarę „sterowalni”. Trudno też uważać za antykomunistę człowieka, który przez kilka dekad pełnił najważniejsze funkcje we władzach PRL – zarówno wojskowych, partyjnych jak i państwowych. Jednak w tamtych czasach błyskawiczna kariera nie przekładała się na status materialny. Jak wspominał syn byłego premiera
Andrzej Jaroszewicz: „Rodzice po powrocie z frontu zamieszkali we Włochach pod Warszawą w jednym pokoju odstąpionym im przez kolejarza. Mieli tam łóżko, tapczan i stół, z Niemiec przywieźli kilka krzeseł, garnków i talerzy. To był cały ich dobytek”. Małżeństwo to zakończyło się tragicznie w 1952 roku – żona Jaroszewicza Oksana zmarła na guza mózgu. Kolejną towarzyszką życia generała stała się znana dziennikarka partyjnej „Trybuny Ludu” Alicja Solska (matka drugiego syna Piotra Jaroszewicza – Jana). Solska miała także dwoje dzieci z poprzedniego małżeństwa: Hannę oraz Ryszarda. Przez lata spekulowano, jakie było to drugie małżeństwo premiera – on sam, w wywiadzie rzece „Przerywam milczenie” bardzo dobrze oceniał związek z Alicją Solską, ale jego syn Andrzej, w książce „Czerwony Książę”, przekonywał, że ojciec zamierzał się z nią rozwieść i odstąpił od tego pomysłu wyłącznie ze względu na swoją karierę polityczną.
Przyznać też trzeba, że Piotr Jaroszewicz starał się nie wykorzystywać swojej pozycji do celów prywatnych. Podobnie jak Andrzej, który został zatrzymany podczas starć młodzieży z ORMO w 1968 roku. Jego udział w antyrządowych demonstracjach mógł zresztą bardzo zaszkodzić ojcu, z czego obaj zdawali sobie sprawę. Za karę Andrzej został relegowany ze studiów i wcielony do wojska, do
jednostki karnej, a przyszły premier nawet nie próbował interweniować w jego obronie. Powiedział tylko synowi: „Masz więcej obowiązków niż przeciętny człowiek i musisz o tym pamiętać”. Co ciekawe, kolegom syna, którzy również zostali zatrzymani podczas demonstracji, pomógł.Gdy w latach 70. Andrzej robił karierę jako kierowca rajdowy (i generalnie – ówczesny celebryta), społeczeństwo szemrało, że bez wsparcia tatusia na pewno by się to nie udało. Tylko znawcy tematu wiedzieli, że syn premiera rzeczywiście ma spory talent do ścigania się samochodem. Na marginesie – sam Piotr Jaroszewicz raczej sceptycznie podchodził do wyczynów syna i nie przeceniał jego osiągnięć. Przez pierwszą połowę tzw. dekady Gierka rząd Jaroszewicza (pozostającego w cieniu I sekretarza KC PZPR) miał wysokie notowania społeczne. Załamanie nastąpiło w czerwcu 1976 roku, gdy rząd ogłosił serię podwyżek, głównie na produkty spożywcze. I choć władza szybko wycofała się z tego projektu, przez kraj przetoczyła się fala poważnych protestów robotniczych (m.in. w Ursusie i w Radomiu), które nadwątliły zaufanie Polaków do ekipy Gierka. Jej pozycję osłabiał także wzrost znaczenia opozycji (głównie Komitetu Obrony Robotników). Wizerunku władzy nie ociepliło warszawskie spotkanie kierownictwa partii z papieżem Janem Pawłem II. Piotr Jaroszewicz stracił fotel premiera w lutym 1980 roku, a po odejściu Gierka ze stanowiska szefa partii, został najpierw wyrzucony z Komitetu Centralnego, a następnie w ogóle z PZPR. Jednego i drugiego oskarżano o doprowadzenie do poważnego kryzysu gospodarczego i politycznego. W stanie wojennym Jaroszewicz został internowany, a w 1984 roku miał stanąć przed Trybunałem Stanu. Uchroniła go przed tym amnestia ogłoszona przez władze Wojciecha Jaruzelskiego. Tak skończył karierę komunista, którego komuniści więzili aż trzy razy.
