Wojna Artura K.

Młody żołnierz postanowił uciec z PRL-u i dosłownie przebić berliński mur, by czołgiem dotrzeć na Zachód

Zaczęło się od e-maila, którego otrzymaliśmy od naszego Czytelnika z Gubina Jacka Woźniaka. „Koniec lat 80., Gubin, 17-tysięczne miasto garnizonowe, granica państwa z NRD. Niepewna sytuacja polityczna w kraju. Wówczas to młody żołnierz służby zasadniczej uprowadza czołg i przejeżdża całe miasto, kierując się na most graniczny Gubin-Guben. Pokonując szlabany przejeżdża Guben, ponoć kierując się na Berlin Zachodni. Wówczas jeszcze w NRD stacjonują wojska radzieckie. Jednak kilkanaście kilometrów za miastem czołg wpada do rowu” – Woźniak opisuje historię, szerzej nieznaną w Polsce. Zapewnia, że historia jest autentyczna i mimo rozwiązania garnizonu w Gubinie „wzbudza duże zainteresowanie przyjezdnych”. „Ciekawi nas też, jakie były dalsze losy żołnierza, który postawił Układ Warszawski w stan gotowości bojowej” – dodaje.

W POSZUKIWANIU AKT

Aby cokolwiek ustalić w sprawie, potrzebujemy więcej konkretnych danych, np. dokładnej daty incydentu z czołgiem. Niestety, nie tylko jej nie znamy, ale także w lokalnej prasie znajdujemy ogólnikową informację, że rajd zdarzył się nie w latach 80., lecz 70. Pozostaje sprawdzić to w gubińskiej prokuraturze. Od pracowników z długoletnim stażem dowiadujemy się, że prawdopodobnie chodzi jednak o koniec lat 80. Szczegóły powinna znać Prokuratura Garnizonowa w Zielonej Górze. Z pomocą przychodzi miejscowy prokurator płk Roman Kozak. Sam też jest zaintrygowany sprawą uciekiniera w czołgu. Jednak bez dokładniejszych danych wszelkie poszukiwania dokumentów w Zielonej Górze mogą spełznąć na niczym.

Docieramy w końcu do anonimowych relacji gubinian. Wynika z nich, że incydent zdarzył się prawdopodobnie 4 września 1988 roku. Po kilku dniach płk Kozak potwierdza, że w repertorium śledczym zielonogórskiej prokuratury wojskowej faktycznie znajduje się krótki opis sprawy, która wpłynęła 5 września 1988 r. Prawdopodobnie dotyczyła uciekiniera w czołgu – biorąc pod uwagę wymienione artykuły i paragrafy, z których odpowiadał podejrzany szeregowy elew Artur K. Pełne akta powinny być dostępne w Wojskowym Sądzie Garnizonowym w Poznaniu. Dzięki uprzejmości kierownictwa poznańskiego WSG możemy się z nimi zapoznać i dowiedzieć się, co naprawdę zaszło 4 września 1988 roku w Gubinie.

ZNIKAJĄCY CZOŁG

Na jednej z pierwszych stron akt znajdujemy raport, jaki dzień po ucieczce (czyli 5 września 1988 r.) przygotowała Wojskowa Służba Wewnętrzna. Dowiadujemy się, że sprawa dotyczy Artura K., urodzonego w Trzcińsku Zdroju, a zamieszkałego w Dębnie Lubuskim. Odbywał zasadniczą służbę wojskową w Gubinie. Od 21 kwietnia 1988 r. był „na stanowisku elewa szkoły podoficerskiej”. Jak wynika z dokumentu, obrosły już legendami incydent rozpoczął się „na placu ćwiczeń ogniowych (…), który usytuowany jest poza kompleksem koszarowym, około 500–600 m od dyżurki oficera dyżurnego”. Artur K. „samowolnie usiadł i uruchomił czołg o nr 1502, którym następnie udał się ulicami Gubina”.

