Yeti: nieuchwytny człowiek śniegu. Czy naprawdę istnieje?

Uganiał się za nim po Nepalu sir Edmund Hillary, a polscy himalaiści nawet sfilmowali jego odciski stóp. Naukowcy dowiedli, czym tak naprawdę był yeti.

Odkryliśmy ślady jakiegoś dziwnego zwierza. Nie wiemy oczywiście, czy był to yeti. (…) Ślady nie przypominały tropów żadnych innych zwierząt. Stopa była dość duża. Zmierzyliśmy dokładnie – miała 24 cm długości, a odstęp między nimi wynosił około 80 cm. Na stromym stoku dochodził do 90 cm. Robiliśmy obok ślady butów. Ten dziwny stwór musiał być bardzo ciężki, bo zapadał się w śnieg dwukrotnie głębiej niż my. Jeszcze jedna dziwna rzecz. Ślad biegł »jak po sznurku«. Równiutko stopa, za stopą. Na pewno nie był to niedźwiedź”.

Jak myślicie, czyja to relacja? Nie wiktoriańskiego podróżnika ani przedwojennego badacza osobliwości, tylko wybitnego polskiego himalaisty, nieżyjącego już Andrzeja Zawady, który kierował narodową wyprawą na szczyt Lhotse w 1974 roku. Słowa te Zawada wypowiedział rok później w wywiadzie dla pisma „Dookoła świata”. Jerzy Surdel, członek wyprawy, szedł za dziwnymi śladami przez około dwa kilometry, a potem zawrócił. Nakręcił pierwszy w historii film ukazujący odciski stóp yeti, a z kolei Bogdan Jankowski zrobił staranną dokumentację zdjęciową tych śladów.

Wiedźma sprzedaje kozę

Yeti poszukiwały i inne godne szacunku postaci. Sir Edmund Hillary, pierwszy zdobywca Mount Everestu, w 1960 roku zorganizował wyprawę mającą potwierdzić istnienie yeti. Himalaista wyposażony w najnowocześniejszy sprzęt pomiarowy przez dziesięć miesięcy wędrował po Nepalu w nadziei odkrycia śladów enigmatycznej istoty. Udało mu się przywieźć stamtąd skalp kupiony od – jak relacjonował Hillary – „przerażającej starej kobiety, uważanej za wiedźmę”, która mieszkała w nepalskiej wiosce Khumjung. Późniejsze analizy wykazały, że przywieziona z wyprawy skóra pochodzi od himalajskiego zwierzęcia należącego do rodzaju serau (Capricornis),

podobnego do kozy, a nie do mającego ponad dwa metry wzrostu, wielkostopego futrzastego małpoluda, jak wyobrażano sobie yeti. Później sir Hillary twierdził, że tak naprawdę nigdy nie wierzył w istnienie tej legendarnej istoty i że nie dał posłuchu opowieściom Szerpy Tenzinga Norgaya, towarzysza z Everestu, który przekonywał, że jego ojciec dwukrotnie widział yeti na własne oczy. W autobiografii z 1955 roku sam Norgay stwierdził jednak, że zaczął traktować te opowieści sceptycznie.

Wytwór wyobraźni?

Mit o yeti jest bardzo popularny w całych Himalajach – od Indii przez Nepal, Tybet po Bhutan. Miejscowi wierzą, że w wysoko położonych partiach gór żyją budzący grozę przedstawiciele nieznanego gatunku, będącego czymś pomiędzy zwierzęciem a człowiekiem. W podaniach Tybetańczyków nosi on nazwę kanguli, zaś Nepalczycy nazywają go yeti. Co ciekawe jednak, mało kto twierdził, że widział stwora na własne oczy. Zazwyczaj doświadczał tego ktoś z rodziny lub znajomy. Częściej widywano natomiast ślady yeti. Skąd się brały? Najczęściej powtarzające się wyjaśnienie mówi o tropach niedźwiedzia himalajskiego, które – wytapiane przez słońce – powiększały się do pobudzających wyobraźnię rozmiarów. Prawdopodobnie z tym zjawiskiem zetknęli się polscy himalaiści w 1975 roku. 

Pojawiały się też, a jakże, relacje naocznych świadków spotkania z yeti. Do najbardziej rozbudowanych należy opis przekazany przez niejakiego kapitana d’Auvergne, kuratora indyjskiego muzeum Victoria Memorial w Kalkucie, który w 1938 roku miał doznać ślepoty śnieżnej podczas himalajskiej wyprawy. Byłby niechybnie umarł, gdyby nie pomoc ze strony dziwnej istoty. Niemal trzymetrowa postać miała go zanieść do swojej kryjówki i tam pielęgnować troskliwie, aż odzyskał zdrowie. Kapitan nie wziął pod uwagę jednak tego, że we wszystkich podaniach miejscowych yeti był wrogo nastawiony do ludzi.

