Riese to po polsku olbrzym. To też kryptonim jednego z najbardziej tajemniczych przedsięwzięć nazistowskich Niemiec. Kiedy alianckie naloty zaczęły w 1943 r. przynosić coraz większe straty, Hitler zdecydował o przeniesieniu produkcji zbrojeniowej pod ziemię. Tak rozpoczął się bezprecedensowy w historii program budowy kilkudziesięciu gigantycznych obiektów, które powstawały we wnętrzu gór. Część z podziemi została wydrążona w Górach Sowich na Dolnym Śląsku. Więźniowie ryli je w morderczych warunkach, otrzymując głodowe porcje jedzenia, nękani przez choroby. Prace trwały 24 godziny na dobę, robotnicy posuwali się o 2 m dziennie. Niemcy założyli w okolicy ponad 20 filii obozu koncentracyjnego Gross Rosen. Przebywało w nich prawie 40 tys. więźniów. Umierało tam około 60 osób tygodniowo. Centrum dowodzenia pracami mieściło się w pałacu w Jedlince. Od 1944 r. działało w nim biuro Organizacji Todta, której zadaniem było kierowanie budową. Równocześnie w pobliskim zamku Książ koło Wałbrzycha trwały prace nad utworzeniem nowej kwatery głównej wodza III Rzeszy. Architekci Hitlera w pośpiechu zmieniali komnaty rezydencji w surowe gabinety, zaś podziemia zamku przystosowywali do potrzeb przyszłego dworca. Führer miał dojeżdżać tutaj ukrytym przed wścibskimi oczami pociągiem. Dolny Śląsk wciąż był bezpieczną przystanią. Nie docierały tu samoloty nieprzyjaciela. Na obszarze 200 km kw. rosło więc wielkie podziemne miasto. Miasto, które wciąż pozostaje jedną z największych tajemnic II wojny światowej.
Znikające tunele
Do dziś nie udało się ustalić, jak wielkie są podziemia „Olbrzyma”. Niemcy kazali wyryć 7 wielkich kompleksów, wejścia do nich znajdowały się na tym samym poziomie, wewnątrz usytuowano ogromne hale. Największy z kompleksów wydrążony został we wnętrzu Włodarza i ma ok. 9 tys. m kw. powierzchni. W zalanej częściowo hali mogłoby się zmieścić kilka domków jednorodzinnych. Druga pod względem wielkości jest Osówka w Głuszycy. Pozostałe, nieco mniejsze podziemia znajdują się w Walimiu, w górze Soboń, koło Jugowic i Sokolca. Pod zamkiem Książ powstały dwa poziomy chodników. Zestawiona długość wszystkich znanych sztolni wynosi prawie 9 km, powierzchnia 26 tys. m kw.,a objętość około 100 tys. m sześciennych. Ale te liczby trudno uznać za rzetelne dane. Prawdopodobnie również pod pałacem w Jedlince Organizacja Todta poszerzała i rozbudowywała piwnice. „Ciągle pojawiają się informacje o sztolniach i tunelach, które z całą pewnością powstały, a dzisiaj ich po prostu nie możemy znaleźć”– mówi Piotr Kałuża z Sowiogórskiej Grupy Poszukiwawczej, zajmującej się badaniem tajemnic II wojny światowej. Możliwe, że te nieznane dziś fragmenty podziemi kryją odpowiedź na pytanie o faktyczne przeznaczenie „Olbrzyma”. Co prawda wiemy, że te wielkie hale miały służyć produkcji zbrojeniowej, krążą jednak opowieści o pozostałościach tajnych laboratoriów, a nawet o produkowanych tu niemieckich UFO. Najdziwniejsze jest jednak to, że po tak wielkim przedsięwzięciu nie została żadna dokumentacja. Zupełnie jakby zapadła się pod ziemię.
