Kiedy czekam na niego w więziennej sali widzeń, zastanawiam się, jak może wyglądać przestępca, którego życie było równie ciekawe jak najlepszy film sensacyjny. Życie znaczone takimi atrakcjami jak Legia Cudzoziemska, międzynarodowy handel bronią, praca dla najważniejszych bossów rodzimej przestępczości zorganizowanej czy uwodzenie (i finansowe rujnowanie) gwiazd telewizyjnych na zlecenie. Kolejni osadzeni, którzy w asyście strażników przechodzą obok mojego stolika, zupełnie mi nie pasują do takiego życiorysu.
W końcu pojawia się Adam J. pseudonim Ricky (nazwisko i pseudonim zmienione) i faktycznie odróżnia się od reszty współtowarzyszy niedoli, którzy trafili tu przeważnie albo za niepłacenie alimentów, albo za jazdę rowerem po pijanemu.
Ostrzyżony na Kojaka pięćdziesięciolatek, z wąsikami i spojrzeniem spode łba a la Marlon Brando, od razu przywodzi na myśl awanturnika, którego losy tak się potoczyły, że – chciał, nie chciał – wszedł w konflikt z prawem. A że był w tym dobry…
Kilka tygodni wcześniej dostałem od niego list. W pękatej kopercie znajdował się rękopis – pierwszy rozdział wspomnień. Prawdę mówiąc, z tego rozdziału dałoby się zrobić kilka osobnych publikacji. Lektura tego tekstu nie była łatwa – stawiane w pośpiechu (i w ciemnościach) litery w pewnych fragmentach bardziej nadawały się do analizy grafologicznej niż dziennikarskiej. A jednak wyłaniająca się z tego chaosu historia zasługiwała na to, by, mimo wszystko, brnąć dalej. Może i szkoda, że nie trafiła na biurko jakiegoś wydawcy…
Dlatego od razu po zakończeniu czytania wystąpiłem do władz zakładu karnego (bohater tego reportażu prosił, aby nie ujawniać miejsca jego pobytu) o zgodę na spotkanie z Adamem J.
Dostaliśmy dwie godziny. To dość dużo, choć kiedy rozmawia się o życiu barwnym i burzliwym, na pewno o wiele za mało.
GRYPSERA NA DOBRY POCZĄTEK
Adam J. przyszedł na świat w Częstochowie w 1964 roku. Jako z peerelowskiej beznadziei, która na początku lat 80. osiągnęła swój szczyt. Jedną z szans na poznanie innego świata była nauka w gdańskim Liceum Morskim – jej uczniowie pływali po świecie na szkolnych statkach, i nawet jeśli wracali z rejsów, mieli w pamięci wolność bezkresnego morza i kolorowe porty dalekich krajów. Jeśli zaś chodzi o bardziej praktyczną zaletę podróżowania, to była nią możliwość posiadania obcej waluty, co już niedługo okaże się ważnym atutem, otwierającym młodemu człowiekowi drzwi do podziemia przestępczego. Dzięki dolarom poznał bowiem cinkciarzy, którzy na przełomie lat 80. i 90. stali się forpocztą przestępczości zorganizowanej.
W 1983 roku Adam spróbował zasmakować zagranicy, wybierając się tam drogą inną niż morska. Nielegalnie przekroczył granicę z Czechosłowacją (zamierzał kierować się na Zachód) i został zatrzymany przez tamtejszych pograniczników.
Do kraju wrócił w kajdankach – tak po raz pierwszy trafił do zakładu karnego. Wprawdzie siedział w Gdańsku niespełna rok, ale jego plany zatrudnienia się w Polskich Liniach Oceanicznych legły w gruzach. Kryminalistów tam nie przyjmowali.
Trzeba było więc szukać innego pomysłu na życie. Tak się akurat złożyło, że w tym samym czasie w gdańskim areszcie śledczym siedział późniejszy boss pomorskiej mafii Nikodem S. pseudonim Nikoś oraz jego kompan o ksywce Wolf (obaj już nie żyją).
Adam J. znalazł się w otoczeniu grypsującej subkultury, więc żeby za bardzo od niej nie odstawać, sam zaczął grypsować. Wkrótce przestał być obcym ciałem pod „sztywną” celą.
Nikoś i Wolf, którzy wpadli na nielegalnym przemycie samochodów, nabrali sympatii i zaufania do młodego niespełnionego marynarza i kiedy cała trójka odzyskała wolność, znowu się spotkali.
Nikoś, który akurat rozkręcał wiele bardziej czy mniej legalnych interesów, potrzebował człowieka, który będzie mu załatwiał lewe dokumenty. A Adam J. miał dojście do urzędów, jakkolwiek dość pokrętną drogą. Otóż cinkciarze, z którymi współpracował przed wpadką, znali esbeków. A ci z kolei mieli dobre wejścia do wydziałów ewidencji ludności czy wydziałów komunikacyjnych.
