Wydarzenie, które omal nie odmieniło losów Polski i świata, miało miejsce na śląskiej szosie między Mierzęcicami a Zagórzem. W lipcu 1959 r. radziecki przywódca Nikita Chruszczow przebywał w Polsce na zaproszenie władz PZPR. Jednym z punktów wizyty było zwiedzanie województwa katowickiego. Naturalnie gościowi towarzyszyli I sekretarz Władysław Gomułka, a także szef miejscowej organizacji partyjnej (a z czasem następca Gomułki) Edward Gierek. Gdy kolumna rządowych aut zbliżała się już do celu, powietrzem targnął huk eksplozji.
FRUWAŁY TROCINY I GAŁĘZIE
Wybuch ładunku umieszczonego w konarach przydrożnego drzewa połamał gałęzie i zasypał asfalt trocinami, ale nie zrobił nikomu krzywdy. W dodatku bombę odpalono, gdy samochody z Chruszczowem, Gomułką i Gierkiem znajdowały się jeszcze w sporej odległości, toteż podejrzewano, że zamachowiec wziął „ślepą kolumnę” za prawdziwą i przedwcześnie zdetonował ładunek.
Goście nie zorientowali się, co się stało. Szef ochrony pod jakimś pretekstem zatrzymał kolumnę samochodów. Trwały gorączkowe konsultacje z Warszawą: zmienić program wizyty (ale wtedy nie da się zachować tajemnicy przed Chruszczowem) czy kontynuować podróż, ryzykując, że zamachowiec uderzy ponownie?
Naprędce przeprowadzono oględziny miejsca wybuchu. „Znaleziono pozostałości miny oraz resztki ręcznego zegarka – pisał we wspomnieniach Franciszek Szlachcic, wówczas komendant wojewódzki MO. – Później, po wykryciu sprawcy, okazało się, że zegarek był włożony jedynie po to, aby skierować nas na fałszywy ślad. Rzeczywiście, ten chwyt udał się. Przyjęliśmy, bowiem za pewnik, że bomba była wyposażona w mechanizm zegarowy i poszukiwaliśmy właściciela zegarka”.
Śledztwo zakrojone na ogromną skalę istotnie nie przyniosło żadnych rezultatów. Służba Bezpieczeństwa skupiła się na poszukiwaniu nielegalnej organizacji politycznej, która rzekomo miała stać za zamachem. Przesłuchiwano ludzi zarejestrowanych w materiałach operacyjnych, jako „element ideologicznie wrogi” (nawet takich, którzy 10 lat wcześniej opowiedzieli dowcip o Stalinie). Trop ten prowadził jednak donikąd. Terrorystę udało się schwytać dopiero po kilku latach, gdy zaatakował ponownie.
W PRL zamachy na dygnitarzy z pewnością należały do zdarzeń wyjątkowych. Być może zdecydowała o tym specyfika polskiej tradycji, niechętnej „królobójcom”, a być może przyczyną był po prostu brak sposobności. Pieczołowitość, z jaką ochraniano komunistycznych przywódców, była bowiem odwrotnie proporcjonalna do ich popularności w narodzie.
JELONEK KAMIKADZE
W pierwszych latach po wojnie Bolesław Bierut i pozostali członkowie kierownictwa chętnie aranżowali spontaniczne spotkania z „ludem Warszawy”. Być może w kilku przypadkach rzeczywiście ich uczestnikami byli zwykli przechodnie, rychło jednak ten propagandowy rytuał stał się jedynie przedstawieniem na użytek fotoreporterów i operatorów kroniki filmowej. „A jeżeli na przykład towarzysz Bierut przyjmuje defiladę albo przyjeżdża na dworzec warszawski z jakiejś podróży z Moskwy – relacjonował zbiegły na Zachód wysoki oficer Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego Józef Światło – to wtedy nazywa się, że wita go entuzjastycznie całe społeczeństwo. Przypatrzmy się fotografiom z takich powitań. W tłumie otaczającym towarzysza Bieruta szczelnym murem można z łatwością rozpoznać twarze takich przedstawicieli społeczeństwa polskiego, jak pułkownik sowiecki Grzybowski, dyrektor departamentu ochrony rządu, jego zastępcy, sowieccy oficerowie, pułkownicy Lachowski i Klarow, doradca sowiecki w departamencie ochrony rządu, pułkownik Łozowaj. I obok nich kilkudziesięciu ciemno ubranych panów z rękami w kieszeniach. To właśnie inni Rosjanie, Ukraińcy i Białorusini z ochrony osobistej towarzysza Bieruta”.
