Wojna, miłość… skarby

Nie ma już w Książu księżnej Marii Teresy Olivii, zwanej Daisy – Stokrotką, skoligaconej z brytyjskim high society. Wzięła z sobą do grobu tajemnicę legendarnych pereł, które wraz z jej doczesnymi szczątkami ukryto w nieznanym miejscu

Dzisiaj bardziej żywa jest pamięć o Stokrotce niż o jej mężu – Janie Henryku XV von Hochberg o przyznanym mu przez cesarza Wilhelma II tytule arcyksięcia von Pless. Nie żyją też synowie magnata o imionach przekazywanych wiekową tradycją: Henryk, Konrad, Bolko. (…) Małżonek księżnej Daisy – Jan Henryk, obejmując w posiadanie renesansowy zamek, był piętnastym z kolei dziedzicem tego imienia. W bajkowej scenerii podejmowano tu nie lada gości: cesarza Wilhelma II, Franciszka Józefa I, cara Mikołaja II. Daisy, córka pułkownika armii królewskiej, zubożałego arystokraty Cornvallisa Westa, brała ślub w londyńskiej katedrze, a weselne przyjęcie wyprawiono w pałacu rosyjskiej księżnej Dołgoruki, zaprzyjaźnionej z rodziną panny młodej. Ogólny zachwyt gości, także i przyszłego króla Jerzego z małżonką, wzbudził ślubny podarek niemieckiego teścia dla angielskiej synowej – złota korona, szczodrze wysadzana prawdziwymi brylantami.

Opuszczając rodzinny kraj, Daisy była pełna nadziei na szczęśliwy związek z Janem Henrykiem. Złudne marzenia!

Wkrótce napisze z goryczą: „Kochał mnie jak piękny mebel, a naprawdę to kochał tylko konie, wyścigi, polowania i cesarza Wilhelma II”.

Ona – pełna fantazji, otwarta na dziejące się wokół wydarzenia, interesująca się literaturą, sztuką, polityką, a on – w drodze do kariery dyplomaty, polityka, schlebiający uniżenie możnym tego świata. Z próżności obsypywał żonę kosztowną biżuterią, nie żałując pieniędzy na oprawę, na wspaniałe toalety; niech błyszczy na przyjęciach, na balach, niech ściąga spojrzenia znaczących osobistości.

Angielce nie imponowały zaszczyty płynące z niemieckich dworów, śmieszył ją pałacowy ceremoniał. Poziomem intelektualnym, talentami artystycznymi przewyższała środowisko.

Irytował ją sam cesarz Niemiec. Bystra obserwatorka w autobiograficznym dziele „Taniec na wulkanie” stwierdzi, że: „Nie był to mędrzec. Pochlebstwami i przymilaniem się można go było zaprowadzić wszędzie, nawet w najbardziej głupią sprawę, a co gorsza – w wojnę. A gdybym była stara, brzydka i zaniedbana, nie rozmawiałby ze mną, tak jak to czyni podczas wizyt, ale odesłałby mnie zapewne – tak jak swoje rodaczki – do kuchni, do wychowywania dzieci i na pacierze do kościoła”.

Z małżonkiem Janem Henrykiem łączyła ją głównie pasja do podróży. Bywali często w Paryżu, w Rzymie, wyprawiali się na egzotyczne lądy, pływali motorowym jachtem po dalekich morzach. Młodej księżnej czas mijał nie tylko na wojażach, lecz także na rodzeniu dzieci. Powiła ich czworo; pierworodna córeczka zmarła w niemowlęctwie. Potem przyszło na świat trzech synów: w 1900 roku – Henryk, pięć lat później – Aleksander, a w 1910 roku – Bolko, przyczyna wielkich strapień matki pod koniec życia.

Przed pierwszą wojną światową Daisy jest młodą jeszcze, bo niespełna czterdziestoletnią kobietą i nie staje się przez potrójne macierzyństwo dostojną matroną, przestrzegającą sztywno zasad dworskiej etykiety.

Te lata spędza głównie we wspaniałym zamczysku w Pszczynie i w ulubionej siedzibie w Książu. Rosną dzieci, zbliża się wojna. Najmłodszy syn Bolko ma cztery lata.

WOJNA

 

Sierpień roku 1914 zastał księżnę w rodzinnym kraju. Czwartego dnia tegoż miesiąca Wielka Brytania wypowiedziała wojnę Niemcom. Daisy postanowiła wrócić do dzieci, do Książa, i udawać, że cieszy się z nominacji męża na cesarskiego adiutanta. Sama ujrzała się teraz w roli siostry Czerwonego Krzyża, podróżującej w specjalnie dla niej skonstruowanym pociągu.

Jest sanitariuszką, to znów wizytatorką wojskowych szpitali. Mąż – mówiąc przy każdej okazji o służbie żony „dla naszej wspólnej ukochanej Ojczyzny” – sugeruje, ba, nawet nakazuje, udział w różnego rodzaju uroczystościach podtrzymujących wojskowego ducha. Wywołuje tym skutek wręcz przeciwny; Daisy coraz bardziej drażni pruski dryl, buta, wszystko, co pochodzi z kół zbliżonych do cesarza.

