“Jeżdżę po to, by się zdumieć, by spokornieć, doświadczyć. Ale przede wszystkim, by spotkać Innego”

Nie bój się wyjeżdżać. Ale zawsze dobrze sprawdzaj miejsce, gdzie chcesz się udać, mierz siły na zamiary. Do dalekich podróży zachęca Piotr Ibrahim Kalwas.

Pamiętam mój pierwszy dzień w Indiach. Wyszedłem wcześnie rano z hotelu. Takiego czterogwiazdkowego, z basenem, dyskoteką i ze znudzonymi kelnerami. Upał przygiął mnie do ziemi. Pierwszy odruch to wrócić do klimatyzowanego pokoju. Ściana parnego, wilgotnego powietrza zmieszanego ze smrodem kanałów i pięknymi zapachami kadzideł, paczuli i prażonego curry. Ogromna ilość ludzi, zwierząt, nieustanny hałas, bijące w oczy jaskrawe kolory, muzyka – religijne śpiewy i transowy indyjski pop.  Wszystko dookoła wibrowało, pulsowało, pobudzało, oplatało tajemnicą.

Przed hotelem stał tłum ludzi otaczających karawan z leżącym na nim ciałem starego człowieka o szlachetnych rysach. Nieruchoma twarz pomalowana w kolorowe paski, w aureoli żółtych i białych kwiatów. Karawana ruszyła, a tłum za nią, śpiewając i waląc w wielkie bębny. Przed karawaną tańczyli zupełnie nadzy pątnicy. Nad wszystkim górowała, niesiona na ramionach żałobników, figura człowieka-słonia. A jeszcze kilkanaście godzin temu byłem w zaśnieżonej Warszawie…

*
Jeżdżę po to, by się zdumieć, by się zadziwić, by spokornieć, doświadczyć. Ale przede wszystkim by spotkać. Spotkać Człowieka, spotkać Innego. Nie, wcale to nie musi być wyprawa do Indii czy Gwatemali. Innego można spotkać wszędzie: w Dortmundzie, w Atenach czy na Mazowszu. Ale wiem, że im dalej wyjadę, tym bardziej się zadziwię, im dalej, tym bardziej ten Inny będzie inny, a moja pokora większa.

To jest pokora przed światem, przed jego niesamowitością, dziwnością, przed nieznanym. Jeśli chcesz doświadczyć świata, musisz spokornieć. A więc jedziemy. Jeśli to możliwe, to nie na all-inclusive do popularnego resortu. Chociaż tak też można. Ja kupuję czasem first albo last minute do modnego kurortu pełnego dyskotek i wrzeszczących w basenach dzieciaków, i drugiego dnia urywam się na samotną wędrówkę. Bagaże zostają bezpieczne w luksusowym pokoju, zabieram mały plecak z najbardziej potrzebnymi rzeczami, informuję rezydenta, żeby się nie denerwował, że mnie nie porwali, tylko porwała mnie żądza świata. I się urywam.

Na kilka dni, czasem dłużej, to zależy od długości wykupionych wczasów. Tak zwiedziłem Gambię, Maroko, Tunezję, Albanię i jeszcze kilka innych dalekich miejsc, które zazwyczaj znamy tylko z poziomu basenu, wieczorku z podstawionymi Beduinami czy z grzbietu znudzonego wielbłąda. Tymczasem The Truth Is Out There, jak głosi moo Archiwum X.

Siedzisz w sztucznym Agadirze, tymczasem niedaleko jest oniryczny Fez i góry Atlasu, gdzie ludzie są tak gościnni, że poczujesz się zażenowany. Pławisz się znudzony w basenach Soussy czy Dżerby, a wystarczy wyjść na przystanek i autobusem zwiedzić prowincję tunezyjską.

Jest fascynująca, przepiękna, jest prawdziwa. Kilka dni tylko. No i nocy w zupełnie innych hotelach, no, takich z jaszczurkami i popsutym kranem, ale pod niewiarygodnie rozgwieżdżonym niebem, w oazie pełnej palm, kolorowych ptaków, a przede wszystkim pełnej prawdziwych ludzi, którzy przychylą ci to rozgwieżdżone niebo jeszcze bardziej. I tak dalej, i tak dalej, i jeszcze dalej. Jesteś urwany. Wolny. Brzmi patetycznie, ale to prawda.