Oficerem operacyjnym dywizji był w tym czasie mjr Stanisław Komar. Wspomniane wydarzenie opisał przed kilku laty w lokalnej prasie. Plik z artykułem przekazał nam ppłk Stefan Pilaczyński, do którego dotarliśmy dzięki Jackowi Woźniakowi, wspomnianemu wcześniej tropicielowi gubińskich tajemnic. W 1988 r. Pilaczyński był zmiennikiem Stanisława Komara i nie ma wątpliwości, że przedstawiona przez niego wersja wydarzeń jest prawdziwa. W niedzielę 4 września 1988 r. wieczorem Komar spokojnie pełnił służbę w jednostce. Atmosfera była senna. „Dlatego, kiedy zapaliła się zielona lampka i lekko zaterkotał telefon z 73. pułku czołgów, pomyślałem sobie, że tamtejszy oficer dyżurny dzwoni, by zapytać o jakąś duperelę. Nic bardziej błędnego! Zameldował, że właśnie dowiedział się, że porwano mu czołg” – wspominał oficer.

PRAWIE III WOJNA ŚWIATOWA

„Pech sprawił, że systematycznie psująca się łączność telefoniczna z jednostką tego dnia była również niesprawna. Zanim więc drugi wartownik dobiegł do pułku i zameldował o zdarzeniu, minęło ładnych parę minut. Wprawdzie oficer
dyżurny parku wozów bojowych natychmiast uruchomił ciągnik dyżurny i ruszył w pościg ulicami Gubina, ale wszystkie działania były już dalece spóźnione” –  relacjonował Komar. Na granicy polsko-niemieckiej zapanowała panika.

 

Komar pisał, że choć w tamtych czasach najszybszymi sprinterkami na świecie były lekkoatletki ze wschodnich Niemiec, to ich wspaniałe osiągnięcia zbladłyby wobec żwawej ucieczki enerdowskiego celnika. „Miał nieszczęście znajdować się pośrodku mostu granicznego w czasie, gdy wjeżdżał nań nasz czołg. Później niektórzy złośliwcy opowiadali (rzecz wydarzyła się tuż po rocznicy napaści Niemiec hitlerowskich na Polskę), że biedny celnik myślał, że Polacy biorą właśnie rewanż za tamto wydarzenie” – opowiadał Stanisław Komar. Stosunki polsko-enerdowskie zawsze były dalekie od ideału. „Jeśli chodzi o służby graniczne obu państw, zawsze był jakiś element nieufności. Enerdowcy nie wierzyli nam nawet w kontaktach wojskowych” – wyjaśnia „Focusowi Historia” ppłk Pilaczyński.

Polacy chcieli początkowo rozwiązać sprawę na własną rękę. I to w iście sensacyjnym stylu. „Ktoś wymyślił, że popularne »czerwone berety« dogonią czołg samochodami terenowymi, przeskoczą na niego, oślepią przyrządy obserwacyjne przy pomocy zarzuconych na nie płacht i w ten prosty sposób zmuszą kierowcę do zatrzymania się lub zjechania z szosy w pole, gdzie wóz bojowy mógłby łatwiej utknąć” – opisywał mjr Komar.  – Plan był całkiem sensowny. Nie uwzględniał jedynie tego, że po drodze była granica państwowa, a Niemcy też mieli ochotę na zabawę w przechwycenie polskiego czołgu. (…) Wieść gminna głosiła w tamtym czasie, że na naszego bohatera mieli również chętkę Rosjanie stacjonujący w NRD. Ci jednak przyjmowali najprostszy plan – ustawić na drodze granatniki, celnie strzelić i będzie po wszystkim”.

Małej wojenki jednak nie było, bo Artur K. „ok. 10 km od przekroczenia granicy porzucił wspomniany czołg, a sam udał się w nieznanym kierunku”, jak meldowało WSW. Dlaczego uciekinier porzucił swojego T-55? Jako elew na zajęciach z prowadzenia czołgu po bezdrożach dostawał oceny dostateczne. Podczas ucieczki był tak zdenerwowany, że „zaliczał” kolejne przeszkody: około godz. 22.50 szlaban graniczny, a po paru minutach (już w Guben) latarnię uliczną. Jak zeznał przesłuchiwany przez Niemców, aby uniknąć zderzenia z samochodami „przed każdym zakrętem uruchamiał klakson czołgu”. Jechał 40–50 km/godz. W końcu jednak nie zapanował nad wozem i około godz. 23 „wjechał czołgiem do przydrożnego rowu, w wyniku czego pojazd zawisł swym kadłubem na jego krawędzi, a to z kolei uniemożliwiło mu kontynuowanie jazdy” (jak głosiło później uzasadnienie w akcie oskarżenia). Ale to nie był jeszcze koniec jego ucieczki na Zachód.