Często musi wysłuchiwać granej melodii Heil dir, im Siegerkranz, ale – o dziwo – przyjmuje ją, przymykając oczy, z uśmiechem aprobaty. „Słucham bez oporów – pisze – bo pieśń ma taką samą melodię jak nasz angielski hymn God save the King”.

W 1916 roku spotyka w Monachium byłego ambasadora Niemiec w Londynie – księcia Carla Maksa von Lichnovsky’ego.

Nasz związek – podkreśla Daisy – jest oparty na zasadach czystej przyjaźni, mamy takie same poglądy na wojnę i taką samą niechęć do cesarza. Max nazywa mnie „gałązką oliwną: stokrotką pokoju”. Jakże on, wciąż piękny Maksymilian, potrafi przejmująco mówić o „strasznej wojnie, która wynikła z winy Niemiec”, jak śmiało demaskuje obłudne deklaracje cesarza i jego adiutanta, niestety – jej własnego męża!

Z Monachium wróciła tak, jak wyjechała, w urzędowym uniformie, w stroju sanitariuszki Czerwonego Krzyża. Irytowały ją teraz jeszcze bardziej niż dotychczas rozmowy z mężem; płaskie, „w pruskim całkiem stylu”. To jego wiernopoddaństwo, te ciągłe upomnienia „o konieczności ślepego posłuszeństwa wobec zaleceń władz!”. Daisy próbuje buntować się, choćby i w drobnych sprawach, na przykład uniformu sanitariuszki. Dobrze czuje się w stroju siostry miłosierdzia, chadza tak ubrana na nabożeństwa do kościoła. Powód do gniewu męża: – Tu nie Anglia i nie bal, ale wojna.

Daisy marzy o przeniesieniu się na czas wojny do neutralnej Szwajcarii. – Pojadę tam z dziećmi – powiada. – Będzie to dobre i dla ciebie. Będziesz mógł poświęcić cały czas służbie dla swego ukochanego cesarza… Mąż nie daje zgody na wyjazd.

MARZENIE

o polskiej koronie Z dnia na dzień narasta obopólna niechęć. Książę zarzuca księżnej, że nie ceni jego politycznych talentów, kpi z ambicji objęcia… królewskiego tronu, obiecanego mu przez Wilhelma II, gdy „z ziem polskich Jego Cesarska Mość, cesarz niemiecki oraz Jego Cesarska Mość, cesarz Austrii i apostolski król Węgier” utworzą państwo samodzielne z dziedzicznym monarchą.

Przyjaciółka księżnej – bawarska księżniczka Pilav – pisze do Daisy w poufnym liście: „Mąż kazał ci opuścić zamek ze względów strategicznych. Tematem owych strategicznych, sztabowych narad będzie Polska. Ustalono z góry, że ma być królestwem; a że królestwo musi mieć króla, do tej roli wyznaczony jest twój mąż. Droga przyjaciółko, wydaje mi się to wszystko bardzo komiczne, zatrącające o farsę…”.

Zbliża się koniec wojny. Daisy powraca do zamku w Książu. Tam w dniu urodzin wpada na pomysł wywieszenia flagi swego herbowego rodu – Cornvallis West. Jan Henryk powiadomiony o tym przez zauszników przysyła list: „Co ty wyrabiasz?… Dlaczego prowokujesz ludzi różnymi ostentacyjnymi głupstwami?”. Przed zamkową bramą zgromadzili się bowiem agresywni młodociani nacjonaliści, krzycząc: – Przeklęta Angielka, szpieg! Ciągle coś knuje, niedawno był u niej ten podejrzany Lichnovsky!

Pod koniec roku 1918 „ogarnięta lękiem z powodu postawy ludzi” wyjeżdża do Monachium. Tam ta arystokratka z krwi i kości wydaje przyjęcie dla… Rady Robotniczo-Żołnierskiej, publicznie deklarując: „Zawsze byłam przeciwko wywyższaniu się arystokracji pruskiej. Oburzało mnie na przykład budowanie specjalnych dróg w Książu i Pszczynie, które służyły tylko nam. Przed okolicznymi mieszkańcami zamykano je łańcuchami… Teraz jestem z wami, tu czuję atmosferę bliskiego braterstwa”.

W tym samym czasie dochodzi ją wiadomość o pozbawieniu wojskowej rangi księcia von Lichnovsky’ego i oddaniu go pod policyjny nadzór. Jedną z przyczyn było opublikowanie przez Maksa książeczki, w której, analizując historyczne wydarzenia ostatnich lat, obarczył polityków swego kraju winą za doprowadzenie do strasznej wojny. – Biedny, kochany Max – martwi się Daisy. – Już nie mogę teraz napisać do niego ani słowa. Wiem, że kontrolowana jest cała moja i jego korespondencja.

Małżeństwo księcia i księżnej von Pless trwa nadal, choć jest to już związek dwóch obcych sobie, niechętnych osób. W sierpniu 1922 roku muszą jeszcze jako małżeństwo pochylić głowy przed pierwszym polskim wojewodą na Górnym Śląsku; ziemie von Plessów przestały już bowiem należeć do rodu.