*
Pochód żałobników zmierzał w stronę rzeki. Dwóch pątników o jaskrawo pomalowanych twarzach – ci byli odziani w długie szaty, a ich głowy zdobiły ogromne kołtuny włosów, przy których dreadlocki Marleya to grzywka – wymachiwało kadzielnicami, z których wydobywały się kłęby dymu o słodkawym zapachu. Wtedy pękła mi podeszwa w bucie. Zawsze kiedy jadę do tropikalnych krajów, a zdarza mi się to zazwyczaj w zimie, nakładam na nogi stare buty. Po prostu muszę dojechać jakoś na lotnisko. Jest minus dziesięć, nie mogę jechać w sandałach. Kilkanaście godzin później już jest plus trzydzieści albo lepiej, nie można chodzić w zimowych butach. I co, wozić je w małym plecaku przez miesiąc po Indiach albo Ghanie? Nie, to nonsens, zakładam więc od razu sandały, a stare buty wystawiam na ulicę, z której zaraz znikają, w krajach Trzeciego Świata nic się nie marnuje. Kiedy wracam na Okęcie, i znowu jest minus dziesięć, czeka tam na mnie już ktoś z nowymi butami i ciepłym ubraniem. Tym razem zapomniałem jednak zmienić buty na sandały i wyszedłem na ten upał w zimowych butach, z których jeden właśnie się rozpadł, a do hotelu daleko. Zdjąłem więc buty, ustawiłem na krawężniku i szedłem dalej na bosaka. Asfalt parzył stopy, dym, ten słodki dym spowijał ulicę, zniewalał śpiew, zniewalała muzyka, twarz starca na marach, pomimo zamkniętych oczu, wpatrywała się w przestrzeń nasyconą kolorami, aromatami, nieludzkim sztynkiem, czymś niewyrażalnym, nieuchwytnym, tajemniczym. Karawana zatrzymała się przed niewielką świątynią. Tutaj czekał kolejny tłum mężczyzn i kobiet w powłóczystych szatach. Jak na zawołanie, zebrani zaczęli wystrzeliwać w niebo race, rakiety, zimne ognie, słupy kolorowych dymów. Muzyka i śpiewy nasiliły się.

Zakryłem uszy, rzeczywistość dookoła wirowała, stąpałem po kwiatach, które rzucały na rozpalony asfalt małe dzieci. Starałem się stawiać stopę zawsze na kwiecie, unikałem tym samym gorąca asfaltu. W pewnym momencie poczułem, że już nie idę, że płynę w powietrzu. Z dymu, raz, po raz, wyłaniały się postacie ludzi oddanych zupełnej ekstazie. Z pobliskiego drzewa mangowego zerwało się, przestraszone zgiełkiem, stado kolorowych ptaków. Obejrzałem się, moich butów już nie było.

 

*
Tak, oddaję nie tylko buty, także ciepłe ubrania, w których lecę w tropiki. Pierwszego dnia. To nie tylko praktyczne, ale także jest wspomożeniem dla ludzi, którzy nic nie mają. Dziel się z biednymi, bo oni ciebie przyjmują wszystkim co mają, a bardzo często to tylko garść daktyli, z których większa część zostanie nam podarowana, tak jak zdarzyło mi się w Mauretanii. Dziel się, ale nie rozdawaj dzieciom pieniędzy czy cukierków. To złe. Te dzieci są potem tak przyzwyczajone do żebrania, że wiele z nich woli to robić niż chodzić do szkoły. Dziel się sobą, w zamian otrzymasz bardzo dużo, dostaniesz radość i błogosławieństwo Innego Człowieka.

Zostawiam sobie tylko T-shirt, bokserki, spodnie wojskowe i sandały. Pierwszego czy drugiego dnia kupuję sobie 2–3 podkoszulki, majtki i drugie spodnie na zmianę. Spodnie luźne, ale z kieszeniami. Kieszenie są bardzo przydatne w takiej podróży. Przy sobie ZAWSZE mam pieniądze i paszport. Mam taką specjalną kieszeń wewnętrzną, którą wszywa mi moja żona. NIGDY nie trzymam pieniędzy i paszportu w plecaku. Plecak, na szczęście pusty, już mi raz ukradli w Togo, a w Senegalu, na bazarze, pocięli mi inny plecak żyletkami, w poszukiwaniu pieniędzy czy paszportu, nawet nic nie poczułem. Po pozbyciu się zimowych butów i ciuchów jest od razu lżej.

