Wiosną 1923 r. spokój mieszkańców Warszawy i Krakowa zburzyła seria zamachów bombowych. Tylko szczęśliwemu zbiegowi okoliczności należy przypisać fakt, że żadna z eksplozji nie pociągnęła za sobą ofiar, bowiem ich niszczycielska siła była ogromna. „Wczoraj o godz. 9 wieczorem gwałtowny huk wstrząsnął domami położonymi przy ul. Orzeszkowej i sąsiednich, wywabiając na ulice przerażonych mieszkańców – pisał 16 maja „Ilustrowany Kurier Codzienny”. – Jak się okazało w domu frontowym, w którym mieści się wydawnictwo syjonistycznego organu »Nowy Dziennik«, podłożono bombę. Straszny widok przedstawił się oczom tych, którzy nadbiegli na miejsce wypadku. Cały plac przed [domem – przyp. red.] zawalony gruzami i szkłem. Spośród cegieł sterczą wyrwane deski. Potwornej wielkości dziura zieje ku górze otwartą paszczą w rozwalone wybuchem drugie piętro. Cała klatka schodowa zasypana rumowiskiem, schody od I piętra w górę niedostępne, bo grożące zawaleniem, ściany II piętra chwieją się i również grożą upadkiem. Szyby powylatywały, framugi okienne wyrwane w niektórych oknach, w innych w niezrozumiały sposób pozostały nietknięte”.
CZERWONE PŁOMIENIE
Motywy napadu pozostały nieznane, sprawcy też, co tylko podsycało niepokój. Psychoza zagrożenia narastała, w miarę jak do gazet przeciekały wyniki policyjnego dochodzenia. Okazało się, że napaść nie była czynem szaleńca, lecz dziełem zorganizowanej grupy. Jak relacjonowała prasa, „kupiec mieszkający naprzeciw redakcji »Nowego Dziennika« oświadczył w śledztwie, że widział dwóch młodych mężczyzn w czarnych narzutkach i w kapeluszach z szerokimi kresami na głowie, którzy tuż przed eksplozją weszli do bramy – a po paru minutach szybkim krokiem wyszli z budynku. Po chwili spostrzegł na II piętrze błysk jeden, potem drugi – następnie rozległa się detonacja”.
Gdy w lasach koło Radomia schwytano szajkę przemytniczą z Górnego Śląska, przewożącą większe ilości prochu i dynamitu, a także szpule z lontem, prasa zaczęła spekulować, że napaści mogą się powtórzyć. I tak się stało. Kilka dni później o godz. 11 w nocy rozległa się na ulicy Studenckiej silna detonacja. „Okazało się, że w bramie wchodowej realności będącej własnością rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego nastąpił wybuch – donosiły nazajutrz gazety. – Wedle jednych pogłosek wybuchł tam nabój ekrazytowy, wedle innych wieści petarda. Zniszczenie spowodowane przez wybuch jest ogromne. Cokół kamienny przed bramą został zdruzgotany, wchodowe drzwi dębowe uszkodzone, druga żelazna brama, znajdująca się od wewnątrz zupełnie wygięta. Całą ulicę pokryły odłamki szkła. Wyleciały szyby w filii urzędu pocztowego oraz w sąsiednich kamienicach. Mimo późnej pory na miejscu zajścia zgromadziły się tłumy publiczności”.
Miejsca detonacji zdawały się wybierane przypadkowo – choć za każdym razem były to budynki stojące w centrum miasta i takie, których uszkodzenie musiało zelektryzować opinię publiczną. Kolejny nocny atak, który doszczętnie zrujnował piętro w hotelu na krakowskim Kazimierzu, pozostawił wystarczająco śladów, aby ekipa policyjna mogła rozpoznać rodzaj ładunku wybuchowego. Bomba, zrobiona z nitrogliceryny zmieszanej z bawełną strzelniczą, pasowała także do charakteru zniszczeń spowodowanych poprzednimi zamachami.
Pod koniec miesiąca terroryści uderzyli w Warszawie. Skutki wybuchu podłożonej w redakcji „Rzeczpospolitej” były „tak silne, że rozerwały sklepienie piwnicy i podłogę parteru, demolując całe wewnętrzne urządzenia pokojowe. W całym domu wskutek naporu powietrza powylatywały szyby”. O tej samej godzinie udaremniono zamach na redakcję „Gazety Warszawskiej” – jeden z pracowników w ostatniej chwili zgasił lont bomby ukrytej pod schodami.
Mieszkańcy nie zdołali jeszcze ochłonąć po sensacyjnych doniesieniach, gdy kolejna eksplozja zrujnowała jeden z budynków „Bratniej Pomocy” na terenie Uniwersytetu Warszawskiego. Mimo późnej godziny w gmachu znajdowali się jeszcze studenci uczestniczący w zebraniu organizacji. Gdyby nie przypadek, który sprawił, że obrady przeniesiono do odległej części budynku, eksplozja musiałaby skończyć się masakrą. Ofiarą zamachowców padł natomiast jeden z profesorów, odwieziony do szpitala w stanie agonalnym. Natychmiast pojawiły się spekulacje, kto mógł stać za zamachami.