Na ustach Jana Henryka gości przymilny uśmiech. – Pragnąłbym przypomnieć – mówi – że moja rodzina wywodzi się z piastowskich korzeni, Piastów śląskich. – Jakiż to miałki człowiek – myśli księżna z pogardą. – Jeszcze niedawno, w czasie powstań śląskich i plebiscytu, zwijał się jak w ukropie w antypolskich działaniach. Ja nie będę teraz jak on przymilna w stosunku do zwycięzców. Nie będę udawała sympatii ani wyrażała zgody na to, co się stało z majątkiem. Polska odebrała go nam i spadkobiercom – moim synom…

Spadkobiercy pójdą wkrótce własnymi drogami. Jeden z nich znajdzie się w Berlinie, dwaj z matką przeniosą się do Monachium. Na dawnych latyfundiach o powierzchni przeszło czterdziestu tysięcy hektarów pozostanie tylko stary książę Jan Henryk. Ale jeszcze nie tak stary, aby nie zadbać o sprawy finansowe zgodnie z literą nowego prawa, nowego układu państwowego, i aby nie spotykać się z dwudziestokilkuletnią księżniczką hiszpańskiej krwi. Sam przekroczył już dawno sześćdziesiątkę. Żyjący w separacji małżonkowie kończą wreszcie małżeństwo formalnym rozwodem. Jest rok 1923, ale miną jeszcze dwa lata, nim Clothilde de Silva y Gonzales de Candamo zostanie poprowadzona do ślubu.

Daisy mieszka wówczas w Monachium, na ceremonię przybywają jedynie synowie. Stary książę, wpatrzony w młodą żonę, promieniał radością, nie dostrzegając pełnych zachwytu spojrzeń kilkunastoletniego Bolka, kierowanych w stronę macochy.

Natomiast najstarszy syn Henryk, nieakceptujący związku ojca, ostentacyjnie przedstawił mu narzeczoną, starszą od siebie wdowę – Katarzynę von Brenkhein.

Wkrótce odbędzie się ślub Henryka, na który zaproszą tylko księżnę. Zamieszkają w Książu i oni to w przyszłości staną się oparciem dla schorowanej matki.

KARKOŁOMNY ZWIĄZEK

 

Mijają cztery lata… Jest rok 1929. Stary książę, mimo kłopotów natury podatkowej, może czuć się szczęśliwy. Klotylda pięknieje w oczach, staje się coraz bardziej czuła, coraz bardziej dbająca o jego regularne godziny snu, wypoczynkowe wyjazdy do kurortów. Sama też chętnie wyjeżdża; wtedy wysyła mężowi z każdego miejsca pobytu karty i listy, że tęskni, że pragnie jak najszybciej znaleźć się w jego ramionach. Pewnego wieczoru w małżeńskim łożu pod baldachimem, cała drżąca i spłoniona jak skromne dziewczę w noc poślubną, oświadcza mu szeptem, że zostanie matką. Książę nie posiada się z męskiej dumy. – Co za radość! Nasze dziecię stanie się dla mnie najbliższym, najukochańszym ze wszystkich moich potomków. Zresztą tamci już dorośli. Nawet najmłodszy Bolko ma już dziewiętnaście lat. – To jeszcze prawie dziecko! – wykrzykuje Klotylda – należy mu się od nas dużo czułości i troski.

Matka przyszłego potomka rodu von Pless zna potrzebę czułości pasierba od ponad pół roku, kiedy to niespodziewanie podczas nieobecności Jana Henryka pojawił się w jej sypialni. W miłosnej grze okazał się wytrawniejszym mistrzem niż mąż, niż ona sama. Skutki erotycznych igraszek, tajemnych schadzek o najbardziej nieprawdopodobnych porach i w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach nie dały na siebie długo czekać. Na świat przyszła dziewczynka.

Narodziny małej Beatrycze stały się dla starego magnata radością i napełniły ojcowską dumą, lecz tylko do czasu… Te szepty za plecami, te spojrzenia, triumfalny błysk w oczach syna. W końcu miłosny związek pasierba z macochą staje się jawnym skandalem. Jan Henryk znosi to z pozorną obojętnością, wyprawia się w dalekie podróże, częściej niż dawniej pojawiając się w Paryżu i przy stolikach kasyna w Monte Carlo.

Dwa lata po narodzinach Beatrycze przychodzi na świat druga córka – Jadwiga, a później synowie: Konrad i Bolko. Dzieci są zapisane w metrykalnych księgach jako potomstwo starego magnata.

Stopniowo książę zaczyna podupadać na zdrowiu, coraz rzadziej opuszcza zamkowe komnaty i coraz bardziej ciąży mu hańbiąca rola w skandalicznym rodzinnym spektaklu.

W końcu postanawia przeciąć ten upokarzający trójkąt, a właściwie karkołomny czworokąt, bowiem nieodpowiedzialny Bolko zaplątał się równocześnie w romans z pewną rozwódką z Berlina, z nie za wysokich sfer – Eleonorą Wells. Ojciec wzywa syna i swoją formalną wciąż żonę i oświadcza mu, że pod groźbą wydziedziczenia musi poślubić Klotyldę i uznać wszystkie dzieci za własne.

Młodzi przystają na warunki. Rozwód starego księcia zostaje szybko przeprowadzony. Klotylda von Pless może stanąć na ślubnym kobiercu z pasierbem, nie musząc przy podpisywaniu aktu zmieniać nazwiska. Jest przy tym postanowione, że nowożeńcy wraz z dziećmi przeniosą się do rodowej rezydencji von Plessów w Monachium.