Dlatego Adam zorganizował Nikodemowi S. to, co było mu potrzebne.
Zanim jednak do tego doszło, Adam J. próbował odnaleźć się w rzeczywistości bez krat. Wrócił do Częstochowy i dostał etat w tamtejszym PTHW (Przedsiębiorstwie Transportu Handlu Wewnętrznego), które – jak wynika z nazwy – zajmowało się i mydłem, i powidłem. No, i cukrem też, co stało się przyczyną kolejnej wpadki Adama J.
W tamtym czasie nie wszyscy chcieli zatrudniać byłych więźniów, a ponieważ praca stanowiła obowiązek, ktoś musiał ich przyjmować. PTHW był jedną z takich firm.
Zatem też nietrudno pojąć, dlaczego szeregi przedsiębiorstwa zasilało tak wiele osób po wyrokach i z dość luźnym stosunkiem do litery prawa.
A że czasy były trudne i każdy radził sobie jak umiał, pracownicy PTHW, będąc w pozycji dość uprzywilejowanej, bo blisko deficytowych towarów, głównie spożywczych – wpisywali się w pewien trend gospodarczy. Mówiąc krótko, kradzież państwowego mienia była na porządku dziennym i mało kto traktował ją jako przestępstwo. Jeśli nie było czegoś w sklepie, należało zdobyć to jakoś inaczej. Towary te woziło po województwie… PTHW
Kiedy znikały mniejsze ilości dóbr konsumpcyjnych, sprawę zamiatano pod dywan. Ale kiedy znikły trzy tony cukru (był na kartki), sprawą zainteresowały się czynniki wyższe. I po nitce do kłębka doszły do wniosku, że Adam J. brał udział w procederze upłynniania „kartkowego” towaru na wolnym rynku, oczywiście na korzystnych zasadach.
W 1987 roku rozpoczęła się kolejna – tym razem dwuletnia, w Kluczborku – odsiadka, z paragrafu „zabór mienia państwowego”. Kiedy w 1989 roku Adam J. wyszedł na wolność, odwiedził go w Częstochowie sam Nikoś. Potrzebował kierowcy ciężarówki do zupełnie legalnego biznesu. Chodziło o przywiezienie tirem większej partii żarówek energooszczędnych z Budapesztu, a Adam dysponował odpowiednim prawem jazdy. Zlecenie zostało wykonane bez zarzutu – żarówki trafiły do hurtowni w Krakowie, a sam kierowca – na listę kolejnych zleceń bossa.
JAK ZRUJNOWAĆ GWIAZDĘ TV
Owo kolejne zlecenie pojawiło się niecały rok później. W roku 1990 obaj panowie spotkali się w Stambule, gdzie Nikoś zamierzał wykorzystać Adama (który odtąd występował również pod pseudonimem Ricky).
Zlecenie okazało się co najmniej nieoczekiwane, bo wymagało zupełnie innych umiejętności niż zdobywanie lewych dokumentów czy prowadzenie samochodów.
Otóż Ricky miał… uwieść pewną znaną prezenterkę telewizyjną, która właśnie rozstała się z mężem gitarzystą i w jego interesie leżało, aby nieco dać się jej we znaki. Nie bez przyczyny – ona sama założyła mu sprawę o alimenty i domagała się, aby fiskus prześwietlił legalność jego interesów. Chciała go po prostu zniszczyć.
Dzienikarka nie ograniczała swej aktywności zawodowej jedynie do mediów – jako właścicielka sieci butików była osobą naprawdę zamożną i jej mąż doskonale o tym wiedział. Skoro ona chciała uderzyć go po kieszeni, to on nie zamierzał być dłużny.
Nie wiadomo, jak dotarł do Nikosia, ale to właśnie jemu zwierzył się ze swojego problemu. Tak powstał plan: Adam uwiedzie kobietę i wydrenuje ją z pieniędzy.
Rzeczywiście, gdy dziennikarka przybyła wraz z matką do Stambułu na wakacje, zaczął się koło niej kręcić. Na tyle skutecznie, że już niebawem zamieszkał w jej domu na Ursynowie jako prawie oficjalny partner. Woził jej dzieci do szkoły, a po zajęciach – do warszawskiego Marriotta na kolację. Dzięki dziennikarce Adam poznał salony warszawskiej elity. Towarzyszył jej na przyjęciach, na których bywali (a raczej – upijali się i upodlali) aktorzy, reżyserzy, gwiazdy mediów. On nie przepadał za tym światem, ale robił dobrą minę do złej gry i udawał fascynację nowymi znajomymi.