Elita władzy izolowała się od społeczeństwa. W Królewskiej Górze, dzielnicy podwarszawskiego Konstancina, zbudowano istną fortecę – zamieszkali w niej wraz z rodzinami członkowie Biura Politycznego. Teren otoczono murem zwieńczonym pasem tłuczonego szkła, rozciągnięto druty kolczaste, wzniesiono wieżyczki dla wartowników. Dostęp do bramy wjazdowej ryglowały stanowiska karabinów maszynowych. Mieszkańcy willi sąsiadujących z rezydencją zostali wyrzuceni z domów, a ich miejsce zajęli zaufani pracownicy MBP.
Bierut przeprowadził się do strzeżonego osiedla latem 1948 roku. Wcześniej zajmował luksusowy kompleks pałacowo-parkowy w Natolinie, jednak nie czuł się w nim dostatecznie bezpieczny. Podobno w czasie spaceru zaatakował go jeden z hodowanych tam jelonków. Źródła milczą, czy bezpieka uznała wypadek za imperialistyczną prowokację, najwyraźniej jednak postanowiono nie ryzykować. Prezydent zamieszkał w willi „Julisin” należącej wcześniej do rodziny Wertheimów. Budynek zaadaptowano na potrzeby dostojnego gościa, wyposażając m.in. w dwa schrony i pancerne szyby.
Obok Bieruta w Królewskiej Górze mieszkali także: minister bezpieczeństwa Stanisław Radkiewicz, stalinowska szara eminencja Jakub Berman, a także minister gospodarki Hilary Minc. Oprócz opisanych zasieków – bezpieczeństwa dygnitarzy strzegła również kompania KBW (Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego – przyp. red.), a w razie potrzeby posiłki można było ściągnąć za pomocą zdublowanej linii telefonicznej lub drogą radiową.
STRZELAJĄCE NESESERY
Szczególne środki ostrożności zachowywano także na czas podróży. „Bierut nie lubił ryzyka – relacjonował po latach emerytowany oficer ochrony. – Miał wprawdzie do dyspozycji piękne samochody marki: Mercedes, Chevrolet, Cadillac, ZIS, ale chętniej siadał do niezbyt efektownie prezentujących się škód. Jeden z takich samochodów osobiście odebrałem w stolicy Czechosłowacji. Później brałem udział w sprawdzaniu jego odporności. Test wypadł dobrze. Kule z karabinu maszynowego zrobiły tylko ślady na karoserii, zaś płyty pancerne okazały się nie do przebicia. Samochodowi wiozącemu Bieruta towarzyszył zawsze konwój ochrony, składający się niejednokrotnie aż z sześciu aut. W niektórych były dyskretnie zainstalowane karabiny maszynowe. My, członkowie ochrony, ubrani zawsze w cywilne ubrania, najczęściej ciemne garnitury, trzymaliśmy na kolanach walizeczki rodem z Moskwy przypominające futerały instrumentów muzycznych. Mieściły one broń automatyczną. W razie konieczności nie musieliśmy wyjmować pistoletów, mogliśmy strzelać przez futerałową obudowę”.