A co dzieje się w tym czasie z księżną Daisy? Jakie są dalsze losy pierwszej żony magnata? Życzliwą dłoń wyciągają do niej synowa Katarzyna i Jan Henryk XVII. Księżna przyjeżdża do Książa, gdzie gospodaruje pierworodny syn. Czuje się już stara, częściowy paraliż utrudnia normalne życie. Towarzyszy jej garderobiana z dawnych, dobrych lat. Siedząc na fotelu, księżna trzyma na kolanach pulpit i pisze wspomnienia. Czasami odwiedza ją drugi syn – Aleksander, rezydujący w Pszczynie.

Dawnego małżonka Daisy nie widuje. Stan finansowy ordynacji jest zły, rosną długi, banki grożą zajęciem rodowej siedziby.

Jest rok 1936. Do bawiącego w Berlinie księcia dochodzi wieść, iż sprawca rodzinnych zgryzot, syn Bolko, został aresztowany przez gestapo w gliwickim hotelu i przewieziony do więzienia. Rozpacz – dla matki kochającej najbardziej ze wszystkich dzieci tego marnotrawnego syna, wstyd – dla reszty rodziny. Daisy błaga byłego męża, z którym od lat nie zamieniła słowa: – Poproś polskiego ambasadora w Berlinie, Lipskiego, aby interweniował w sprawie Bolka. Ma on przecież polskie obywatelstwo.

Interwencja u Ribbentropa sprawiła, iż z gliwickiego więzienia, a właściwie z więziennego szpitala, przewieziono Bolka do Pszczyny wczesną wiosną 1936 roku. Był już ciężko chory, ledwie powłóczył nogami.

Nic z bohaterskiej legendy! Nic ze złudzeń matki, że najmłodszego syna aresztowano za antynazistowskie, antyhitlerowskie działania i spiski. Zadłużony, żyjący ponad stan Bolko był po prostu wmieszany w jakieś podejrzane kryminalne afery, na domiar złego toczyła go – jak się wówczas eufemistycznie mówiło – sekretna choroba. Daisy utrzymywała, że to białaczka.

Z daleka od żony Klotyldy, od własnych dzieci, ale w bliskości konkubiny Eleonory czuwającej do końca przy jego łożu, Bolko zmarł w Pszczynie w dwa miesiące po zwolnieniu z więzienia. Było to w czerwcu 1936 roku. Przyczyna śmierci formalnie pozostała nieznana – w czasie choroby Bolko nie dopuszczał do siebie lekarzy…

DWIE DROGI DWÓCH BRACI

Zbliżał się wrzesień roku 1939. Stary magnat już nie żył. Gdy rozpętała się druga wojna światowa, Daisy została sama w zamczysku o czterystu komnatach, a synowie poszli w świat różnymi drogami. Aleksander wybrał tę, na której już wcześniej spotykał Polaków. Chętnie przed wojną zapraszał ich do swej siedziby, blisko przyjaźnił się z pięknym podporucznikiem szwadronu w Pszczynie. Urodziwi, zgrabni chłopcy w ułańskich mundurach zawsze zwracali uwagę Aleksandra. Lubił łowić z nimi ryby, jeździć na polowania, śpiewać polskie piosenki.

Dzień przed wybuchem wojny opuścił Pszczynę i via Warszawa dotarł do Francji. Tam trafił do generała Sikorskiego i wstąpił do polskiego wojska. Nikt z otoczenia nie domyślał się, że starszy sierżant, później podporucznik Aleksander – o polskim nazwisku Pszczyński – to syn wielkiego magnata Hochberga von Pless.

Starszy brat, Jan Henryk XVII, także wyjechał z Niemiec, ale w całkiem innym kierunku niż brat; via Amsterdam pojawił się w ojczystym kraju matki. Przed wyjazdem poszedł jeszcze na cmentarz w Pszczynie, aby pomedytować przy grobowcu, w którym spoczywali brat Bolko i ojciec. Choć od śmierci rodzica minęło półtora roku, stanęła mu żywo w pamięci żałobna uroczystość, kiedy to ciało zmarłego nagle w Paryżu księcia przewieziono na zamek i tam „w dębowej sali o żyrandolach osłoniętych kirem wystawiono na widok publiczny…”. Pamiętał tę trumnę z polskim napisem „Jan Henryk XV, książę pszczyński” i te żałobne pieśni, i mowy pożegnalne.

Potem pojechał do Londynu. Tam nawiązał kontakty z familią matki i jej angielskimi przyjaciółmi. Znalazł się wśród członków tzw. Brytyjskich Oddziałów Samoobrony, powołanych do ochrony Anglii przed niemiecką inwazją i lotniczymi atakami. Latem roku 1940 w angielskich gazetach zaczęły ukazywać się fotografie ludzi wyposażonych w narzędzia do usuwania gruzów. Wśród nich można było rozpoznać Jana Henryka. Podpis głosił: „Potomek znakomitego rodu Hochberg von Pless, ze strony matki – angielskiego pochodzenia, usuwa po bombardowaniach skutki niemieckiego barbarzyństwa”. Uzbrojony w łopatę Jan Henryk XVII nosił uniform brytyjskiego żołnierza.