Prezenterka zaufała mu bezgranicznie i zupełnie nie interesowała się tym, co robi z jej pieniędzmi. A brał coraz większe sumy, tłumacząc, że właśnie rozkręca interes, który przyniesie kokosy. Oczywiście naiwna kobieta nie znała jego prawdziwej tożsamości, lecz jedynie tę, która wynikała z lewego dowodu osobistego.
Mimo to nad głową Rickyego zaczęły się zbierać czarne chmury. Jej ojczym był bowiem wysoko postawioną figurą w policji i zorientował się, że coś jest nie tak. W końcu dotarł do prawdy i zaczął przekonywać swą pasierbicę, że ma do czynienia z oszustem. Dziennikarka nie uwierzyła policjantowi – dokumenty Adama J. były tak doskonale zrobione.
Nie minęło pół roku znajomości, gdy czuły kochanek nagle rozpłynął się jak we mgle. Jednak przez te kilka miesięcy dokonał takiego spustoszenia na koncie kobiety, że zleceniodawca, czyli Nikoś, pogratulował mu dobrze wykonanego zadania.
Ale ojczym dziennikarki nie zamierzał odpuścić, i wiele wskazywało na to, że postawi na swoim, a Adam J. znów trafi do aresztu.
MIĘDZY WENECJĄ A HAMBURGIEM
Wkrótce dostał cynk od znajomego, który miał kontakty w prokuraturze, że mogą być kłopoty. Wyjechał więc do Włoch, a dokładnie – do Wenecji. Tam szybko zakręcił się wokół pewnej Włoszki (tureckiego pochodzenia i z niemieckim paszportem) o imieniu Sonia. Przedstawiła mu swoich braci, którzy już od dłuższego czasu funkcjonowali w nielegalnym handlu bronią. To oni wkręcili go do biznesu, który za jakiś czas zaprowadzi go do więzienia z długim wyrokiem, ale na razie przynosił duże zyski.
Adam J. krążył po Europie w poszukiwaniu broni i wysyłał ją do wielu krajów, w tym także do Polski. Kto kupował? A kto nie kupował?! Dynamiczny rozwój przestępczości zorganizowanej generował olbrzymi popyt na broń. Jednym z klientów był oczywiście Nikoś i ludzie z jego grupy. Wybuch wojny w byłej Jugosławii też oznaczał dla Adama J. i jego kompanów eldorado.
Najlepiej schodziły wyroby czeskiej Zbrojovki, ale oczywiście oferta była o wiele większa. Zakupy robiło się, między innymi, na hamburskiej ulicy Sankt Pauli.
Mając w szafie pięć różnych paszportów, Ricky nie obawiał się wpadki. Przyjeżdżał nawet do Polski, wioząc towar w bagażniku.
Jak to możliwe? – spyta ktoś. Przecież w tamtych czasach kontrole na granicach były naprawdę dokładne.
A kto mówi, że nie były? Ale jeśli ma się odpowiedni papier… A oto, jak można było go zdobyć: Adam J. jechał do konsulatu RP w Niemczech, występował o pozwolenie na wwiezienie do kraju dwóch, trzech sztuk broni i z reguły taki glejt dostawał. No, a potem „podrasowywał go” z pomocą fałszerzy i okazywało się, że pozwolenie opiewa na, powiedzmy, pięćdziesiąt sztuk.
I tak to hulało.
Ale nic, co piękne, nie trwa wiecznie – Adam J. dostał kolejny cynk. Tym razem polska prokuratura zamierzała wystawić za nim międzynarodowy list gończy. Ponownie chodziło o tamten nieszczęsny epizod z Przedsiębiorstwem Transportu Handlu Wewnętrznego i zabór mienia państwowego – na światło dzienne wychodziły coraz to nowe przestępstwa, w które Ricky miał być wplątany.
AZYL W LEGII CUDZOZIEMSKIEJ
Wtedy do głowy przyszło mu tylko jedno rozwiązanie: Legia Cudzoziemska. Zawsze kochał wojsko, a Legia była wówczas marzeniem wszelkiej maści awanturników – wielka męska przygoda na bezdrożach Afryki z najlepszym sprzętem do strzelania w ręku. No i możliwość zmiany tożsamości, francuskie obywatelstwo i pewna praca gdzieś nad Sekwaną.
Wyjechał do Marsylii i po krótkiej „unitarce” trafił do Dżibuti, byłej francuskiej kolonii w Zatoce Adeńskiej. U Francuzów, tak samo jak u Nikosia, pracował jako kierowca. Służba w Legii nie trwała jednak długo – po czterech miesiącach Ricky uległ ciężkiemu wypadkowi, wypadając z pojazdu przez przednią szybę.