Hitler wjeżdża pod zamek
„Te brakujące podziemia to jedna z najbardziej frapujących zagadek Gór Sowich” – przyznaje Jerzy Rostkowski, badacz i autor kilkunastu książek poświęconych tajemnicom II wojny światowej. Czesław S. z Bytomia, więzień pracujący przy rozbudowie „Olbrzyma”, wspominał, że esesmani rozmawiali przy nim o betonowym tunelu, który łączył Góry Sowie z zamkiem Książ. Jeździła nim kolejka z wagonikami. Ich szefowie mieli korzystać z tego pociągu, kiedy przyjeżdżali na inspekcję. Choć to wszystko brzmi dość nieprawdopodobnie, esesmani twierdzili, że do zamku Książ jest daleko jedynie drogami, tunelem zaś to zaledwie kilkanaście kilometrów. Podziemia zamku Książ leżą 15 i 55 metrów poniżej dziedzińca. Pierwszy poziom udostępniono turystom, w drugim znajduje się stacja sejsmograficzna. Przed wejściem do zamku wydrążony został piętnastometrowy szyb, którym miała kursować winda. Przypuszcza się,że Hitler zamierzał przemieszczać się nią po opuszczeniu podziemnego dworca. Świadkowie, którzy pracowali przy rozbudowie podziemi pod zamkiem, twierdzą, że ich część została zamaskowana po wojnie. Najbardziej żądni sensacji badacze sugerują, że w tunelu pomiędzy górami a zamkiem (o ile rzeczywiście powstał) ciągle czeka pociąg wypełniony platyną przemysłową albo depozytami ludności.
„Od szefa jednej z grup poszukiwawczych działających w czasach tzw. późnej komuny dowiedziałem się, że został zmuszony do współpracy przez służby, powszechnie określane jako specjalne” – opowiada Jerzy Rostkowski. Eksplorator nie rozumiał, na co może się przydać. Przesłuchujący go oficer wyjaśnił to z rozbrajającą szczerością. „Widzisz – powiedział – tam w tunelach nie jest bezpiecznie. Można »wylecieć« na niemieckiej pułapce, mogą zginąć ludzie. Kiedyś, jak wysyłaliśmy wojsko, to żołnierz w takich wypadkach »ginął na poligonie podczas ćwiczeń«. Teraz jest inaczej. W razie śmierci żołnierza mamy kłopoty. Jak do podziemi pójdą poszukiwacze i coś się stanie, to ogłosimy, że wariaci poleźli tam, gdzie nie trzeba. Trudno – wypadek. Żadnej sensacji. Interes mamy wspólny, my dajemy informacje, a wy wchodzicie pod ziemię i dajecie dokładne sprawozdanie z działań”. „Mój rozmówca pokazał mi potem zdjęcie. Był na nim piękny, ceglany, niewątpliwie poniemiecki, jednotorowy tunel kolejki z ciekawymi, podobnymi do pantografów elementami pod sufitem. Myślę, że to był właśnie tunel prowadzący pod zamek Książ” – mówi Rostkowski. „Moje przekonanie o możliwości budowy takiego tunelu potwierdziły badania pracy wałbrzyskich kopalń w okresie międzywojennym i wojennym. Eksperci górniczy twierdzą, że takich podziemnych połączeń komunikacyjnych może być więcej. Ale jak trafić na ich ślad?”.
Gdzie leży tajemnica?
„Niemcy maskowali podziemia niemal do ostatniej chwili. Kiedy weszli tu Rosjanie, znaleźli już niewiele. Podobno przejęli część dotyczących podziemi dokumentów, ale do tej pory nikt nie miał szansy ich przejrzeć” – mówi Łukasz Kazek, kustosz zamku Grodno i badacz tajemnic. „W Górach Sowich pozostało kilku Niemców, którzy przyjęli polskie obywatelstwo. Myślę, że zostali specjalnie. Stali na straży tajemnicy”. „Istnieje grupa ludzi, która doskonale wie, czym był »Olbrzym« i do czego miały służyć podziemia” – dodaje Piotr Kałuża. „To ci ludzie mogą mieć dokumentację dotyczącą podziemnych kompleksów. Jak wytłumaczyć to, że po największym przedsięwzięciu III Rzeszy nie pozostał żaden znaczący dokument? Zastanawiam się, czy rzeczywiście dokumentacja nie została wywieziona do Argentyny, jak sądzi np. Igor Witkowski, czy może jest ukryta bardzo blisko, jednak nie w samym kompleksie podziemi. Może w zamku Książ? A może w pałacu w Jedlince?”. Prace w „Olbrzymie” trwały do samego końca wojny i być może Niemcy mieli zbyt mało czasu na ewakuację całej dokumentacji. Każdy uważny obserwator zauważy, że podziemia pałacu są niesymetryczne.