TAJEMNICZE ROBOTY

A co dzieje się wówczas w Książu? Co z księżną? … Komendant miejscowej policji wydaje nakaz opuszczenia zamku i Daisy musi przenieść się do jednego z odległych pawilonów. Zamek, oddany pod władzę gauleitera Dolnego Śląska Karla Hankego, staje się zamkniętą twierdzą o szczelnie zaciemnionych oknach, zaryglowanych bramach. Nocą słychać głuchy warkot ciężarówek, krzyki, ostre komendy. Do kogo kierują je esesmańscy strażnicy? Kim są nieszczęśnicy przywożeni tu ciężarówkami do nędznych, pobudowanych naprędce baraków? Opiekunka księżnej, Dolly, która wyprawia się po żywność do okolicznych mieszkańców, przynosi straszne wieści – podobno są to więźniowie obozu koncentracyjnego Gross-Rosen; dowożą ich stamtąd codziennie, gnają do baraków, a potem pod strażą prowadzą do podziemi. Tam od świtu do nocy ryją tunele kilkadziesiąt metrów w głąb; wielu umiera z wyczerpania. Hekatomba ofiar: Żydów, Rosjan, a po warszawskim powstaniu – akowskich żołnierzy.

Daisy drętwieje z przerażenia; Hanke dowiedział się o jej obecności w pobliżu zamku i wybuchnął gniewem, że cywile szwendają się po oddanym mu we władanie terenie. Nakaz: usunąć te kobiety!

Wtłoczona razem z inwalidzkim wózkiem do starego powozu, Daisy wyrusza z Dolly do Wałbrzycha – w ostatni etap ziemskiej wędrówki. I tam umiera.

ZAGADKI

Gdzie podziały się te tysiące ludzi, gdy przerwano prace? … Porównując plany przedwojenne z powojennymi, da się zauważyć na tych ostatnich brak trzech podziemnych pomieszczeń.

Gdzie znaleźć dowody, że według raportów hitlerowskiego architekta Speera powstały w podziemiach hale do tajnej produkcji zbrojeniowej i zużyto na nie „więcej betonu niż w 1944 roku na budowę schronów dla całej ludności…”?

W zamkowej „perle Śląska” stworzono ponoć ośrodek badawczy. Prowadzono tam badania, podobno nad bronią jądrową i biologiczną. Grozę budzą domysły, co stało się z więźniami w opancerzonych pociągach, które sunęły tunelami wydrążonymi w skałach. Tyle nierozwiązanych do dziś zagadek, tyle pytań bez wiarygodnych odpowiedzi, tyle nierozwiązanych do końca tajemnic.

Czy paramilitarna Organizacja Todta, przesuwając i przemalowując ściany, przewieszając i usuwając obrazy, przygotowywała tu kwaterę Hitlera?… I czy mają jakiekolwiek podstawy krążące do dziś uporczywe pogłoski o ukryciu i zamurowaniu Bursztynowej Komnaty i innych zrabowanych dzieł sztuki?… Gauleiter jeszcze w marcu 1945 r. przylatywał do Książa z oblężonego Wrocławia, przemierzał szybkim krokiem komnaty, aby zniknąć gdzieś nagle jak duch. Jeszcze w maju 1945 r. kazał zgładzić więźniów- robotników. Gdzie jest ten masowy grób?… Podobno podziemny tunel ciągnie się aż do Wałbrzycha…

Kuszą śmiałków nieodkryte jeszcze skarby, rozpalają wyobraźnię małych kombinatorów możliwości zarobienia dużych pieniędzy. Władze Wałbrzycha kuszone perspektywą wypełnienia budżetowych dziur na odbudowę i zagospodarowanie zamku są otwarte na oferty rozmaitych biznesmenów.

MAX NA MAKSA

 

Niektórzy proponowali wynajęcie rezydencji na okolicznościowe imprezy. To gwarantowało natychmiastowy wpływ gotówki. Przed kilku laty wpadł mi w ręce bogato ilustrowany numer pisma wychodzącego w Polsce pod francuską nazwą „Voyage”, reklamujący szumnie imprezę sylwestrowo-noworoczną 2000/2001, mającą się odbyć w murach i poza murami książęcej siedziby. Można było doznać zawrotu głowy, czytając program oferowany przez Agencję Artystyczną o nazwie Max.

Biesiady rycerskie, turnieje, ogniska, przejażdżki konne wierzchem i saniami oraz zwiedzanie zamku.

Na ostatni bal tysiąclecia goście jechali bryczkami w asyście rycerzy. Salwy armatnie obwieszczały północ, na niebie ukazywały się sztuczne ognie.

Po tańcach każdy z gości (zaproszonych tu za jedyne trzy tysiące złotych od osoby) mógł zasiąść do biesiady rycerskiej, a potem w noworoczny dzień uczestniczyć w „turniejach i innych średniowiecznych rozrywkach z zabawami plebejskimi włącznie”. W sylwestrowym tłumie świeżych arystokratów zagubiliby się zapewne nie tylko starzy von Hochbergowie, lecz także oswojeni już z tymi murami nasi artyści, gdy kręcono tu filmy „Magnat” i „Biała wizytówka”. Mistrzowsko wcielając się w rolę zdradliwej Klotyldy, zakały rodu – Bolka i samego magnata, bohaterowie wydarzeń – Grażyna Szapołowska, Bogusław Linda i Jan Nowicki sprawili, że widzowie z przejęciem przeżywali ten rodzinny spektakl na książęcym zamku.