Jak wspominał Światło, „zmorą dla departamentu ochrony rządu są defilady i akademie, kiedy towarzysz Bierut przemawia do »kochających« go mas. Wtedy, na parę dni przedtem, cały departament ochrony rządu jest w ostrym pogotowiu. Jeżeli akademia ma się odbyć w teatrze, to już poprzedniego dnia nie ma tam żadnego przedstawienia. Cały budynek obejmuje ochrona rządu. Oficerowie i żołnierze specjalnymi aparatami do wykrywania bomb i min sprawdzają wszystkie ściany, scenę i wszystkie krzesła czy fotele”.
Jeszcze większy problem stwarzały trybuny ustawione na świeżym powietrzu – np. te, z których Bierut pozdrawiał pochód pierwszomajowy. Oprócz stałych wart, nieprzerwanie pilnujących konstrukcji od momentu jej wzniesienia aż do zakończenia święta, tworzono także lotne grupy funkcjonariuszy, którzy kontrolowali mieszkania znajdujące się w sąsiedztwie trybuny. W czasie ceremonii ich lokatorom nie wolno było np. otwierać okien. Obsesja zagrożenia sprawiała, że nawet najbardziej absurdalne zbiegi okoliczności traktowano, jako przejaw „wrogiej roboty”.
Błahe incydenty opisywano w tajnych raportach, sugerując, że kryją się za nimi próby zamachu na „towarzysza prezydenta”. Na przykład w 1951 r. w Warszawie podczas manifestacji 1-majowej „pod wiaduktem [mostu Poniatowskiego] w pobliżu samochodów wojskowych, gdzie również ustawione były działa, zauważono dwa samochody dyplomatyczne, które chciały się tam koniecznie przedostać. Są to Z-75114 i Z-75216. Samochodów nie przepuszczono. Samochody: włoski i kanadyjski”.
MORDERCA Z UROJENIA
Mimo rozbudowanego systemu ochrony, do zamachów jednak dochodziło. Na życie Bieruta targnięto się prawdopodobnie czterokrotnie. Zdarzenia te były starannie ukrywane nie tylko przed opinią publiczną, ale nawet przed gronem najbliższych współpracowników. Jeśli nawet sporządzano później notatki służbowe, oznaczano je najwyższym stopniem tajności – i wątpliwe, by dotrwały do naszych czasów. W tej sytuacji skazani jesteśmy jedynie na relacje, często anonimowe i nie zawsze wiarygodne.
Ponoć pierwszy zamach miał miejsce już w 1945 roku w Hotelu Francuskim w Krakowie. Napastnik przebrany w mundur oficera NKWD miał niezatrzymywany dostać się do gabinetu prezydenta i strzałem w głowę uśmiercić… oficera ochrony, którego omyłkowo wziął za szefa państwa. Zabójca zginął, ostrzeliwując się podczas ucieczki. Nigdy nie udało się go zidentyfikować, do zamachu nie przyznała się też żadna z grup podziemnych.
Z pewnością na uwagę zasługują zeznania Światły, który z racji zajmowanego stanowiska miał bezpośredni dostęp do wszystkich tajemnic związanych z bezpieczeństwem przywódców. W jednej z audycji „Wolnej Europy” retorycznie pytał Bieruta: „Czy pamiętacie, jak w roku 1953 wdarł się na dziedziniec Belwederu robotnik, jak porąbał siekierą zastępującego mu drogę oficera ochrony i biegł do drzwi wejściowych, by was zamordować? Nie wiedział, że brama do waszego pałacu otwiera się tylko elektrycznie, i padł zastrzelony przez waszą ochronę. Nie znaleziono przy nim żadnych dokumentów i nie zidentyfikowano go. […] Czy pamiętacie, towarzyszu Tomaszu [pseudonim partyjny Bieruta], jak w roku 1951 strzelił do was żołnierz Korpusu Bezpieczeństwa, pełniący służbę na posterunku w Belwederze, kiedy przechadzaliście się po parku? Nie trafił i palnął sobie w łeb z tego samego pistoletu, z którego do was strzelał. A pamiętacie, towarzyszu Tomaszu, wybuch pieca do ogrzewania w gmachu Rady Państwa w Warszawie, kiedy przybyliście na uroczyste otwarcie? To nie byt normalny przypadek. To był zamach na wasze życie”.