Na taką wyprawę biorę tylko mały plecak, a nie ogromny na stelażu. Mały plecak bardzo ułatwia poruszanie się w krajach, gdzie panuje zazwyczaj tłok i straszne upały. Jest praktyczny, można dostać się bez kłopotów do każ- dego środka transportu, a z wielkim plecakiem nie, to nie Europa, tu się jeździ wciśniętym między ludzi.

Jeżdżę daleko. Jak pisał znakomity pisarz i podróżnik szwajcarski Nicolas Bouvier: „Dalekie podróże mają todo siebie, że przywozi się z nich zupełnie coś innego niż to, po co się przyjechało. Jadąc daleko, spotkacie ludzi, zupełnie innych, a tak bardzo podobnych”.

 

*
Ta świątynia… Jasnoniebieska budowla kipiała od dziesiątków tysięcy bytów, pokrywających jej ściany niczym jakieś pradawne, surrealne narośla czy naskalne skamieliny. Ludzko-zwierzęce postacie o wielu kończynach, szczerzące kły, wymachujące nożami. Nadzy hermafrodyci z obnażonymi genitaliami, grający na tamburynach i piszczałkach, jak ci prawdziwi ludzie na ulicy, towarzyszący zmarłemu Hindusowi w jego ostatniej podróży, kamienne małpy ze skrzydłami mieszały mi się z  małpami prawdziwymi bujającymi się na gałęziach drzew chlebowych, rzeźby kobiet w wyuzdanych pozach, kobiety w sari zawodzące za karawanem, ludzkie czaszki z krowimi rogami trzymane przez robakoidalne stwory, tysiące kamiennych oczu i ust jakby szydziły z rzeczywistości spowitej słodkim dymem, z tego wszystkiego co rozgrywało się u ich stóp, z tych ludzi tańczących i śpiewających na zaśmieconej ulicy, z trupa na marach, ze mnie samego. Byłem pierwszy dzień w Indiach, byłem bardzo daleko… Moja głupia, zadufana pewność „doświadczonego podróżnika” oddalała się w zastraszającym tempie. Asfalt palił mnie w stopy, pokorniałem. Procesja żałobna ruszyła dalej.

Nie bój się wyjeżdżać. Ale zawsze dobrze sprawdzaj miejsce, gdzie chcesz się udać, mierz siły na zamiary. Nie jest dobrym pomysłem wyjechać na wyprawę do Nigerii, tam przemoc, wojna, niebezpieczeństwa na każdym kroku. Ale tuż obok jest bezpieczna, łagodna Ghana, gdzie ludzie się uśmiechają do obcego, gdzie można chodzić spokojnie po ulicach. Nie jedź do Papui i Nowej Gwinei, fascynującego kraju, gdzie jednak też przemoc to codzienność. Wybierz pobliską Indonezję, tam ludzie są niesamowicie gościnni i nikt nie zrobi ci krzywdy. Znam Polaka, który objechał Indonezję na rowerze. Kongo nie, ale pobliskie Malawi ujmuje gościnnością i jest całkowicie bezpieczne. Nie bój się, ale myśl rozsądnie i wybieraj mądrze. Na świecie jest pełno niebezpiecznych miejsc, ale jeszcze więcej tych bezpiecznych. Wystarczy trochę posiedzieć w internecie, zasięgnąć opinii na forach Lonely Planet czy innych sprawdzonych, poważnych stronach.