Wynajmowanie pomieszczeń, okolicznościowe imprezy nie są źródłem stałych dochodów, a spektakle przenoszące uczestników w dawne świetne czasy to krótkotrwałe złudzenia.

Trzeba wreszcie wziąć się do długoterminowej pracy i poważnie zarządzać obiektem – stwierdziły miejscowe władze. – Niech ta „zamkowa perła”, trzecia co do wielkości po Wawelu i Malborku, odzyska dawny blask, zacznie ściągać turystów, już nie tylko opowieściami o mglistych zjawach, o perłach, o pociągu wypełnionym złotem, zakopanym głęboko pod zamkiem.

– Co do pociągu, to na pewno jest gdzieś zakopany! Nie mam co do tego wątpliwości! – mówi Robert Bernatowicz, prezes fundacji Nautilius, który próbował odszukać niemieckie złoto. – Są świadkowie, którzy widzieli ten skarb. W poszukiwania zaangażował się Urząd Ochrony Państwa – informował w prasie w 2006 roku młody eksplorator. – Pułkownik Lesiak kilka lat przedtem, w 1995 roku, też zajmował się tą sprawą z ramienia UOP, lecz po pewnym czasie oznajmił, że „nic z tego nie wyszło, a okazane niemieckie dokumenty okazały się fałszywe”.

TRZY OPCJE I JEDEN KONTRAKT

W latach 90. powołano Przedsiębiorstwo „Zamek Książ”. Przedsiębiorstwo owo wykoncypowało na początek trzy opcje zwiedzania trasami: Bolka, Maksymiliana, Hochbergów. Co za widoki! Co za pomysły! Na trasie Bolka, w apartamentach księżnej Daisy, na ścianach obrazy, a o północy cień Białej Damy i lśnienia kryształowych luster w księżycowym blasku. W podziemiach warowni, w zamkowych piwnicach, o każdej porze straszą potwory. Ten owad o wybałuszonych ślepiach to – jak objaśniają podpisy – „fly-man, czyli Much”, a sąsiadujący z nim inny „man” o niepospolicie dużych uszach – to „Rzecznik”. Koścista twarz, zgrzebna koszula i chude odnóża należą do „łytnicy” – rolniczej odmiany wiedźmy. I jeszcze sklepik z pamiątkami, lalki na wystawie, teatralne kukły, restauracyjka, trzy balkoniki, gdzie ongiś dworska kapela przygrywała utytułowanym tancerzom. Gdy chce się patrzeć z góry, można wejść na główną wieżę za dodatkową opłatą.

Opłaty nie są wygórowane, renowacyjne prace nie mogą ruszyć pełną parą, komnaty na trzecim i czwartym piętrze nadal niszczeją, puste i nieogrzewane. Ach, gdyby pojawił się ktoś z fantazją, z pieniędzmi, z pomysłem na ściągnięcie turystów, gdyby powstał tu hotel klasy lux, z łazienkami o marmurowych wannach – marzył pod koniec ubiegłego stulecia ówczesny prezydent miasta Wałbrzycha.

I oto stał się cud. W 1999 roku przybyła prosto z Londynu Jennifer Pejčinovič, przedstawiając się jako szefowa brytyjskiej firmy Heritage International, gotowej zainwestować duże pieniądze w odbudowę zamkowych apartamentów. Do budżetu miasta miało wpływać co najmniej 60 milionów rocznie czystego zysku. – Skończą się kłopoty z utrzymaniem historycznej siedziby – radował się ówczesny prezydent. – To kontrakt stulecia! Dla pełnej realizacji biznesplanu i przypilnowania wszystkich prac pani P. jest gotowa zamieszkać w zamku jako dzierżawca apartamentów na okres… kilkudziesięciu lat.

Ogłoszono przetarg ograniczony… do jednej oferty. Na próżno prawnik i radny oceniający umowę zgłaszali wiosną 1999 roku wątpliwości, przestrzegając, że finanse firmy podlegają prawom pewnej wysepki o nazwie Man, leżącej na morskim szlaku Szkocja–Irlandia i będącej tzw. rajem podatkowym. A poza tym już sama wysokość opłaty za trzydziestoletnią dzierżawę budzi wątpliwości – po dokładnym wyliczeniu wychodzi bowiem 1 złoty 10 groszy za miesiąc.

Wkrótce do pani Jennifer dołączył pan Grzegorz Kowalczyk, który po podpisaniu przez wspólniczkę umowy natychmiast przypłynął znad Tamizy, zainstalował się w zamku, oświadczając, że rozpoczyna gruntowny remont. – Wkrótce zaprezentujemy komnaty gotowe na przyjęcie zagranicznych gości. Po urządzeniu wnętrz dokładnie się je sfotografuje i roześle filmy „do potencjalnych klientów, bowiem bez ich zainteresowania hotel szybko nie ruszy”.

Prezes Przedsiębiorstwa „Zamek Książ” kręci z uznaniem głową, oglądając po roku fotografie: komnaty rzeczywiście wspaniale wyposażone; stylowe ciemne meble, żyrandole, firany. A w łazienkach i toaletach – zwierciadła, różowe sedesy… Co za fantazja! Istne cuda!