Jednak jeden z najlepiej udokumentowanych incydentów miał się okazać właśnie zwykłym przypadkiem. Według relacji pułkownika Wiesława Godziszewskiego pewnego lutowego dnia 1952 r. od rana po chodniku wzdłuż ogrodzenia Belwederu przechadzał się nerwowo nieznany nikomu mężczyzna. Gdy po kilku godzinach wylegitymowano go, wyjaśnił, że przyjechał specjalnie, by choć przez chwilę zobaczyć z daleka ukochanego prezydenta. Mijały jednak kolejne godziny, a mężczyzna – coraz bardziej zdenerwowany – wciąż krążył przy bramie. „Około siedemnastej porucznik Markowski o dziwnym zachowaniu obserwowanego powiadomił porucznika Doskoczyńskiego, który był inspektorem grupy zabezpieczającej ten rejon belwederskiego płotu” – opowiadał Godziszewski dziennikarzowi Wiesławowi Białkowskiemu.
„Obaj postanowili nawiązać kontakt z Iksem, który na widok zbliżającego się umundurowanego Markowskiego zaczął coraz szybszym krokiem oddalać się ulicą Bagatela w kierunku placu Unii Lubelskiej. Gdy Iks zaczął biec, w pościg za nim rzucili się obaj oficerowie. Pierwszy podążał Markowski, a w pewnej odległości na nim Doskoczyński. […] Porucznik wprowadził Iksa do najbliższej bramy i tam chciał go wylegitymować. Ten jednak sięgnął po pistolet i strzelił. Markowski padł martwy. Słysząc strzały, do bramy wbiegł Doskoczyński. I on został trafiony. Upadł, a Iks zaczął uciekać w stronę placu Zbawiciela”.
Znajdujący się w pobliżu cywilni funkcjonariusze UB zdołali schwytać i obezwładnić napastnika. Okazał się on jednak nie emisariuszem Trumana, lecz zbiegłym pacjentem szpitala psychiatrycznego, który zamierzał zażądać od Bieruta przydzielenia osobistej ochrony. Uroił sobie bowiem, że ktoś czyha na jego życie. Dlatego nosił ze sobą broń.
Ta historia zasługuje na uwagę głównie z tego powodu, iż zapoczątkowała ona karierę Kazimierza Doskoczyńskiego. Młody oficer (podobno dotkliwie okaleczony postrzałem w podbrzusze) w nagrodę za bohaterską postawę otrzymał awans i stanowisko komendanta słynnego ośrodka wypoczynkowego w Łańsku, zarezerwowanego dla ścisłej elity partyjnej.
CĄŻKI GÓRNIKA
Stosunkowo najlepiej zbadana jest sprawa dwóch zamachów na Gomułkę. Otóż w grudniu 1961 r. konstruktor opisanej na wstępie bomby zaatakował ponownie. Gdy I sekretarz wyraził chęć przybycia na Śląsk z okazji Barbórki, Szlachcic – pomny wydarzenia sprzed dwóch lat – uznał, że trzeba zachować wyjątkową ostrożność. Wzmocniono patrole, zorganizowano zasadzki, wzmożono inwigilację osób uważanych za podejrzane. Gomułka i Gierek zwiedzali województwo, poruszając się bocznymi drogami, podczas gdy udekorowaną trasą ruszyły puste limuzyny. Właśnie w trakcie przejazdu fałszywej kolumny, niedaleko miejsca poprzedniego zamachu, znów doszło do eksplozji. Bomba uszkodziła słup wysokiego napięcia. I tym razem nikt nie odniósł obrażeń, ale kariera Szlachcica, a nawet jego przełożonych, zawisła na włosku. Wykrycie sprawcy stało się absolutnym priorytetem dla służb bezpieczeństwa. Akcji nadano kryptonim „Zagórze”. Komendant MO otrzymał zgodę na użycie wszelkich środków i sił, jakie uzna za konieczne. Powołano specjalną grupę operacyjną, która pracowała 24 godziny na dobę. Tym razem postanowiono umieścić wątek polityczny na dalszym planie, a skupić się na czysto kryminalistycznej stronie zagadnienia.