PRZEWRÓCIĆ MUR

„Po wyjściu z czołgu zauważyłem przebiegające w pobliżu tory” – zeznał Artur K. Pomyślał, że swoją ucieczkę może dokończyć piechotą i pociągiem. Przeszedł kawałek, a kiedy zrobiło się jasno, schował się w okolicznych krzakach. Wyszedł z nich wieczorem, około godz. 20. Wtedy wskoczył do przejeżdżającego pociągu. Dotarł tak do Eisenhüttenstadt, gdzie skład się zatrzymał. Artur K. przeczekał chwilę i wyszedł z pociągu, obmyślając dalszy plan.

Niestety, po chwili zatrzymali go enerdowscy mundurowi. Było po północy, 6 września 1988 roku. Rozpoczęło się maglowanie przez Niemców. Wypytywali o wszystkie szczegóły. Dociekali, jakie dokładnie plany miał uciekinier. Artur K. zeznał we Frankfurcie nad Odrą sędziemu Kühnowi z berlińskiego sądu wojskowego: „Chciałem jechać do Frankfurtu, a stamtąd do Berlina. Tam chciałem sforsować czołgiem granicę z Berlinem Zachodnim. Chciałem po prostu jadąc przewrócić mur”.

Władze Guben szacowały straty (kilka tysięcy marek), prowadzący śledztwo drążyli, a władze rozważały, co dalej począć z uciekinierem. Ostatecznie 30 września został przekazany stronie polskiej. Tam już niebawem Artur K. nieco zmienił swoje zeznania. „Będąc przesłuchiwany w NRD wyjaśniłem, że planowałem ucieczkę do Berlina Zachodniego. Przyczyną takich wyjaśnień były jedynie sugestywne pytania (…). Sama decyzja o ucieczce czołgiem była wynikiem nagłego napadu tragiczno- rozpaczliwych myśli, nad którymi nie panowałem. (…) Po opuszczeniu czołgu na terenie NRD byłem jeszcze
bardziej zaszokowany, zdenerwowany i nieświadomy tego, co robię” – zeznał uciekinier 20 października 1988 roku. „Nieprawdą jest, że jeszcze przed wojskiem planowałem ucieczkę na Zachód czołgiem” – wyjaśniał Artur K. Owszem, marzył o Zachodzie, miał „chęć stworzenia sobie lepszych warunków materialno-bytowych”. To, co sam czuł krytycznego dnia ucieczki, nawet dla niego pozostawało jednak tajemnicą: „Wiedziałem co prawda, że dopuszczam się dezercji i czynię to z zamiarem ucieczki do Berlina Zachodniego, jednakże jednocześnie miałem duże trudności z panowaniem nad sobą”.

PORTRET UCIEKINIERA

Pochodzenie: inteligenckie. Miejsce zatrudnienia: Nadleśnictwo Dębno. Zajęcie: wyłuskiwacz nasion. Znajomość języków obcych: rosyjski (dostatecznie). Artur K. nie nadużywał alkoholu i 4 września 1988 r. też nie był pod jego wpływem. Jak mówiła matka, nie miał kłopotów psychicznych, ale „jeździł do Towarzystwa Psychotronicznego do Warszawy na spotkania”. Interesował się też filozofią egzystencjalną. Lubił książki. Czytał Sartre’a i Camusa. Ucieczka czołgiem nie była jedyną jego próbą wyrwania się z PRL-owskiej rzeczywistości. 1 grudnia 1982 roku Artur z kolegą nielegalnie przekroczyli granicę i chcieli dostać się do Berlina Zachodniego. „Będziemy mieli lepiej jak w kraju” – mówili sobie. Dotarli z Dębna Lubuskiego do Świecka. Przeszli po przęsłach mostu i dostali się do
Frankfurtu. Gdy jednak szukali tam noclegu na klatce schodowej, zatrzymał ich patrol ludowej policji. Zostali odesłani do Polski i dostali nadzór kuratora.
Po tej porażce nastoletni Artur miał samobójcze myśli. Przeszło mu, ale czuł rezygnację i zniechęcenie.

Kiedy trafił do wojska, pozornie szło mu nieźle. Jeszcze 15 sierpnia 1988 r. dostał od dowódcy plutonu pochwałę „za wzorowe pełnienie służby wartowniczej oraz wzorową postawę żołnierską”. Znający go szeregowy Kubiak zeznał, że był „zdyscyplinowany, inteligentny i koleżeński”. Mimochodem Artur wspomniał mu kiedyś, że „po odbyciu służby wojskowej chciałby legalnie wyjechać do RFN”. Nigdy nie wspominał jednak o planowanej samowolce.

