Popyt na elektronikę i akumulatory rośnie, a korporacje coraz chętniej zerkają w stronę oceanów, bo w tamtejszych głębinach znajdują się ogromne złoża cennych metali. Apetyt na ich wydobycie rośnie, ale naukowcy ostrzegają, że takie działania mogą okazać się mieczem obosiecznym. Bezwzględne plądrowanie dna morskiego wiąże się z nieznanym ryzykiem i może być katastrofalne dla całego ekosystemu morskiego.
Środowisko dotkliwie odczuje kolejną “gorączkę złota”. Zapłacimy za to wszyscy
Świat dąży do rezygnacji z paliw kopalnych, a całkowita przesiadka na energię elektryczną może wymagać pewnych “ofiar”. Mimo iż technologia cały czas galopuje naprzód, trudno sobie wyobrazić działanie smartfonów, laptopów czy samochodów elektrycznych bez akumulatorów. Ich pojemności systematycznie rosną, a sposoby przechowywania energii elektrycznej obiecują, że w kolejnych dekadach w tych kwestiach będzie tylko lepiej. Ale każdy akumulator to rodzaj ogniwa galwanicznego, do produkcji którego wymagane są konkretne komponenty. Tych nie da się wytworzyć w warunkach laboratoryjnych, trzeba je pobrać ze środowiska.
Czytaj też: Czarne złoto na wyczerpaniu, nawet w Polsce. Ropa naftowa zniknęła szybciej, niż się pojawiła
Pierwiastki potrzebne do budowy akumulatorów – głównie lit i kobalt – wymagają ogromnych ilości energii do wydobycia i coraz częściej są trudne do zdobycia na lądach. Możliwym sposobem na zaspokojenie rosnącego popytu jest wydobycie głębinowe. Opiera się ono na obserwacji, że wzdłuż części dna oceanicznego na głębokościach między 4000 a 6000 m można znaleźć pola konkrecji (zwanych potocznie “guzkami”) polimetalicznych, które są wypełnione metalami rzadkimi potrzebnymi do produkcji baterii. Wspomniany lit i kobalt to jedno, ale są tam też tak pożądane pierwiastki, jak miedź, mangan czy nikiel. Ten swoisty “koktajl” metali rzadkich jest niezwykle smakowitym kąskiem, po który warto sięgnąć. Jak łatwo się domyślić, jest pewne “ale”.
Aby zdobyć te minerały, konieczne byłoby użycie gigantycznych robotów do przekopania dna oceanu poprzez usunięcie jego górnych warstw. Taka “papka” byłaby następnie pompowana nad powierzchnię do statku, podczas gdy ścieki i gruz zostałyby zrzucane do oceanu, tworząc ogromne chmury osadów.
Centrum Różnorodności Biologicznej, czyli organizacja non-profit znana ze swojej pracy na rzecz ochrony zagrożonych gatunków, przekonuje, że takie działanie “nieuchronnie zaszkodzi” wrażliwym ekosystemom istniejącym w środowisku morskim. A to tyczy się wielu grup organizmów: od gąbek i koralowców, przez żółwie, po rekiny.
Dlatego w 2021 r. ponad 775 naukowców i ekspertów ds. polityki morskiej podpisało list otwarty wzywający do wstrzymania wydobycia głębinowego do czasu uzyskania solidnych dowodów naukowych potwierdzających, że nie zaszkodzi ono znacząco środowisku morskiemu. Podobnie grupa 37 instytucji finansowych wydała wspólne oświadczenie wzywające rządy do niepodejmowania wydobycia głębinowego, dopóki ryzyko nie zostanie w pełni zrozumiane.
Jako potencjalny cel dla górnictwa głębinowego, wiele osób wskazuje na tzw. strefę Clarion Clipperton (CCZ), czyli skrawek dna morskiego o powierzchni 6 mln km2, znajdujący się w środkowej i wschodniej części Pacyfiku, rozciągający się między Meksykiem a Hawajami. Jest on bogaty w metale ziem rzadkich, ale również w różnorodność biologiczną. Niedawno wykazano, że w CCZ żyje aż 5578 różnych gatunków, z których ok. 90 proc. jest całkowicie nowych dla nauki.
Czytaj też: Kominy hydrotermalne to oaza życia. Nie tylko na powierzchni dna oceanicznego
Do tej pory organ ONZ odpowiedzialny za pozwolenia na wydobycie głębinowe – Międzynarodowa Organizacja Dna Morskiego (ISA) – nie zezwolił na żadne komercyjne wydobycie minerałów z dna morskiego, chociaż wydał ponad 30 licencji poszukiwawczych. Nie ulega wątpliwości, że w przyszłości może się to zmienić. Nowa “gorączka złota”, która da nam lepsze smartfony i samochody elektryczne, może doprowadzić do nieodwracalnych strat w środowisku, które wpłyną negatywnie na ziemski klimat.