Wredne z natury

Mewy, które same straciły dzieci, zabijają potomstwo sąsiadów. Owce kanadyjskie poniżają pokonanych rywali. A słonie podrzucają konkurencji pasożyty do wodopojów. Złośliwość to nie tylko cecha ludzi!

Prawdziwa złośliwość często występuje w społeczeństwach ludzkich, bez wątpienia dlatego, że pilnie strzeżemy naszej linii krwi, a nasza inteligencja wystarcza, by spleść intrygę. Istoty ludzkie są wyjątkowe, jeśli chodzi o zdolność do okłamywania członków własnego gatunku – tak w światowym bestsellerze „Socjobiologia” z 1975 r. ocenił nas amerykański zoolog prof. Edward O. Wilson. Wybitny badacz zachowań społecznych nie omieszkał dodać, że przykłady złośliwego zachowania u zwierząt są rzadkie i trudne do odróżnienia od zwykłego egoizmu. Skrytykował też inny autorytet – oksfordzkiego ewolucjonistę prof. Williama D. Hamiltona, który jako pierwszy wspomniał o zwierzęcej złośliwości i określił warunki, w jakich zachowanie jednego stworzenia wobec drugiego można tak nazwać.

GDZIE DWÓCH SIĘ BIJE…

Hamilton stwierdził, że o złośliwości jest mowa wówczas, gdy jakieś zwierzę krzywdzi drugie, ale nie przynosi mu to korzyści. Jeśli przynosi – to egoizm. Złośliwość zaś bywa nawet kosztowna dla złośliwca. Stworzył w ten sposób odwrotność altruizmu, który jest zachowaniem kosztownym dla altruisty, ale za to przynosi korzyść obiektowi dobrodziejstwa.

Hamilton podał przykład ćmy Heliothis zea, która w stadium gąsienicy przepada za kukurydzą. Pierwsza gąsienica, która wpełznie na olbrzymią kolbę, zabija wszystkie pojawiające się rywalki do pożywnych ziaren – mimo że jedzenia starczyłoby przynajmniej dla kilku.

Jest koszt – trzeba się namęczyć, żeby mordować. Jest brak korzyści – gąsienica i tak nie będzie w stanie przejeść wszystkiego, trudno więc powiedzieć, że skorzystała. Wilson odniósł się do tego przykładu złośliwie (wypomniał Hamiltonowi to, co ten wcześniej sam zastrzegł). Zanim ludzie wyhodowali wielkie udomowione kolby, były one znacznie mniejsze. Być może więc przed tysiącami lat obrona dzikiej kukurydzy w tak drastycznej formie stała się konieczna. Hamilton nie bronił się zbyt zaciekle, bo był przekonany, że zachowanie, które przynosi straty osobnikowi, ma małe szanse występować w naturze. Chociaż…

Po zastanowieniu, Hamilton wprowadził termin „negatywnego pokrewieństwa”. Pozytywnie spokrewniony to ten osobnik, który ma więcej genów wspólnych ze mną, niż wynikałoby z rachunku prawdopodobieństwa. Negatywnie spokrewniony – ma ich mniej. A być podłym dla „negatywnie spokrewnionego” to w zasadzie samo dobro!

Wilson też przemyślał sprawę i podał inne warunki, w jakich złośliwość może jednak wyewoluować. Choć nie daje bezpośrednich korzyści konkretnemu złośliwcowi, może dać nosicielowi jego genów – krewniakowi. Według zasady „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”. Od tej pory naukowcy mówią o hamiltonowskiej i wilsonowskiej złośliwości. Przez ostatnie ćwierć wieku szukają odpowiednich przykładów w świecie kłów, pazurów, żuwaczek i bakteryjnych szczepów. Test naukowej debaty – złośliwej, oczywiście – przetrwała zaledwie garstka, a i to niejednogłośnie.

PODLI DRĘCZYCIELE DZIECI

 

Jeden z pierwszych przykładów zaproponował Raymond Pierotti z University of Kansas. W latach 80. opublikował wyniki obserwacji mew zachodnich w największej ich kolonii lęgowej na świecie, na Southern Farallon Island. Na niewielkiej przestrzeni 44 hektarów zakłada tam gniazda ponad 10 tys. par tych ptaków. Każda zajmuje terytorium o powierzchni od 4 do 20 m kw.