Powojenne dokumenty dotyczące działalności Wehrwolfu zawierają informację, że kryjówka jednej z grup znajdowała się niedaleko pałacu. Osierocone dzieci, które mieszkały w Jedlince między 1948 a 1954 rokiem, opowiadały, że z piwnic wychodziło jakieś podziemne przejście. Łączyło się z czymś w rodzaju bunkra, w którym dzieci widziały po wojnie skrzynie z bronią. Być może było to jakieś pomieszczenie wybudowane jeszcze przez Organizację Todta i zaadaptowane na skrytkę Wehrwolfu. „Może kryje jakąś niespodziankę?” – zastanawia się Piotr Kałuża. Jakiego sekretu do dzisiaj strzegą Niemcy? I czy w ogóle strzegą? Pomysłów jest tyle, ilu badaczy. Mieczysław Mołdawa, były więzień Gross Rosen, który z racji inżynierskiego wykształcenia miał w obozie dostęp do części dokumentacji projektowej kompleksu „Riese”, twierdzi, że Niemcy pracowali nad specjalnymi broniami elektronicznymi – wysokiej częstotliwości oscylatorami oraz podzespołami do rakiet, a zwłaszcza elektronicznych systemów naprowadzania. Niektórzy sugerują, że w podziemiach mogły być produkowane startujące pionowo obiekty. „Stawiałbym raczej na zaawansowane prace badawcze nad nowym typem napędów” – mówi Piotr Kałuża. „Znam historię Niemca, który szukał zaginionego podczas wojny ojca. Ojciec był cywilnym pracownikiem w firmie niemieckiej i pracował na terenie Gór Sowich. Ostatnia wiadomość, jaką przekazał, brzmiała: »Pracujemy tu nad czymś co zmieni świat..«” – kontynuuje. A Łukasz Kazek dodaje: „Te podziemia, które dziś znamy, niewiele nam powiedzą. To, co najciekawsze, znajduje się na nieznanych poziomach”.
Siedlęcin – jak Lady Ginewra zamieniła się w opata
Pierwsze wrażenie jest niesamowite. Na ścianie surowej, pustej sali w średniowiecznej wieży pysznią się kolorowe freski. Lady Ginewra, żona króla Artura, wybiera się właśnie na majówkę. Pierwsza scena przedstawia dziesięciu rycerzy ubranych w kolorowe pasiaste stroje. Za nimi stoi giermek z mieczem. Królowa wraz z innymi damami została przedstawiona – jak przypuszczają badacze – na tle zamku Camelot. Ginewra przywdziała szaty w zielonym kolorze, podobnie jej dworzanie. Nieoczekiwanie pojawia się jednak zły, choć zakochany, Maleagant i porywa królową. Uratuje ją dopiero złotowłosy Lancelot, rycerz Okrągłego Stołu i ukochany Ginewry. Ostatnia scena przedstawia kochanków trzymających się za lewe ręce. Ten gest symbolizuje nieprawy związek. Oddając serce innemu, Ginewra zawiodła wszak zaufanie króla Artura, a Lancelot zdradził swojego suwerena. Kto nie zna opowieści o Rycerzach Okrągłego Stołu? Freski w Wieży Książęcej w Siedlęcinie to jedyne na świecie, zachowane in situ, przedstawienia słynnej historii Lancelota. Powstały w latach 1345–1346, co czyni je najstarszymi niesakralnymi malowidłami w Polsce! Najdziwniejsze jest jednak to, że jeszcze kilka lata temu na ścianach wieży widniały co prawda malowidła, ale nie było na nich ani Ginewry, ani Lancelota. Po prostu w latach 30. XX w. freski przemalował według swojej fantazji niejaki Johann Drobek. Zielone szaty dworzan przerobił na brązowe mnisie habity, przemieniając w ten sposób szlachetne damy w zakonników. Z tego też powodu postacie królowej i Lancelota uważano przez wiele lat za księcia Bolka I Surowego i cysterskiego opata. Podczas konserwacji w 1969 r. „poprawione” malowidła zostały jeszcze utrwalone. Dopiero trzy lata temu konserwatorzy usunęli przemalowania i przywrócili freskom pierwotny kształt.
Wnętrze wieży można oglądać codziennie w godz. 10–18 (listopad–kwiecień, godz. 10–16).