Nieco dwuznacznie brzmiał list, wysłany do bliskich 28 sierpnia, na kilka dni przed ucieczką: „Nie pisałem, bo wybierałem się na przepustkę, wszystko było już prawie załatwione, ale w wojsku jest zasada, że dopóki nie wyjdziesz za bramę wyjazd nie jest pewny. Teraz znów wybieram się na urlop, który jest jeszcze mniej pewny od tej niedoszłej przepustki, minął już tydzień od obiecania go nam – kilku żołnierzom za służbę patrolową. (…) Jestem ciekaw, czy pojadę na ten urlop”.

PROCES K.

 

4 września ok. godz. 20 Artur K. patrolował plac ćwiczeń ogniowych (PCO). Pod pozorem pełnienia służby, nic nie mówiąc, wszedł do jednego z czołgów. Widział to znajomy szer. Kubiak, też patrolujący plac. Artur K. zaczął manipulować pokrętłami, włączył światła T-55. „Nie martw się” – odpowiadał na prośby zaniepokojonego Kubiaka, żeby już skończył te zabawy. Wtedy pojawił się laborant z PCO. Stanął na czołgu i krzyczał do elewa w T-55, ale ten kazał mu zejść, „bo może go rozjechać”. Artur K. odjechał z placu. Żołnierze podnieśli alarm. Czy rozumieli, dlaczego Artur K. zdecydował się na swój dramatyczny czyn? Podczas śledztwa Artur K. wspominał o marzeniach o lepszym życiu i swoim nieprzystosowaniu do skoszarowanego życia. „Służba ta była dla mnie uciążliwa, ponieważ nie podobał mi się rygor, jaki panował w wojsku” – zeznał podczas przesłuchania 1 października 1988 r.

Akt oskarżenia przeciw K. obejmował m.in. samowolny zabór broni, próbę trwałego uchylenia się od służby wojskowej, nielegalny pobyt poza jednostką i nielegalne przekroczenie granicy. Biegli lekarze stwierdzili, że „nie jest chory psychicznie”, jak czasem sugerowano. Rozpoznali jednak u Artura K. „osobowość niedojrzałą psychicznie i emocjonalnie, co skutkowało u niego ograniczeniem zdolności pokierowania swym postępowaniem w stopniu znacznym”. O dziwo, nie czyniło go to niezdolnym do służby wojskowej… 20 grudnia 1989 r. zapadł wyrok. Wojskowy Sąd Garnizonowy w Zielonej Górze uniewinnił Artura K., bo oskarżony „w krytycznym czasie miał w znacznym stopniu ograniczoną zdolność rozpoznania znaczenia czynu, natomiast zdolność pokierowania swoim postępowaniem była u niego całkowicie zniesiona”.

PO SPRAWIE

W Gubinie i Dębnie Lubuskim wiele mówiono o sprawie Artura K. W pierwszych dniach po incydencie dużo było przekłamań. Major Komar wspominał: „Anegdotycznie wręcz brzmi zakończenie tej nieprawdopodobnej, lecz całkowicie prawdziwej historii. Mianowicie w czasie jednej z odpraw dowódca dywizji najzupełniej poważnie oświadczył, że najwyższy czas przestać plotkować o uprowadzeniu czołgu. Kierowca – mechanik w czasie przejazdu z jednego placu ćwiczeń na inny po prostu pomylił drogę… Tym samym przyszły generał, dowódca okręgu wojskowego i zastępca szefa Sztabu Generalnego, dał dowód na to, że marnuje w wojsku swój talent i że bardziej nadaje się do pisania fraszek”.

Dzięki nawiązanym kontaktom w Dębnie Lubuskim postanowiliśmy odnaleźć Artura K.. Poproszona przez nas osoba (chcąca zachować anonimowość) spytała matkę o dalsze losy jej syna. Kobieta zareagowała płaczem. Okazuje się, że K. wyjechał na upragniony Zachód i tam… zginął. W 1993 roku w Torrejon de Ardoz pod Madrytem. Być może śmiercią samobójczą. Miał 25 lat. Bliscy nie chcą wracać do jego sprawy.