I przede wszystkim czytaj książki o miejscu, które zamierzasz odwiedzić. Ja, wyjeżdżając w dalekie miejsca, czytam dużo o tych Innych, którzy tam mieszkają i mieszkali. Nie tylko przewodniki, ale także, a może przede wszystkim, literaturę danego kraju. Oprócz wiedzy, zdobędziesz też szacunek tam. Tak, szacunek, bo kiedy zacytujesz Albańczykowi fragmenty prozy Ismaila Kadare, a Egipcjaninowi coś z pięknych książek egipskiego noblisty Nadżiba Mahfuza, będą cie szanować, otworzy to przed tobą wiele drzwi. Zanim wyjedziesz daleko, wsłuchaj się też w muzykę miejsca. To czysta radość dla duszy. I zobaczysz, jak zupełnie inaczej brzmi muzyka Youssou N’Doura na senegalskiej plaży niż w twoim mieszkaniu, jaką zupełnie inną wibrację ma sitar u stóp Himalajów niż ten sam sitar słuchany w samochodzie w Polsce. Świat jest na wyciągnięcie ręki, to najpierw wiele kliknięć w klawiaturę laptopa, trochę książek, a potem droga w nieznane. Świat jest coraz mniejszy, ale jednak cały czas ogromny. Niezmierzony, ciągle w ruchu, zaprasza cię, wabi, prosi się o poznanie, zrozumienie. Im więcej poznania, im więcej zrozumienia, tym mniej wojen. Ja jestem kimś Innym, mówił Emmanuel Levinas, filozof dialogu. Wyjdź z siebie więc i wyjedź. Nie bój się.

 

*
Rzeka szeroka i żółta. Leniwa. Wyłoniła się nagle zza zakrętu. Przyozdobiona strzępiastymi palmami i gąszczem krzewów o fioletowych i czerwonych kwiatach. Tłum wokół karawanu powitał ją radosnymi krzykami, śmiechem i śpiewami. Miałem wrażenie, że rzeka odpowiedziała ludziom tym samym. Na wydeptanym, ubitym klepisku, pełnym walających się nadpalonych żerdzi, gałęzi, sczerniałych od ognia belek i kup popiołu, stał ubrany na biało kolejny tłum. Dzieci rzucały znowu kwiaty, ubrane na biało postacie rzucały dzieciom cukierki, wszyscy zaczęli klaskać rytmicznie w dłonie, zawodząc nową pieśń o powracającej uporczywie frazie.

Nagle w niebo buchnął słup ognia; ktoś podpalił małe ognisko. Wtedy zobaczyłem, że nad brzegiem tej rzeki, pomiędzy bugenwillami i kokosowymi palmami stoi błyszczący, lśniący od oleju, ułożony z drewnianych kloców wielki stos. Skądś pojawiła się nagle grupka półnagich mężczyzn przepasanych na biodrach szarfami – za pomocą trzymanych w rękach długich drągów, fachowo ściągnęli ciało z karawanu i ułożyli je na szczycie stosu. Jeden z żałobników rzucił kawałek płonącej szczapy na stos. Ogień buchnął w niebo. Poprzez płomienie i czarny dym widziałem ciemny kształt palonego ludzkiego ciała.

W pewnym momencie szalejące płomienie uniosły ciało, które uniosło się lekko i oparło o jeden z płonących kloców. Płonący trup wykonał coś na kształt szalonego tańca szarpany płomieniami, przybierając dziwne i nienaturalne pozy. Po chwili opadł na rozsypujący się stos i wskazał rozpaloną kością na rozpalone słońce. Na niebie pojawił się ogromny Boeing Air India, lotnisko było niedaleko.

Stos szybko dogasał. I wtedy ten sam mężczyzna, który podpalił stos, podszedł do pogorzeliska, trzymając w ręku krótki bambusowy kij. Szepcąc pod nosem modlitwy zamachnął się i trzema szybkimi ciosami rozbił na kawałki czaszkę swojego ojca. W tej samej chwili komuś zadzwoniła komórka. Ten dźwięk, ta głupowata komputerowa melodyjka unosząca się ponad miejscem, gdzie syn rozłupał czaszkę spalonemu ojcu, wnosiła w to wszystko niesamowitą, transcendentną abstrakcję, jakąś niewiarygodną tajemnicę, niepojęty dla mnie kosmos. Ale już wiedziałem, że tutaj tak jest. Byłem w Indiach, byłem bardzo pokorny.
 

*
Urwałem się z wycieczki. Zrób to samo. Nie siedź tylko na plaży. Wyjedź daleko. Nie bój się.