Świny / Bolków – Miłość schodzi do podziemia
W zamku Świny do rozległych podziemi schodziło się rzekomo pod jedną z bastei, choć inni wskazują raczej na punkt przy zewnętrznym murze. Nie wiadomo natomiast, gdzie w Bolkowie znajdowało się wyjście z tunelu. Opowieść o nim musiała być jednak dobrze znana jeszcze w czasie drugiej wojny światowej. Poszukiwacze skarbów twierdzą, że właśnie w tym tunelu miała być schowana część depozytów ludności cywilnej z Wrocławia i okolic. Podobno złoto, biżuteria i dzieła sztuki czekają na swoich odkrywców do dziś. Historia zamku Świny sięga aż XI wieku. Świnkowie, właściciele tutejszych dóbr, słynęli z fantazji, porywczości, temperamentu oraz wyjątkowo mocnych głów. Nie bez przyczyny mawiano: pijany jak Świnka. W XIV wieku losy Świn złączyły się z pobliskim Bolkowem. Każdy z zamków widoczny jest z okien drugiego. Zwyczajowe prawo nakazywało w razie potrzeby przychodzić sobie z pomocą. Kiedy w 1345 roku Czesi napadli na zamek w Bolkowie, Henryk Świnka nie ruszył z odsieczą. Spowodowało to małą wojnę między dwoma zamkami. Legenda mówi, że Świnkowie tajnym wejściem dostali się do Bolkowa, ale do walki nie doszło. Rycerze odkryli bowiem sekretną komnatę w wieży, w której kasztelan ukrywał swoją córkę – Adelajdę. Dziewczyna odtrąciła kandydata do swojej ręki i ojciec schował ją przed zemstą odrzuconego. Syn Henryka Świnki zakochał się w Adelajdzie od pierwszego wejrzenia, panna odwzajemniła uczucie i wojna zakończyła się weselem. Podziemny tunel stał się zaś tematem licznych opowieści. Niestety, nie wszystkie historie miłosne w rodzie Świnków kończyły się tak szczęśliwie. Tuż obok zamku stoi kościółek pod wezwaniem świętego Mikołaja, w którym szczególną uwagę zwraca płyta nagrobna Urszuli von Zedlitz z XVI wieku. Urszula była sierotą i została przygarnięta do Świn na wychowanie. Jak mówi tradycja, kiedy miała siedemnaście lat, zakochała się w mężczyźnie niższego stanu, i nie mogąc za niego wyjść za mąż, popełniła samobójstwo. Jak? Połknęła igłę.
Wambierzyce – (nie)brodata Święta
Chociaż nigdy nie istniała, czciły ją tysiące wiernych. Mimo że Kościół nigdy nie uznał jej świętości, jej kult trwał ponad pięć wieków. Do dzisiaj w niektórych miejscach Śląska można spotkać jeszcze jej wizerunki. Rozpięta na krzyżu, niekiedy z brodą i w jednym bucie, święta Kummernis jest jedną z najbardziej tajemniczych postaci dawnych legend. W przeszłości miała wiele imion. Wierni czcili ją również jako Wilgefortis, Liberatę, Eutropię, Regenfledis, Hulpe czy Combre. Szczególne wrażenie robi brodata święta w Wambierzycach. Ponadnaturalnej wielkości figura ukrzyżowanej kobiety ma koronę i szlachecką suknię. Legenda mówi, że Kummernis była córką króla Luzytanii, rzymskiej prowincji w zachodniej części Półwyspu Iberyjskiego (obecnie na granicy Hiszpanii i Portugalii). Ojciec postanowił ją wydać za króla pogańskiej Sycylii, z którym miał na pieńku i dzięki małżeństwu chciał załagodzić sprawę. Księżniczka nie zamierzała jednak wychodzić na mąż. Oświadczyła ojcu, że jest zaręczona z Chrystusem. Król, oburzony postawą córki, wtrącił ją do lochu, ale to nie złamało dziewczyny. Całymi dniami się modliła, aż jej piękna twarz zaczęła się zmieniać w zakrwawioną twarz Chrystusa. Kiedy król to zobaczył, kazał przybić Kummernis do krzyża, na którym zmarła. Według innej wersji tej opowieści to własny ojciec chciał pojąć córkę za żonę. Dziewczyna uprosiła więc Boga, aby pomógł jej zachować niewinność. Wkrótce jej twarz pokryła się zarostem, więc ojciec odstąpił od matrymonialnych zamiarów. Do wambierzyckiej Kummernis szczególnie ochoczo pielgrzymowali muzykanci. Uważali świętą za swoją patronkę, a ich procesje zawsze były barwnym i głośnym wydarzeniem. Weseli artyści czcili księżniczkę śpiewem, muzyką i tańcem. Dlaczego? Podobno kiedy Kummernis konała już na krzyżu, podarowała jeden ze swoich złotych butów wędrownemu grajkowi. Opowiadano też, że święta wcale nie była księżniczką, tylko wesołą panną, która bardzo lubiła tańczyć. Bóg, chcąc ją uświęcić, zamienił jej trzewiki w złoto. Niektórzy widzieli natomiast, jak jeden z butów po prostu zawisł w powietrzu. Zostało to uznane za cud.