wcześniej uśpili psa właścicieli środkami nasennymi (niewykluczone, że został też potraktowany paralizatorem). Kwestię, dlaczego zadowolili się jedynie pięcioma tysiącami marek niemieckich, pięcioma złotymi monetami, dwiema sztukami zabytkowej broni palnej oraz damskim zegarkiem, wyjaśniono w następujący sposób: karatecy unikali przedmiotów charakterystycznych, takich z których sprzedażą mógłby być problem. Byli zawodowcami i nie skusili się na różne precjoza, które mogłyby się okazać niewygodnym „ogonem”. Nie zabrali zatem choćby cennej grafiki Picassa. Skąd w ogóle radomski trop w śledztwie? Otóż w 2017 roku jeden z podejrzanych, Dariusz S., zdecydował się na współpracę z prokuraturą. Jak to często bywa, chodziło o „transakcję wiązaną” złożoną z kilku elementów. Karatecy odsiadywali długie wyroki za w sumie 26 rozbojów (także ze skutkiem śmiertelnym) – Dariusz S. i Marcin B. opuścili zakład karny po kilkunastoletniej odsiadce, a za kratami pozostawał Robert S. skazany na 25 lat więzienia. I wtedy wobec Dariusza S. pojawiły się kolejne zarzuty – udziału w uprowadzeniu krakowskiego biznesmena w 2013 roku. Porwaniu, którego 76-letni biznesmen nie przeżył. S. został zadenuncjowany przez wspólnika Bogusława K., który został zatrzymany jako pierwszy.
Wiadomo było, że jeśli gangster nie podrzuci czegoś ciekawego organom ścigania, będzie musiał „leżeć pod celą” być może nawet do końca swoich dni. Wtedy dziś już 62-letni Dariusz S. wyciągnął asa a rękawa. Asa, o którym nikomu wcześniej nie wspominał. Jednak i tym razem nie obyło się bez rozmaitych wątpliwości. Jakiś czas temu przedstawiono je w programie „Interwencja” emitowanym przez Polsat (brał w nim udział także niżej podpisany). Zaangażowany przed laty w śledztwo nadkomisarz Dariusz Janas powiedział wręcz: „Gdy przeczytałem te materiały, którymi się prokuratura
chwaliła, no to załamałem ręce. Według mnie w tej sprawie prokuratura została wprowadzona w błąd przez ekipę, która, nie wiem z jakich powodów, chciała zaistnieć”. Jednym z wątpliwych elementów materiału dowodowego miała być na przykład drabina, po której sprawcy dostali się do środka.
Zdaniem tych, którzy pojawili się na miejscu zdarzenia, takiej drabiny po prostu nie było, a jest raczej mało prawdopodobne, aby napastnicy zabrali ją ze sobą. Czy jest to argument na rzecz niewinności karateków? Oczywiście nie, ale świadczy o tym, że całe modus operandi napastników nie zostało dobrze przeanalizowane, co w czasie procesu może mieć znaczenie. Początkowo zresztą zakładano, że zabójcy dostali się do środka po bluszczu, który porastał ściany willi – o drabinie nie było mowy. Tymczasem pnącza były nienaruszone, co wydaje się dziwne, jeśli wspinał się po nich dorosły mężczyzna. Nawet jeśli wziąć pod uwagę, że był nim wysportowany karateka.
DEPTANIE PO ŚLADACH
Problem w tym, że na kolejnych etapach śledztwa popełniono sporo błędów, co na pewno nie ułatwiło pracy funkcjonariuszom Archiwum X, czyli specgrupy z krakowskiego wydziału kryminalnego, którzy podjęli się wyjaśnienia tej sprawy. W swej książce „Czerwony Książę”, napisanej wspólnie z Alicją Grzybowską, Andrzej Jaroszewicz wspomina: „W domu w Aninie zdjęto różne odciski palców, które obecnie dałoby się przebadać. Ale kiedy reaktywowano śledztwo, okazało się, że dokumentacja odcisków… zaginęła. Skoro część akt jest utajniona, a z archiwów giną dowody, to najprawdopodobniej ktoś pilnuje, żeby się to nie wyjaśniło”. I prawdopodobnie nie nastąpiłby zwrot akcji, gdyby nie sprawa uprowadzenia krakowskiego biznesmena.
Z kolei wspomniany nadkomisarz Janas zwracał uwagę na fakt, że wiele śladów mogło zostać „zadeptanych” przez… policyjnych notabli, którzy postawili sobie za punkt honoru, aby osobiście pojawić się na miejscu zbrodni i dołożyć swoją cegiełkę do śledztwa. Ten sam problem pojawił się kilka lat później, gdy czołowe postaci policji oraz MSWiA „pielgrzymowały” do miejsca, gdzie został zastrzelony szef policji generał Marek Papała. Akt oskarżenia w sprawie zabójstwa Piotra Jaroszewicza i Alicji Solskiej liczy 422 strony – zdaniem prokuratury dowody na winę byłych karateków w sprawie morderstwa w Aninie są bardzo mocne. Czy tak jest w istocie, orzeknie Sąd Okręgowy w Warszawie, być może jeszcze w tym roku (początkowo proces miał się toczyć w Gdańsku). Gdyby udało się skazać oskarżonych, byłby to jeden z najbardziej spektakularnych sukcesów Temidy po 1989 roku.
Zdjęcia: GRAŻYNA WÓJCIK/SE/EASTNEWS, PAP, FORUM