EKSMISJA

W rzeczywistości całe wyposażenie okazało się mistrzowsko przygotowaną atrapą. Po zdemaskowaniu trudno było jednak wyeksmitować z zamkowych komnat brytyjskich obywateli o swojsko brzmiących nazwiskach. Sprawa się przeciągała. I tak minął znów rok. Jeszcze łudzono się, że w końcu popłynie żywa gotówka do miejskiej kasy. Spokojne wyczekiwanie rozbiła hiobowa wieść, że firma Heritage International została zlikwidowana. Pani P. spokoju nie traci: – Wszystko się wyjaśni z obopólną korzyścią. Osobiście przejmuję zobowiązania, nastąpią zmiany, będzie „na czysto”. Musimy się zmobilizować.

Na razie mobilizowała służbę – „pracowników zamkowych”: – Do czysta mają być myte okna w mojej sypialni i zmieniana częściej pościel – dyrygowała. – Nie doczytaliście, że w kontrakcie mam zapewnione mieszkanie wraz z obsługą. Do roboty! …

W końcu przed dzierżawczynią stale paradującą w szlafroku haftowanym w smoki stanęło widmo eksmisji. Odpędziła je krzykiem: – Nie ruszę się stąd. Mam urzędowy meldunek w zamku!

Anulowano meldunek. Mieszkała tam jeszcze przez wiele tygodni, choć 13 kwietnia 2001 roku minął termin opuszczenia komnat.

Dla dokonania eksmisji w końcu pojawili się komornik, policjanci i ślusarz; ten ostatni okazał się najbardziej przydatny; z trudem, długo „rozwiercał zamki w drzwiach, a gdy nie poddawały się, umiał wyważyć drzwi ramieniem”. Lokatorka była nieobecna, przedtem wywiozła dużo sprzętów z komnat, zostawiając jedynie zeszlifowany pod przyszły lakier – parkiet i puste miejsce po różowym, z marmuru, sedesie.

– Strasznie się tam mieszkało. Wyprowadziłabym wszystko z ruiny, gdybym mogła kontynuować remonty. Uniemożliwiono mi to jednak, winię za to miejscowe władze i żądam odszkodowania w wysokości miliona funtów za poniesione straty – oświadczyła dziennikarzom.

SKARGA W SĄDZIE

 

Nie był to jednak koniec afery, wkrótce bowiem do Prokuratury w Wałbrzychu wpłynęła skarga wyeksmitowanych o „bezpodstawne użycie siły”. Sprawą zajął się świdnicki Sąd Okręgowy i ogłosił werdykt: eksmisja nieuzasadniona należycie. Po wielu burzliwych obradach wydano ostateczną decyzję: Jennifer Pejčinovič jest pozbawiona prawa do mieszkania w zamku. Rozwiązuje się też umowę o 30-letnią dzierżawę. – To nie koniec, to dopiero początek sprawy – groziła. – Zostało naruszone moje dobre imię. Kieruję skargę do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu.

Na razie jednak skierowała kroki do Londynu; wkrótce przypłynął stamtąd list od przedstawiciela firmy Castle Książ-Title Ltd. z załączonym pokwitowaniem na 1000 funtów. Pisał w nim: Odkupiłem prawa do dzierżawy zamku od pani Jennifer Pejčinovič. Sprawę traktuję poważnie, jako dowód załączam pokwitowanie zaliczki wręczonej wyżej wymienionej. Prezydent Wałbrzycha na pokwitowanie zareagował westchnieniem: – Sprzedała coś, czego nie posiada.

TAJEMNICA GROBU KSIĘŻNEJ

Na kilka listów wysłanych na Dolny Śląsk z pytaniami m.in. o potomków księżnej otrzymałam dwie odpowiedzi. Znalazły się tam interesujące informacje o wnuku Daisy mieszkającym obecnie w Monachium. Ów przeszło siedemdziesięcioletni dziś Graf von Hochberg VI Fürst von Pless, owoc namiętności Bolka i Klotyldy, nosi imię ojca. Całkiem niedawno odwiedził miejsce wczesnego dzieciństwa, pragnąc zapalić lampkę na grobie babki i dowiedzieć się czegoś więcej o ostatnich chwilach jej życia. Pierwsze życzenie okazało się niemożliwe, nikt nie umiał mu powiedzieć, gdzie leżą doczesne szczątki księżnej. Natomiast niespodziewanie uzyskał wiele informacji o śmierci i pierwszym pogrzebie. W ewangelicko-augsburskiej parafii w Wałbrzychu zachował się bowiem dokument dotychczas nieznany.

Graf Bolko von Hochberg, trzymając w ręku udostępniony mu tam akt zgonu babki, dowiadywał się, że Maria Teresa Olivia von Pless zmarła 29 czerwca 1943 roku o godzinie 19.30 w domu przy Friedlanderstrasse 43, że przyczyną śmierci stało się zatrzymanie krążenia, że była rozwiedziona, że w ceremonii żałobnej uczestniczył pastor Jackel, że pogrzeb odbył się 3 lipca 1943 roku i że ciało spoczęło w mauzoleum w Książu. Raupach, ówczesny urzędnik magistratu, potwierdził to wszystko własnym podpisem i urzędową pieczęcią z czarną swastyką.