Nie każdej jednak udaje się wychować dzieci. Część par, które stracą jaja lub pisklęta, zaczyna zachowywać się podle. Napadają sąsiadów w czasie karmienia potomstwa. Pirat przybiega i wyrywa kąsek, który właśnie miał trafić z dzioba rodzica do dzioba malca. Sam się nie rozmnaża i złośliwie uniemożliwia innym wychowanie zdrowego przychówku. Czasem piraci posuwają się do tego, że zadziobują malce! Ale ich nie zjadają, choć mewy nie gardzą pisklętami innych gatunków. Piratami są samce, które bez problemów mogłyby zdobyć pożywienie w przyzwoity sposób. Ich koszt to walka z rodzicami broniącymi przekąsek i piskląt. Bardzo zdeterminowanymi rodzicami. Oponenci Pierottiego wykazali jednak czysty zysk – piraci usuwają przyszłą konkurencję do terytorium i zasobów pokarmowych.

Drugiego przykładu dostarczył Gerald Fitz – Gerald z kanadyjskiego University of Laval w Quebecu. W 1992 r. ogłosił, że odkrył podłość w czystej postaci, obserwując pospolite drobne rybki – cierniki. Samce z roślinnych szczątków budują gniazda, do których zapraszają samice, żeby te złożyły ikrę, 60–70 jajeczek, które polewają nasieniem. Potem partnerki odpływają, a ojcowie dbają o wspólne potomstwo. W jednym gnieździe może rozwijać się kilkaset jaj i larw – dzieci kilku matek. Złośliwcami są samice, które odwiedzają gniazda nie tylko po to, żeby złożyć ikrę, ale też by skubać kawior! Co ciekawe, przepływając obok gniazd pokrewnego gatunku (Gasterosteus wheatlandi), nie interesują się dojrzewającymi w nich jajami, choć mogłyby się najeść nimi równie dobrze i jeszcze niszczyłyby konkurencję.

Na artykuł krytyczny nie trzeba było długo czekać. Przecież rybki – wykazywali oponenci FitzGeralda – jednak zyskują. Najadają się i jeszcze zapewniają lepszy start życiowy własnych jaj. Zalatany samiec będzie dbał o mniejszą liczbę dzieci i w związku z tym poświęci każdemu więcej uwagi. Fitz- Gerald przekonywał jednak: to zysk niewielki, w końcu rozsądniej byłoby zjadać jaja obcego gatunku. Koszt zaś wyraźny – cierniki, kręcące się po okolicy i szukające gniazd, są bardziej narażone na atak zimorodka, a jaja, które samice zjadają, mogą być ich własnymi!

Po tych i innych próbach poszukiwania złośliwości naukowcy zorientowali się, że zawsze mogą liczyć na życzliwość kolegów po fachu, którzy wykażą brak logiki w ich badaniach. Dlatego – na wszelki wypadek – sami od razu zaczęli przytaczać kontrargumenty.

ZAPASKUDZIĆ WODOPÓJ

Mark Pagel opisał zachowanie samców małp w stylu „psa ogrodnika, który sam nie zje, a drugiemu nie da”. Kochankowie – wśród pawianów, makaków, szympansów – po udanym zbliżeniu pilnują samic, żeby nie dobrały się do nich inne samce. Z jednej strony wygląda to na złośliwość. Jest koszt – nie można odpocząć ani podrywać innych samic. Nie ma zysku – drugi raz zapłodnić się jej przecież nie da. Z drugiej zaś może to egoizm? W końcu od zbliżenia do zapłodnienia długa droga. Gdyby rywal dorzucił swoje plemniki, być może one szybciej dotarłyby do jajeczka. A wtedy nici z ojcostwa.

Robert Trivers z kolei zastanawiał się nad znaczeniem mało rycerskiego zachowania walczących samców owiec kanadyjskich. Z jednej strony zwycięzca dręczy przeciwnika, którego zranił. Złośliwie gna za nim, choć biedak ucieka ile sił. Z drugiej – można to uznać za formę egoizmu, za nauczkę, procentującą w przyszłych walkach z tym samym przeciwnikiem i wszystkimi obserwującymi. Niech się boją!

Co do samych naukowców, na szczęście przełamali strach przed krytyką i w nowym tysiącleciu zaczęli odważniej publikować prace o złośliwości. Maithili Jog i Milind Watve z indyjskiego Abasaheb Garware College opisali w 2005 r. podstępne praktyki słoni azjatyckich. Kiedy już stado ugasi pragnienie w śródleśnym jeziorku, przed ruszeniem w drogę zanieczyszcza źródło odchodami. Podobnie czyni w miejscach zwanych lizawkami, gdzie słonie tradycyjnie przychodzą uzupełnić niedobory mikroelementów. Kiedy naukowcy porównali częstotliwość, z jaką inne gatunki zwierząt zanieczyszczają wodopoje i lizawki, okazało się, że słonie czynią to dużo częściej. Ich zachowanie jest więc działaniem celowym. Do wody i gleby wraz z niestrawionymi resztkami pokarmowymi dostają się jaja pasożytów. Potem stado odchodzi w odległe rejony olbrzymiego terytorium. Zanim wróci, lizawkę lub wodopój odwiedzą obce słonie dokładnie wtedy, gdy wyklute z jaj robaki będą gotowe do ich zaatakowania. W ten sposób złośliwcy przyczyniają się do spadku kondycji konkurentów. Ale robaki mogą też zaczekać do powrotu niehigienicznego stada. I to jest koszt podłości.