Resztki bomby zbadano w laboratorium. Eksperci odnaleźli przewód, za pomocą którego odpalono ładunek. W miejscach przecięcia drutu zachowały się, widoczne pod mikroskopem, ślady cążków – unikatowy „podpis” sprawcy.
Metodą selekcji zacieśniono krąg podejrzanych. Założono, że obie bomby podłożyła osoba mieszkająca blisko miejsca wybuchu, znająca się na elektrotechnice i mająca dostęp do materiałów wybuchowych. Wykluczono kobiety, osoby starsze i niepełnoletnie. Wytypowano pięćdziesięciu potencjalnych sprawców zamachu. 8 grudnia przed świtem pięćdziesiąt grup dochodzeniowych w tym samym momencie wkroczyło do pięćdziesięciu domów i mieszkań.
„Prosili mieszkańców o pokazanie domowych narzędzi ślusarskich i elektrotechnicznych – wspominał Szlachcic. – Poza tym, kierując się własnym instynktem, mogli przeprowadzić rewizję. Od chwili wybuchu nie spałem ani jednej nocy, inni oficerowie też nie zmrużyli oka. Czekałem w napięciu na meldunki grup operacyjnych i na ten najważniejszy. Po dwóch godzinach zaczęły wpływać pierwsze. Trzy informowały o znalezieniu podobnych obcążków. Nagle przyszedł ten najbardziej upragniony. Słyszę drżący głos kierownika grupy: »Zidentyfikowano obcążki i ślad cięcia, zatrzymano właściciela, wieziemy go do Katowic«. […] Po chwili kierownik grupy znowu melduje, że znaleziono dalsze dowody. Są to urządzenia do zdalnego odpalania, które odpowiadają śladom. Parę minut po godzinie 7.00 jestem już pewny sukcesu. […] Zdałem sprawozdanie Edwardowi Gierkowi. Następny meldunek złożyłem ministrowi Władysławowi Wisze, Mieczysławowi Moczarowi i Antoniemu Alsterowi. Wszyscy gratulowali i prosili o dalsze informacje”.
Sprawcą okazał się 33-letni elektryk Stanisław Jaros, zatrudniony kiedyś w kopalni – stąd pochodziły używane przez niego materiały wybuchowe. Konstruowania bomb nauczył się z kolei podczas służby wojskowej. Niewiele potrafił powiedzieć o motywach swojego postępowania, poza tym, że chciał zrobić coś takiego, by wszyscy o nim mówili. W czasie śledztwa okazało się, że Jaros stał również za kilkoma niewyjaśnionymi aktami sabotażu sprzed lat – funkcjonariusze Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego szaleli wówczas, bezskutecznie próbując ustalić, kto w dniu śmierci Stalina wysadził w powietrze transformator w kopalni im. Stalina (późniejsza kopalnia Sosnowiec).
Mimo że żadna z bomb przygotowanych przez Jarosa nikogo nie zabiła, w błyskawicznym procesie został on skazany na karę śmierci. Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski, wyrok wykonano. Być może władze mściły się za to, że przez tyle lat wodzono je za nos.
Hasło budowy „drugiej Polski” rzucone przez Edwarda Gierka najwyraźniej zmiękczyło serca terrorystów. Lata 70. to pod wieloma względami najspokojniejsza dekada PRL, w każdym razie – najbezpieczniejsza dla jego przywódców.
