Do brzegów bezludnej wysepki Hans na Oceanie Arktycznym przybija duńska flota (zazwyczaj jeden mały statek), wbija w ląd duńską flagę i zostawia pudełko z duńskimi produktami (są wśród nich słynne kopenhaskie ciasteczka). Niebawem wysepkę odwiedza statek kanadyjski. Grzecznie zabiera pozostawione przed Duńczyków produkty, wbija własną flagę i zostawia pudełko wyrobów kanadyjskich. I tak nieprzerwanie od 1973 roku.
Konflikt o ten mający niewiele więcej niż kilometr kwadratowy skrawek ziemi (a okresowo lodu) co jakiś czas trafia na pierwsze strony duńskich i kanadyjskich dzienników. Każda wizyta drugiego kraju powoduje natychmiastowy protest dyplomatyczny pierwszego. To raczej walka o honor, bo ze strategicznego punktu widzenia wyspa Hans nie ma żadnego znaczenia. First world problems, jak przyjęło się dzisiaj nazywać pozorne przeciwności losu, utrudniające życie zamożnym społeczeństwom?
Nie do końca. Przyznaję co prawda, że mam dość utopijne wyobrażenia dotyczące Kanady. Ów północnoamerykański kraj kojarzy mi się ze zrównoważonym rozwojem, szczęśliwym społeczeństwem i pokojowym nastawieniem do świata. Determiniści środowiskowi – czyli zwolennicy teorii, zgodnie z którą położenie państwa na naszym globie wpływa na charakter narodowy i usposobienie mieszkającego tam społeczeństwa – powtarzają przecież, że kraje północy (takie jak Kanada, Skandynawia, Japonia) są z natury bardziej pokojowo nastawione do innych niż reszta świata (tak postawioną teorię psuje Rosja, która – jak zwykle – nie daje się podciągnąć pod żadną regułę).
To jednak, że jakiś naród nie jest wrogo nastawiony do innych narodów, nie znaczy, że nie powinien utrzymywać armii, w tym sił morskich. O ile zatem konflikt z Duńczykami trudno traktować poważnie, to już udział w wielu międzynarodowych operacjach wojskowych i wsparcie dla sojuszników z NATO pokazuje, że utrzymywanie Royal Canadian Navy wciąż ma sens. Marynarka wojenna Kanady nie tylko walczy z dala od macierzystych wód. Na co dzień statki pod banderą klonowego liścia starają się nie dopuścić do – teoretycznie możliwej – blokady morskiej państwa oraz osłaniają szlaki żeglugowe i zabezpieczają własny transport morski.
Jak ważna dla rządów jest marynarka wojenna najlepiej świadczy fakt utrzymywania własnej floty przez Boliwię i Paragwaj. Żaden z tych krajów nie ma przecież dostępu do morza! A jednak flota morska ma tam charakter prestiżowy.
Boliwia cieszyła się zresztą niegdyś dostępem do Pacyfiku, ale w latach 1879–1884 podczas wojny z Chile utraciła prowincję Atacama, a wraz z nią całe swoje wybrzeże. Mimo to Boliwijczycy utrzymują marynarkę wojenną – jej okręty pływają po największym w kraju jeziorze Titicaca. Jeszcze większą flotą dysponuje Paragwaj, który dostępu do morza nie miał nigdy. Siły morskie tego kraju stanowią morskie lotnictwo i piechota. Ćwiczenia ponad dwóch tysięcy marynarzy odbywają się na rzece Parana.