LOGIKA ZŁOŚLIWOŚCI

Co sprzyja przetrwaniu twojego DNA przez następne tysiące lat? Dbałość o tych, którzy będą je nosić, kiedy twoje ciało obumrze. Im więcej podobnych zestawów genów, tym większa szansa, że przetrwają.

Dobrze jest więc nie tylko intensywnie się rozmnażać, ale i promować krewnych.

Ponieważ jednak zasobów na Ziemi nie wystarczy dla wszystkich, równocześnie należy zwalczać „obcą krew”. Jeśli więc wchodzisz w jakieś stosunki z przedstawicielami własnego gatunku, powinieneś kalkulować:

komu pomagać, komu odmawiać, a komu wręcz odebrać?

Trudne pytania. Precyzyjnie, bo w formie równań matematycznych odpowiedział na nie w latach 60. młody brytyjski naukowiec William D. Hamilton w swoim doktoracie. Twórca teorii doboru krewniaczego wytyczył teoretyczne warunki, w których ewolucja promuje różne zachowania zwierząt – od altruizmu po dzieciobójstwo. Określił też, że stosunki między zwierzętami można podzielić na podstawowe interakcje: współpraca i jej przeciwieństwo, czyli egoizm, oraz altruizm i jego przeciwieństwo, czyli złośliwość. Początkowo praca ta nie zrobiła furory. W latach 80. została wreszcie zrozumiana i od tego czasu, co roku, badań opierających się na niej są tysiące!

GIŃ, BRACISZKU!

 

Ostatnio naukowym ośrodkiem obrony idei złośliwości w przyrodzie stał się szkocki University of Edinburgh. Naukowcy pod kierunkiem Stuarta Westa tropią odkrycia, które dowodzą prawdziwości założeń Hamiltona i Wilsona. Oto dwa przykłady.

Niewielka muszka z gatunku Copidosoma floridanum składa swe jaja, wbijając je w jajo, z którego wkrótce rozwinie się gąsienica. To opóźniony wyrok śmierci. Gąsienica wprawdzie opuści osłonki jajowe, a nawet będzie jadła i rosła, ale w jej ciele rozwiną się larwy muszki wygryzające ją od środka. Prawdziwy horror wcale jednak nie polega na tym, ale na walce, która toczy się między larwami uwięzionymi w żywym trupie. Zanim z jaja wykluje się larwa, dzieli się ono. Powstają klony. W efekcie o smaczną gąsienicę walczy kilkadziesiąt larw, należących do kilku linii rodowych. Jedzenia nie starczy dla wszystkich.

Natura znalazła jednak sposób. Z niektórych jaj wykluwają się mordercy. Są szczupli i uzbrojeni w zabójcze szczęki. Rozchodzą się po wnętrzu gąsienicy i zjadają normalne, pulchne larwy. Omijają jednak krewnych, których rozpoznają po specyficznych cechach osłonki larwalnej. Tłuściochy, które przeżyją pogrom, zmieniają się w dorosłe muszki, przebijają oskórek martwej larwy i wyfruwają. Podli zabójcy natomiast giną wszyscy, co do jednego.

Bratobójcze walki nie należą też do rzadkości w świecie bakterii. Angażują się w nie chociażby krewniacy z gatunku Photorhabdus luminescens. Kolonie jednego szczepu mają kolor różowy, drugiego – pomarańczowy. Hodowane razem w szklanym pojemniku tworzą różowopomarańczową mozaikę, z pasami „ziemi niczyjej”. To strefa wojny. Jedna kolonia produkuje zabójcze substancje, tzw. bakteriocyny, na które są odporni przedstawiciele własnego szczepu (pozytywnie spokrewnieni), ale które zabijają przeciwników. Produkcja jest skierowana przeciwko osobnikom „negatywnie spokrewnionym”. I kosztowna. Okazało się, że kiedy różnymi zwalczającymi się szczepami zarażono gąsienicę, bakterie – zamiast działać na korzyść gatunku, rozmnażać się i kolonizować ofiarę – rozpoczęły walkę. Tak się na niej skoncentrowały, że przebieg choroby gąsienicy był znacznie łagodniejszy! I tak doszliśmy do praktycznego zastosowania złośliwości. Zamiast antybiotyków – napuśćmy jedne bakterie na drugie. Niech „nasza inteligencja wystarczająca, by spleść intrygę”, zamiast psuć nerwy, pójdzie nam na zdrowie!