LOS GŁOWY NA WŁOSKU
Nie da się za to ukryć, że obyczaj „wizyt gospodarskich” wprowadzony przez nowego I sekretarza stał się zmorą oficerów Biura Ochrony Rządu. Podczas gdy Gomułka najchętniej siedział w swoim gabinecie w gmachu Komitetu Centralnego obłożony papierzyskami, Gierek lubił uprawiać politykę w stylu zachodnich kampanii wyborczych. W świetle kamer składał „niezapowiedziane” wizyty w kopalniach, rafineriach, elektrowniach, chlewniach i stacjach zarodowych. Oczywiście, tak naprawdę podróże te były zaplanowane z wyprzedzeniem, jednak dla służb specjalnych stanowiły
duże wyzwanie. Należało sprawdzić i zabezpieczyć trasy przejazdów, miejsca lądowania helikopterów, hale i aule, w których dochodziło do „spontanicznych i serdecznych spotkań z załogami”. Oficerowie BOR musieli towarzyszyć „pierwszemu” w pegeerowskich oborach i w ślad za nim brodzić w zbożu, kiedy odgrywał swój ulubiony spektakl pt. „Żniwny rekonesans”. Zatroskany gospodarz państwa zrywał wówczas kłosy i rozcierał je w dłoni.
Twarzą w twarz z niebezpieczeństwem przyszło za to kilkakrotnie stanąć Wojciechowi Jaruzelskiemu. Pierwszy atak nastąpił jeszcze w okresie, gdy sprawował funkcję premiera. Generał był zapalonym jeźdźcem i chętnie wypuszczał się na długie przejażdżki konne po lesie w okolicach Starej Miłosnej. Naturalnie ochrona nieustannie czuwała nad jego zdrowiem i życiem: blokowano ruch na szosie, jeśli znalazła się ona akurat na trasie generalskiej szarży, sprawdzano dukty leśne, pilnowano, by nikt nieupoważniony nie mógł zbliżyć się do premiera. Pewnego dnia z przerażeniem odkryto, że w poprzek ścieżki, którą często kłusuje Jaruzelski, umocowano do drzew stalową strunę, dokładnie na wysokości szyi jeźdźca…
Od tego momentu zdwojono środki ostrożności: wszystkie trasy sprawdzano dwukrotnie, ostatni raz na kilka minut przed przejazdem generała. Oficerowie BOR, objeżdżający ścieżki, przymocowywali do łbów końskich specjalne konstrukcje, które miały przeciąć ewentualny drut. Wkrótce okazało się, że pułapkę zastawiono ponownie. Mimo to gen. Jaruzelski nie zrezygnował z konnych wypadów.
Czy stalowa linka była przeznaczona dla niego? Początek lat 80. to wszak okres walki między PZPR i „Solidarnością” – czas wielkich napięć społecznych. Działacze związkowi odgrażali się przecież, że „władzę będą targać po szczękach”. Z drugiej strony wydaje się mało prawdopodobne, by nawet najbardziej fanatyczni antykomuniści mogli stać za tym zamachem. Jeśli rzecz nie była dziełem szaleńca, tylko ukartowaną próbą zabójstwa, jego pomysłodawców należało raczej szukać po drugiej stronie barykady. Śmierć Jaruzelskiego stanowiłaby wodę na młyn partyjnego betonu, twierdzącego że z opozycją nie należy się cackać. W dodatku z gry wypadłby najpoważniejszy kandydat na stanowisko „pierwszego”.