Wnuk z Monachium, przybywszy do Książa, wziął udział w obradach Wielkiej Kapituły Zamku, stał się jej honorowym przewodniczącym i ucieszył się informacją, że powołano Fundację imienia księżnej Daisy.

– Ludzie wciąż tutaj o niej mówią, wspominają… Ja byłem zbyt mały przed wojną, żeby babcię pamiętać. Znam jej autobiograficzną opowieść „Taniec na wulkanie”… Nie wiedziałem, że pochowane w mauzoleum ciało nie zaznało spokoju, przeniesione dwa lata po śmierci, pod osłoną nocy, w inne miejsce.

Może trzeba szukać grobu w pobliżu mauzoleum, pod krzewami rododendronów? … – zastanawia się ostatni po linii męskiej wnuk książę Bolko VI.

Zastanawiają się także i miejscowi internauci, wymieniając uwagi o miejscu drugiego pochówku, gdy w popłochu przed zbliżającą się Armią Radziecką przenoszono dębową trumnę.

GDZIE GRÓB? … GDZIE PERŁY?

Doczesne szczątki księżnej i legendarne perły budzą wśród internautów o wiele większe zainteresowanie niż wiarygodne informacje o dawnych podziemnych eksperymentach z bronią jądrową. Niemiecki profesor mieszkający w Ameryce, Hubertus Studhold, może miał na myśli zamek w Książu, gdy relacjonował sprawę ewakuowania Instytutu Medycyny Kosmicznej z Berlina, zniszczonego alianckimi bombami, „do zamku baronowej należącego obecnie do Polski”. Wspomniał przy tym, że jako badacz miał dostęp do podziemi, gdzie dokonał „lotu w rakiecie, obserwując własne reakcje”.

Po wojnie, gdy od 1946 roku na zamkowym terenie zaczęły stacjonować wojska radzieckie, wstęp był surowo wzbroniony.

Dziesięć lat później na zamku zabezpieczonym przez Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków rozpoczęły się prowizoryczne roboty; bez widocznych rezultatów. W latach siedemdziesiątych, pamiętam, próbując zobaczyć cokolwiek przez szczelinę w zaryglowanej bramie, mogłam dojrzeć jedynie zdziczałe drzewa, zarośnięty zielskiem dziedziniec. Było pusto, było cicho, zamek ciemnymi wieżami strzelał w jasne niebo.

…Przez te wszystkie lata żyła i żyje do dziś legenda, że razem z księżną został pochowany w ziemi naszyjnik z pereł nanizanych na długą srebrną nić. Uroda klejnotu i zjawiskowe piękno jego właścicielki, zwanej tańczącym motylem, zostały utrwalone na portrecie, umieszczonym nad marmurowym kominkiem. – Gdzie te perły? … – gorączkują się liczni poszukiwacze. – Gdzie jest grób? Czy należy odkopywać trumnę? – zastanawiają się internauci.

„Sandra z Wałbrzycha” uważa, że miejsce pochówku księżnej powinno pozostać nieodkryte, bo „nie należy zakłócać spokoju nieboszczykom”. „Natalia” – przeciwnie. Trzeba przekopywać ziemię w parku. Wnuk Bolko ma prawo wiedzieć, gdzie jest pochowana, aby zanieść tam, razem ze swą córką Felicitą – kwiatki i znicze. „Maciek” twierdzi, że Bolko, przez szacunek dla babki, powinien zakazać poszukiwań. – A czy ty, jak umrzesz – pyta „Rodrygo” – nie chciałbyś, aby ktoś z rodziny nie pomodlił się czasem na twoim grobie i nie zaniósł ci kwiatków? …

– Nie grzebać w ziemi, nie wskazywać miejsca hienom! Uważam, że należy pozostawić księżnę w spokoju. Jeżeli nawet Bolko wie, gdzie spoczywa ciało babki, to tylko i wyłącznie jego sprawa. Cieszę się, że miejsce spoczynku tej kobiety jest tajemnicą; gdyby było ujawnione, zbezczeszczono by zwłoki tej biednej kobiety – przestrzega „Katastrofista”. Z kolei „Ksawery” polemizuje z „Katastrofistą”: – Bolko powinien złożyć ją w godnej mogile. Musi tylko bardzo dobrze zabezpieczyć trumnę, nawet i zainstalować urządzenie alarmowe…

Wśród tych propozycji znalazł się i taki anons: „Znam miejsce ukrycia pereł. Sukces gwarantowany. Szukam sponsora wyprawy. Nurek”.

Przestrzegam: przed laty pewien nurek, gdy wydobył z morza tyle pereł, że mogły utworzyć kilkumetrowy naszyjnik, został niespodziewanie na oczach pewnej książęcej małżeńskiej pary rozszarpany przez rekiny. Książę nazywał się Jan Henryk XV, księżna – Maria Teresa Olivia, a ofiarowany jej w ślubnym podarunku naszyjnik miał sześć metrów długości.

Perły, okupione śmiercią poławiacza, przynosiły nieszczęście i łzy. Daisy wypłakała ich wiele. Uważaj, „Nurku”!

Fragmenty książki Krystyny Kolińskiej „Słynne procesy”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Świat Książki. Skróty, tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.