Podobnie fantastycznie brzmi opowieść Sławomira Rawicza, polskiego żołnierza, który miał w 1941 roku uciec z gułagu na Syberii i przejść 6 tys. km przez pustynię Gobi do Indii i Iranu. W 1955 roku została wydana książka „Długi marsz”, w której Rawicz opisał swoje przeżycia, w tym spotkanie z parą yeti w Himalajach. Okazało się jednak, że Rawicz został zwolniony z gułagu w 1942 roku, a historię marszu przywłaszczył sobie od innego polskiego żołnierza Witolda Glińskiego. Spotkanie z yeti było tylko zmyślonym ubarwieniem tej opowieści.

 

Wiele fałszywych tropów

Tymczasem legendę podsycała kultura masowa. W 1957 roku na ekrany kin wszedł brytyjski horror w reżyserii Vala Guesta, którego bohaterowie poszukują w Himalajach demonicznego stwora nazwanego tu „Odrażającym Człowiekiem Śniegu” („The Abominable Snowman”). W Rosji, Indiach czy USA jak grzyby po deszczu powstawały muzea osobliwości gromadzące skalpy, fragmenty sierści i skóry domniemanego yeti. Kryptozoolodzy snuli domysły na temat tego, że człowiek śniegu może być potomkiem któregoś ze starszych gatunków Homo (niektórzy mówią o neandertalczyku, choć jego śladów nie znaleziono poza Europą).

Inny kandydat to gigantopitek – prehistoryczna małpa wymarła przed 300 tys. lat, która miała osiągać do trzech metrów wzrostu. W Himalaje wyruszały kolejne wyprawy poszukujące niezbitego dowodu istnienia yeti. Jeszcze w 2007 roku na lodowcu Khumbu u stóp Everestu pracowity tydzień spędziła amerykańska ekipa filmowców, uzbrojona m.in. w kamery pracujące w podczerwieni. Po powrocie zaprezentowała światu odciski stóp ponaddwukrotnie większych od ludzkich, które odkryła na wysokości 3 tys. m n.p.m. To jednak również ostatecznie nie rozstrzygnęło sprawy człowieka śniegu.

Pod lupą genetyków

Wreszcie za rozwikłanie zagadki yeti zabrali się naukowcy z brytyjskiego University of Oxford oraz szwajcarskiego Musée cantonal de zoologie w Lozannie. Wyniki przeprowadzonych przez nich analiz opublikował renomowany magazyn naukowy „Proceedings of the Royal Society B”. Prof. Bryan Sykes, który kierował tymi szeroko zakrojonymi badaniami, to znany genetyk, mający na koncie m.in. pierwsze w historii odzyskanie DNA ze starożytnych kości i badania genetyczne Ötziego, czyli człowieka lodu.

„Spodziewałem się, że mamy 5 proc. szans na to, by znaleźć próbkę pochodzącą od neandertalczyka lub może yeti” – opowiadał uczony. Najpierw rozesłał po świecie prośbę o przesyłanie mu próbek sierści i skóry domniemanego śnieżnego stwora. Postarał się, by wiadomość dotarła do kryptozoologów, entuzjastów legendy o yeti i kustoszy muzeów osobliwości. Udało mu się zebrać wiele próbek, spośród których 36 było pochodzenia zwierzęcego.

Genetycy przeanalizowali je metodą sekwencjonowania DNA mitochondrialnego (tego, które znajduje się w komórce poza jądrem i które dziedziczy się po matce). Skupili się na genie 12S RNA, który pozwala ustalić gatunek zwierzęcia. Okazało się, że większość zgromadzonego materiału pochodziła od tak „tajemniczych” stworzeń jak pies, niedźwiedź, tapir, jeleń, owca, krowa czy jeżozwierz. Jeden włos należał do człowieka.

Proszę państwa, oto miś!

Jednak pojawiła się i niespodzianka. Analiza dwóch włosów pochodzących z himalajskich obszarów Indii i Bhutanu pokazała, że są one genetycznie podobne do sierści niedźwiedzia polarnego. Już samo to jest szokujące, a pikanterii całej sprawie dodaje fakt, iż chodzi nie o zwierzę współczesne, tylko paleolityczne, żyjące 40 tys. lat temu! Identyczne genetycznie szczątki niedźwiedzia odkryto w okolicach Spitsbergenu. Zdaniem badaczy możliwe jest, że w Himalajach żyje lub do niedawna żyło zwierzę blisko spokrewnione z paleolitycznym niedźwiedziem polarnym.

„To może być nowy gatunek lub współcześnie żyjąca hybryda” – uważa prof. Sykes, który planuje poszukać w Himalajach innych dowodów istnienia tego dziwnego gatunku. Naukowcy nie mają jednak wątpliwości, że yeti tam nie znajdzie. Wskazuje na to czysta matematyka. „Ci, którzy wierzą w yeti, Wielką Stopę czy potwora z Loch Ness, potrzebują bardziej elementarnej wiedzy na temat życia płciowego” – uważa prof. Stuart Pimm, ekolog z Duke University w USA. Yeti, gdyby istniał, miałby dwoje rodziców, czworo dziadków itd. Oznacza to, że po świecie powinny się szwendać całe stada yeti. Tylko czemu ich nie widać?