Część prasy pisała, że chodzi o „organizację anarchistyczną, działającą na rozkaz z Kowna i Berlina”. Inni przychylali się do opinii, że „bomby warszawskie są przejawem bolszewickiej akcji, która ma na celu sterroryzowanie naszej opinii publicznej i wywołanie anarchicznych stosunków w Polsce. To, czego najemnicy Lenina i Trockiego nie mogli dokazać za pomocą agitacji bezskutecznej ze względu na zdrową duszę narodu polskiego – chcą dziś osiągnąć za pomocą bomby”.
Na rzecz drugiej wersji przemawiało też zdemaskowanie we Lwowie 30-osobowej grupy terrorystycznej, oskarżonej o „usiłowanie zbrodni dynamitowej”. Zamachowcy należący – jak twierdziła prasa – do „organizacji rewolucyjnej ukraińskiej młodzieży komunistycznej” planowali uśmiercenie przebywającego z wizytą francuskiego marszałka Ferdynanda Focha. W dodatku w tym samym czasie trwały przygotowania do procesu krakowskich komunistów, toteż przypuszczano, że zamachy mogły być próbą zastraszenia świadków.
ŚWIATŁO POD CYTADELĄ
Zapewne jednak nikt nie przypuszczał, że najgorsze miało dopiero nadejść. Rankiem 13 października Warszawą targnęła straszliwa eksplozja. „Na dworcu wileńskim, wschodnim i w ogóle całej Pradze wyleciały z okien prawie wszystkie szyby. Publiczność oczekująca na dworcach na pociągi w wielkim popłochu rzuciła się plackiem na podłogę, z okien posypało się szkło – donosiła »Gazeta Warszawska«. – Wiele osób na dworcu wschodnim i w biurach kolejowych mieszczących się na I piętrze zemdlało, we wszystkich gmachach powstał straszny popłoch, ludność pędziła nie wiedząc dokąd. Lotem błyskawicy z ust do ust przechodziła wiadomość, że nieuniknione są dalsze wybuchy. Ulice usłane szkłem. Wyleciały szyby w kościele św. Floriana, w katedrze św. Jana i Bernardynów. W kościele Karmelitów odłamki szkła raniły uczniów będących na nabożeństwie. W pozostałych kościołach powstał straszny popłoch, rzucono się do drzwi. We wszystkich fabrykach wstrzymana została praca; robotnicy opuszczając warsztaty śpieszyli z pomocą na miejsce wybuchu”.
Mało tego – skutki wybuchu były odczuwalne w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od Warszawy: „Z Mińska Mazowieckiego telefonowano do redakcji, zapytując czy w Warszawie nie nastąpiło trzęsienie Ziemi. W Toruniu redakcja »Słowa Pomorskiego« odczuła wybuch, rozmawiając telefonicznie z Warszawą. Wyleciały szyby: w Rembertowie, Milanówku, Otwocku, Radzyminie, Wilanowie i Piasecznie”.
Przyczyną tak rozległych zniszczeń był wybuch bunkra amunicyjnego w Cytadeli. W powietrze wylecieć miało „40 wagonów prochu włoskiego najlepszego gatunku”. Eksplozja naruszyła konstrukcję niemal wszystkich budynków fortecznych, zmiotła też z powierzchni gmach warsztatów wojskowych, grzebiąc w gruzach ponad stu pracowników. Liczbę ofiar początkowo trudno było oszacować ze względu na to, że siła wybuchu rozerwała wiele zwłok na strzępy. Wstępne dane mówiły o ponad 30 zabitych i blisko 200 rannych.
Pierwszego dnia prasa pisała o nieszczęśliwym wypadku i niefrasobliwości robotników przeładowujących skrzynie z amunicją. Nazajutrz gazety przyniosły jednak sensacyjne zeznanie jednego ze świadków katastrofy. „O godz. 9 rano na Żoliborzu w domu zarządu budowy kolonii oficerskiej przylegającej do fortu, gdzie zdarzyła się katastrofa, wyszedł na górny balkon technik budowy p. Łabicki i spostrzegł poza murem fortu dróżkę świetlną od muru do prochowni. Uderzony był tym widokiem, ale zanim zdążył zebrać myśli i wyjaśnić sobie cel tego lontu, ogłuszony został hukiem”.
O zorganizowanie zamachu oskarżono piłsudczyków por. Walerego Bagińskiego i ppor. Antoniego Wieczorkiewicza, którzy od sierpnia przebywali w areszcie pod zarzutem udziału w komunistycznym spisku. Sprawa była jednak nad wyraz mętna, brakowało dowodów, zaś całe oskarżenie opierało się na sprzecznych zeznaniach skruszonego członka organizacji. Jak ustaliła później sejmowa komisja śledcza, wojskowych „wrobiono” w zamach; dzięki temu policja mogła wykazać się imponującą skutecznością, a premier Wincenty Witos – odegrać się na Piłsudskim. Pozostanie tajemnicą, kto naprawdę stał za wybuchem w Cytadeli.