BOROWIKI Z SALCESONEM
Kolejny niewyjaśniony incydent miał miejsce kilka dni po wprowadzeniu stanu wojennego. Generał wracał późnym wieczorem do swej willi przy ul. Ikara. Kolumna samochodów zbliżała się już do posterunku blokującego wjazd od strony Idzikowskiego, gdy nagle zdarzyło się coś nieoczekiwanego. „Bardzo mnie zdziwiły gesty wykonywane przez dowódcę posterunku – wspominał szef ochrony generała płk Artur Gotówko. – Chorąży, po moim dojeździe do skrzyżowania, zaczął gwałtownie machać rękami, kucnął i nagle padł przed transporterem. Zatrzymałem samochód, wysiadłem, prosząc, aby reszta kolumny jechała dalej. Samochód Jaruzelskiego zatrzymał się. Podszedłem do leżącego zapytać o co chodzi. »Padnij! Strzelają!« – wykrzyknął chorąży. »Gdzie, kto strzela? Człowieku, niczego nie słyszałem« – mówię mu. »Pierwszy pocisk przeleciał mi koło głowy. Dobrze słyszałem jego świst. A drugi plasnął o transporter. Żołnierz też słyszał« – tłumaczył chorąży i nie wstawał. Wywlokłem zza wozu zmarzniętego, kulącego się ze strachu żołnierza służby zasadniczej, który potwierdził, że słyszał strzały i głuche uderzenie pocisku o transporter. […] Po uzyskaniu informacji od chorążego podszedłem do samochodu Jaruzelskiego zameldować, dlaczego zatrzymałem kolumnę, i poprosić równocześnie, aby niezwłocznie pojechali dalej. Przez radiostację powiadomiłem grupę operacyjną szefostwa WSW, a sam z żołnierzami zorganizowałem tyralierę i upewniwszy się, z którego kierunku strzelano, ruszyłem przeczesywać ogródki działkowe”.
Nigdy nie znaleziono ani strzelającego, ani nawet pocisku, który odbił się od transportera. Z drugiej strony trudno przypuścić, by dwóch żołnierzy w tym samym czasie uległo omamom. Być może rzekomym zamachowcem był po prostu dowcipniś z wiatrówką, trudno bowiem przypuścić, by jakikolwiek profesjonalista mógł tak sfuszerować robotę. Chyba że chodziło o nastraszenie generała…
Opisane wyżej incydenty były nie tylko bezkrwawe, ale zupełnie wyjątkowe na tle peerelowskiej codzienności. Agentom ochrony o wiele częściej niż z zamaskowanymi skrytobójcami przychodziło mierzyć się z kaprysami swoich szefów. Szlachcic, już jako wiceminister (awansował za akcję „Zagórze”), nadzorował pracę BOR-u. Wspomina, że oficerowie często traktowani byli jako ludzie „od wszystkiego”, zwłaszcza w czasie wizyt zagranicznych gości. Jeśli przybysze zamierzali odbyć podróż po kraju, jeden z członków obstawy odpowiedzialny był za umieszczanie rolek papieru w toaletach znajdujących się na ich trasie.
Niecodziennemu zadaniu musieli sprostać w 1975 r. podczas wizyty Leonida Breżniewa, wtedy schorowanego już i zdziecinniałego. Jego adiutant Piotr Kostikow zanotował we wspomnieniach, że późnym wieczorem przywódca imperium poczuł nagle nieodpartą chęć zjedzenia salcesonu. „Co się robi w takich nagłych wypadkach, aby sprostać potrzebom Bardzo Ważnych Osób? Sięga się po pomoc BOR-u. Rządówką z willi zadzwoniłem do Janka Góreckiego, szefa polskiego Biura Ochrony Rządu. Ledwo przedstawiłem prośbę, Górecki powiedział: – Nie ma problemu – jakby nic innego nie robił, tylko czekał na mój telefon z półmiskiem salcesonów pod ręką. – Ile tego potrzebujesz? Nie czekaliśmy długo, gdy na stole przed Breżniewem wyrosły stosy salcesonów w różnych gatunkach, białych, czarnych, włoskich, brunszwickich, cienkich, grubych… Leonid Iljicz jakby się obudził”.
Pozostaje tylko pytanie, czy wędlinę dla genseka wieziono zwykłym samochodem, czy pancerną limuzyną z obstawą komandosów?