Św. Kummernis można znaleźć na stacji kalwarii w Wambierzycach pod nr 57.
Kłodzko – pachnący biskup
Roku Pańskiego 1468 z biskupa Arnošta zaczęło cieknąć. Właściwie wyciek został zaobserwowany na nagrobku biskupa, stojącym w kościele Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Kłodzku. Prepozyt Mikołaj wyraźnie zaznaczył, że tajemnicza substancja przedostawała się „per integrunt marmor”, czyli nienaruszony marmur. Balsam roztaczał dokoła przepiękną woń. Nie chciał się palić, nie unosił się też na wodzie. Było go tak dużo, że wkrótce do świątyni zaczęli schodzić się wierni, aby do małych naczynek zbierać olej. W kłodzkich kronikach dzień 15 maja 1468 r. odnotowano jako dzień cudu. Balsam miał się jeszcze pojawić w święto Wniebowstąpienia Pańskiego w 1546 roku. Był to jednak dopiero początek zagadek związanych z biskupem Arnoštem. Arnošt z Pardubic przez wieki czczony był jako święty, mimo że nigdy nie został uznany za takiego przez Kościół. Urodził się w Mostovicach koło Pardubic w 1297 r. W młodości, kiedy modlił się w Kłodzku przed drewnianą figurą Madonny, zauważył, że figura ożyła, co sprawiło, że wybrał drogę świętości. W Padwie i w Bolonii studiował prawo, w 1343 r. został praskim biskupem, a rok później otrzymał tytuł pierwszego arcybiskupa. Fundował kościoły i klasztory. W Pradze założył uniwersytet. W 1349 r. sprowadził do Kłodzka augustianów, rozpoczynając w ten sposób nowy rozdział w dziejach miasta.
Mnisi założyli kolejną szkołę, w której nauczanie stało na bardzo wysokim poziomie, prowadzili wielką bibliotekę, specjalizowali się w kopiowaniu ksiąg. W tym konwencie powstał prawdopodobnie „Psałterz floriański”. Arnošt w wieku 66 lat został kardynałem, i niewiele już brakowało, aby zajął papieski fotel w Rzymie. Zmarł nieoczekiwanie w 1364 r., a jego ostatnią wolą było, aby został pochowany właśnie w Kłodzku. Wkrótce wokół postaci biskupa zaczęły rodzić się legendy. Podobno po swej śmierci wstał z wozu, którym miał być odwieziony na wieczny spoczynek, i sam sobie wybrał miejsce pochówku; już jako duch miał też odwiedzać inne kościoły na koniu. Naprawdę dziwne zjawiska odnotowano jednak w jak najbardziej realnej rzeczywistości. Pomnik nagrobny kardynała ufundowali joannici i ustawili go w miejscu objawienia Matki Boskiej. Na czerwonej marmurowej tumbie leżała wyrzeźbiona w piaskowcu figura zmarłego. Dziś nagrobek znajduje się w nawie bocznej świątyni i jest kompletnie zniszczony. Głowa nie ma twarzy, cały korpus jest popękany. Według legendy figurę Arnošta zniszczyła „tajemnicza siła”. Pisał o tym już na początku XVII w. Georgius Aelurius. Uznał, że do dewastacji doszło w sposób nieuczyniony ludzką ręką. Taką samą wiadomość podał biograf kardynała. W ogóle tajemnicze zniszczenie wywołało sporo zamieszania, nikt bowiem nie potrafił sobie tego wytłumaczyć, a na dodatek sam kardynał… przepowiedział to wydarzenie jeszcze za życia. Arnošt wieszczył też, że pewnego dnia kłodzki kościół Augustianów zamieni się w stajnię. Tak też się stało podczas wojny trzydziestoletniej. Drugą przepowiednią była ta o niewytłumaczalnym zniszczeniu jego nagrobka. Ona również się spełniła. Do dziś nie wyjaśniono tej sprawy.