Niepotrzebny twardy dysk ani jakiekolwiek zainstalowane programy – żeby komputer działał, wystarczy przeglądarka internetowa. Tak twierdzą inżynierowie Google’a
W komputerze nie ma nic
Komputera Google można używać wyłącznie wtedy, gdy jest połączony z internetem. Maszyna posiada wprawdzie system operacyjny Google Chrome OS – ale został on oparty na aplikacjach internetowych. Jedynym programem w pamięci komputera jest przeglądarka internetowa Chrome. Wszystko inne działa w „chmurze” – czyli w internecie. Maszyny nie mają nawet twardych dysków, dane i aplikacje przechowywane są w „chmurze”. Cr-48 to łatwy w obsłudze netbook z dwunastocalowym wyświetlaczem, umożliwiający szybkie połączenie z internetem. Poza dużą płytką dotykową jest on wyposażony w Google’ową klawiaturę z przyciskiem Search w miejscu Caps-Locka. W wersji testowej (finalny produkt ma być gotowy w połowie roku) Google udostępniło łączność Wi-Fi i połączenie w standardzie 3G obsługiwane przez amerykańskiego operatora Verizon. System operacyjny będzie automatycznie aktualizował się do najnowszej wersji. Użytkownicy będą mogli korzystać z aplikacji udostępnionych przez Chrome Web Store i instalować je jednym kliknięciem.
Drukujesz, gdzie chcesz
Jak działać będzie internetowa chmura i komputer bez twardego dysku, najlepiej pokazuje sztandarowa „chmurowa” usługa Google’a, a mianowicie Google Cloud Print. Żeby drukować, nie będziemy musieli podłączać drukarki do komputera – tylko wyślemy polecenie do serwerów firmy Google z zaznaczeniem, na której drukarce, spośród udostępnionych nam, ma nastąpić drukowanie. Możemy więc wydrukować kartkę ze świątecznymi życzeniami u naszych znajomych w domu albo propozycję umowy u klienta w biurze. Inna sprawa, że nawet jeżeli ustawimy drukarkę we własnym pokoju, to będziemy musieli drukować na niej również za pośrednictwem serwerów Google’a. I nie chodzi tu o to, że wyślemy Google’owi wszystkie dokumenty: po prostu nasze dokumenty będą już na tych serwerach, a my uzyskamy do nich dostęp tylko za pośrednictwem sieci. Jest to ten punkt, w którym idea „chmury” budzi najwięcej wątpliwości. Jak twierdzi Richard Stallman, jeden z twórców ruchu wolnego oprogramowania, cloud computing zmusza ludzi do udostępniania swoich danych firmom trzecim, co prowadzi do utraty kontroli nad danymi, będącymi przecież prywatną własnością. Z kolei entuzjaści cloud computing są zdania, że ważne dane i dokumenty lepiej przechowywać na bezpiecznych serwerach niż na podatnych na awarie i „infekcje wirusowe” domowych pecetach – więc to, że pieczę nad naszymi dokumentami będzie mieć na przykład Google, jest dobre.
Pesymiści snują czarne wizje na temat przyszłości tej technologii. Przecież hakerzy mogą znaleźć słabe punkty w zabezpieczeniach serwerów Google i wykradać tajne materiały. Serwery mogą też stać się częścią botnetu, posłużyć do przeprowadzania ataków (typu DDoS) czy włamań na inne komputery. Trudne może być też oparcie na „chmurze” ochrony antywirusowej: ewentualne kłopoty z dostępem do sieci uczynią sprzęt niemal bezbronnym wobec infekcji roznoszonych np. na przenośnych dyskach. Pozostaje jeszcze kwestia reklam: jak twierdzi cytowany przez portal www.technologyreview.com ekspert Daniel Cawrey, testowe laptopy Google’a wysyłają do centrali firmy całą masę informacji o użytkowniku. Google twierdzi, że ma to na celu doskonalenie systemu, ale Cawrey uważa, że firmie chodzi przede wszystkim o to, by poznać konsumenckie zwyczaje posiadacza laptopa i przysyłać mu odpowiednie reklamy. Wszystko wskazuje jednak na to, że cloud computing bardzo szybko może stać się usługą powszechną. Zwycięży zapewne oszczędność (nie trzeba będzie ponosić kosztów licencji na oprogramowanie) i brak zmartwień jeśli chodzi o logistykę – wszystkim zajmie się bowiem dostawca usług. Taka perspektywa skusiła władze Minnesoty: amerykański stan podpisał porozumienie z Microsoftem dotyczące zapewnienia urzędom Minnesoty usług typu cloud computing. I taka czeka nas chyba przyszłość. Będziemy wszyscy bujać w chmurach…