Francuzi, w uznaniu dla jego wojskowych zasług, zaproponowali mu stały pobyt w kraju Balzaka i wsparcie finansowe w wysokości 300 dolarów miesięcznie (jakie zasługi, takie uznanie). O obywatelstwie nie było mowy – zresztą wcale nie jest prawdą, że Legia gwarantuje je każdemu swojemu żołnierzowi.
Zaczął się kolejny etap w życiu Adama J. – Paryż. Tam poznał pewną Amerykankę, która obdarzyła go przyjaźnią i przygarnęła pod dach (w tym miejscu należy uzupełnić życiorys Adama o fakt, że w kraju miał żonę i córeczkę). Aby nie być tylko zawalidrogą dla nowej towarzyszki życia, postanowił odnowić swoje krajowe kontakty i rozkręcić jakiś biznes. Wkrótce dostał propozycję od Nikosia i jeszcze jednego znanego mafijnego bossa, aby dowyposażenie w „legalne” dokumenty skradzionych samochodów, które następnie płynęły z francuskiego portu Havre (tam była odprawa celna) do Rosji. Mając szerokie koneksje w półświatku Hamburga, Adam J. znów stanął na wysokości zadania.
W tamtym czasie coraz częściej spotykał się też z żoną – czy to w Polsce, czy za granicą.
Wiosną 1991 roku dowiedział się, że spodziewa się ona drugiego dziecka. Postanowił więc załatwić jej stały pobyt we Francji i tym samym ostatecznie uregulować swoje sprawy osobiste. Amerykanka Amerykanką, ale żona jest najważniejsza.
Aby dopełnić formalności związanych z wyjazdem małżonki, przyjechał do Polski i udał się do Urzędu Miasta.
Była ósma rano 25 czerwca 1991 r. Po korytarzach kręciło się pełno młodych ludzi – Adam J. uznał, że przyszli po odbiór pierwszego dowodu osobistego, i nie przeczuwając niczego złego, ruszył w stronę interesujących go drzwi. Ale wtedy młodzież ruszyła na niego i powaliła go na ziemię. Okazało się, że młodzi ludzie mają nie tylko dowody osobiste, ale także policyjne blachy.
Został skazany za handel bronią oraz przywłaszczenie mienia państwowego. Po jakimś czasie doszedł jeszcze wyrok za udział w grupie przestępczej. Na jakiej podstawie został sądzony? Tu trzeba przenieść się do 1999 roku.
Wtedy to wydarzył się dość głośny napad z bronią w ręku na hurtownię alkoholu w miejscowości Niedźwiady w środkowej Polsce. Według Adama J., przeprowadziło go trzech recydywistów do spółki z dwoma policjantami. Problem w tym, że jeden z uczestników napadu dostał wcześniej od Rickye’go – w ramach przeprosin za jakąś „nieuprzejmość” – samochód marki Daewoo. To właśnie tym pojazdem złodzieje udali się na robotę i porzucili go, kiedy już było po wszystkim. W środku znajdowało się wiele śladów, pozostawionych przez Adama J. W końcu korzystał wcześniej z tego samochodu.
Jak to – zapyta ktoś – sprezentował komuś samochód będąc w więzieniu? Otóż Adam J. bawił wówczas na przepustce i nawiązał kontakt z dawnymi kompanami.
Podejrzenie o udział w napadzie rabunkowym z bronią w ręku, i to w czasie przepustki, mogło mieć dla Adama J. bardzo przykre konsekwencje. Dlatego z pewną ulgą przyjął propozycję Centralnego Biura Śledczego – nie wraca do więzienia, czyli zostaje na niepowrocie, i próbuje się zbliżyć do śląskiej grupy przestępczej niejakiego G., związanego blisko z Januszem T. pseudonim Krakowiak. To jest oczywiście działanie nielegalne, ale CBŚ bierze to na siebie. W zamian za tę usługę Ricky może liczyć na status świadka koronnego, a tym samym – wolność.
Dziś trudno powiedzieć, dlaczego ten deal nie wypalił. Wiadomo jedno: Adamowi J. „dospawano” jeszcze jeden, bardzo poważny zarzut.
Taka jest oczywiście jego wersja – śladów tamtej umowy z CBŚ próżno szukać w materiałach operacyjnych czy procesowych. Wyroki zostały zsumowane, do tego doszła odpowiedzialność za niepowroty i dlatego Ricky ma przed sobą jeszcze kilka lat za kratami.
Prawdopodobnie nie jest to ostatni artykuł, jaki publikujemy o Adamie J. Niewykluczone, że za jakiś czas dostaniemy materiały potwierdzające jego współpracę z tuzami rodzimej przestępczości zorganizowanej. Te materiały – tymczasem – spoczywają w bezpiecznym miejscu, gdzieś daleko.