Z kolei na początku lat 30. II Rzeczpospolitą – przede wszystkim jej południowo-wschodnie kresy – dotknęła plaga zamachów przygotowanych przez Organizację Ukraińskich Nacjonalistów. Uderzenie wymierzone było zwłaszcza w dworce, posterunki policji, siedziby lokalnej administracji. Najczęstszą formą ataku było podpalenie (na prowincji przeważała zabudowa drewniana), ale z upływem czasu zamachowcy zaczęli sięgać po bardziej wyrafinowane narzędzia.
Jak wynika z policyjnych ustaleń, około 1932 r. OUN przystąpiła do zakładania w Polsce zakonspirowanych laboratoriów pirotechnicznych. Z Czech sprowadzano niezbędne materiały, a także wykwalifikowanych chemików. Wkrótce produkcja ruszyła pełną parą: na bazie dynamitu i piorunianu rtęci powstawały bomby burzące, odłamkowe, zapalające. Konstruowano wymyślne zapalniki czasowe, trwały też prace nad wynalezieniem sposobów detonowania ładunku na odległość.
Szczęśliwie większość bomb nie spowodowała ofiar lub została na czas znaleziona. Choć kilka razy tragedia była dosłownie o włos. W połowie lat 30. we Lwowie „wywiadowcy, przeszukując teren Towarzystwa Zabaw Ruchowych, znaleźli pod schodami przygotowany do podpalenia i działający aparat wybuchowy, tak urządzony, że niebawem po odkryciu miałby samoczynnie wybuchnąć. Była to paczka wypełniona silnym materiałem wybuchowym. W środku jego tkwiła rurka szklana, wypełniona płynem. Płyn wyciekał przez korek do materiału wybuchowego. Korek był w chwili znalezienia paczki przepojony i niewiele brakowało do wybuchu. Temu na szczęście odkrycie policji przeszkodziło. Obok paczki znajdowały się dwie duże flaszki z benzyną w ilości przeszło 5 litrów, a nadto schody, drzwi i wszelki otaczający je materiał drewniany był obficie zlany benzyną, tak że w chwili wybuchu paczki zapłonąłby od razu jak smolne łuczywo”.
LONTY NARODOWCÓW
Mało kto pamięta, że również głośne zabójstwo ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego miało być samobójczym zamachem bombowym – pierwszym na ziemiach polskich. Jak ustaliło dochodzenie, zamachowiec oczekiwał na ministra przed Klubem Towarzyskim na ul. Foksal. Gdy Pieracki wysiadł z samochodu, mężczyzna podszedł do niego, włożył rękę pod połę płaszcza i wykonał kilka gwałtownych ruchów. Gdy minister minął go obojętnie, zamachowiec wyciągnął rewolwer i uśmiercił ofiarę strzałem w tył głowy.
Władysław Żeleński, prokurator prowadzący wówczas śledztwo, zrekonstruował we wspomnieniach przebieg zamachu. Bojowiec OUN Grzegorz Maciejko, rozpatrując różne warianty zamachu, uznał, że tylko zdetonowanie bomby w bezpośredniej bliskości daje gwarancje sukcesu. Bomba była przygotowana prawidłowo, jednak zabójcę zawiodły nerwy i nie potrafił uruchomić zapalnika – dlatego skorzystał z przygotowanego „awaryjnie” rewolweru. Uciekając przed pościgiem (skądinąd skutecznie), porzucił pakunek trzymany pod płaszczem. Znaleziony przez policję przedmiot niezwłocznie został poddany drobiazgowym oględzinom. Żeleński pisał: „Paczka zawierała metalową puszkę, najwyraźniej stanowiącą pocisk bombowy dość znacznej wagi. Pocisk ten przewieziono natychmiast do wojskowych zakładów pirotechnicznych. Okazało się, że była to bomba sporządzona sposobem domowym, ale mająca dużą śmiercionośną siłę wybuchową. W grubo zlutowanej, podłużnej puszce blaszanej mieścił się żółty kwas pikrynowy. Zapalnik, wmontowany w górze pocisku i sporządzony z metalowego tłoka w kształcie litery »T«, miał zdetonować bombę przez zgniecenie rurki szklanej wypełnionej kwasem azotowym obok cukru i piorunianu rtęci. Ten to właśnie tłok zapalnika naciskał zamachowiec parokrotnie na oczach woźnego klubu. (Późniejsza, szczegółowa ekspertyza wykazała, że szkło było zbyt grube, przy mocniejszym jednak uderzeniu w rączkę detonacja z pewnością by nastąpiła)”.
Wkrótce po tym wydarzeniu struktury OUN zostały sparaliżowane policyjnymi aresztowaniami. Zdekonspirowano magazyny materiałów wybuchowych, a część bojowców musiała uciekać za granicę. Władze organizacji poleciły zaprzestać stosowania metod terrorystycznych, uważając, że ewentualne zyski polityczne są niewspółmierne do kosztów. Później do zamachów bombowych uciekali się jeszcze – z miernym zresztą skutkiem – członkowie Obozu Narodowo-Radykalnego. Masowy terror miał być elementem narodowej rewolucji, ale skończyło się na petardach wrzucanych do żydowskich sklepów.