15 marca 1940 r. Hermann Göring kazał sporządzić szczegółową ewidencję wszystkich dzwonów, które znajdowały się na terenach okupowanych i wcielonych do III Rzeszy: Śląska, Pomorza Gdańskiego i Wielkopolski zwanej przez Niemców Krajem Warty. Transporty z zarekwirowanymi dzwonami trafiały na wielkie pole pod Hamburgiem.
Przed chwilą jeszcze biły, teraz stały się cichymi ofiarami. Tak było podczas wielu konfliktów na przestrzeni wieków. Już Kosmas pisał w kronice o tym, jak w 1039 r. książę Brzetysław wywiózł z Gniezna „olbrzymie dzwony”. Potem kradli je Turcy, Moskale i Austriacy. Spiż był cennym surowcem w czasie każdej wojny. Przed wiekami powstawały z niego armaty, później z odzyskanej ze spiżu miedzi pozyskiwano mosiądz. Ten zaś był głównym materiałem do produkcji amunicji. Ważące nieraz kilkaset kilogramów albo i kilka ton dzwony – mogły przechylić szalę zwycięstwa.
Choć rekwizycje dzwonów na szeroką skalę zaczęły się już podczas I wojny światowej, dopiero Hermann Göring, od 1936 r. pełnomocnik do spraw Planu Czteroletniego – nazistowskiego planu rozwoju gospodarczego – zamienił ich rabunek w świetnie prosperujący przemysł. Z kościołów dzwony zaczęły więc znikać pod koniec marca 1940 r. Rekwizycji podlegały dzwony zarówno w samej Rzeszy, jak i z terenów do niej wcielonych oraz z ziem okupowanych. Powołany przez Göringa urząd sporządzał specjalne ankiety, w których proboszczowie informowali o dzwonach w swoich parafiach. Ale rekwizycje w Polsce miały też psychologiczny aspekt. Dźwięk dzwonów dowodził przecież istnienia świątyni i mógł zmobilizować wiernych do walki.
DZWONY CZTERECH KATEGORII
Wytyczne do historycznego i artystycznego oszacowania dzwonów brązowych zabranych na podstawie zarządzenia z 15 marca 1940 r. kwalifikowały zagrabione dzwony do jednej z czterech kategorii. Kod A otrzymały te, które powstały po 1875 r. i nie miały wartości historycznej. Wyjeżdżały pod Hamburg do portowej dzielnicy Veddel i tam natychmiast były przetapiane. Dzwony o kategoriach B lub C, czyli uznane za zabytkowe, czekały w hamburskim „obozie” na decyzję. Miały pójść do pieca, dopiero gdy zabrakło tych z najniższej kategorii. Szczególnie cenne egzemplarze naziści oznaczyli literą D. Decyzję o ich losie Göring pozostawił sobie. Mógł zatwierdzić najwyższą kategorię lub zdecydować o przetopieniu wyjątkowo cennego zabytku.
Ale Göring nie wszystko kontrolował. Bez jego wiedzy ze świątyń wyjeżdżały nawet wielowiekowe dzwony, szczególnie z Wielkopolski, gdzie Kościół był jednym z filarów polskości. Tu też dochodziło do grabieży na wielką skalę. Na ziemiach włączonych do Rzeszy Kościół utracił 3419 dzwonów, z czego aż 1903 zostały zabrane z wielkopolskich kościołów. W Kraju Warty los dzwonów podzieliły też brązowe krzyże i figury.
W Generalnym Gubernatorstwie tylko do października 1941 r. skonfiskowano ponad 600 dzwonów. Ciekawostką jest, że władze niemieckie – kierując do duchowieństwa metropolii warszawskiej i krakowskiej pismo w sprawie rekwizycji dzwonów z podlegających im kościołów – namawiały biskupów do… wspólnej walki przeciwko Rosji Sowieckiej, prześladującej Kościół. Naziści przekonywali w okólniku rozsyłanym najwyższym duchownym, że „walka wymaga zmobilizowania wszystkich środków, do nich zaś należy także stworzenie silnej rezerwy metali”.
Krakowska kuria odmówiła współpracy, cały skład kapituły został więc aresztowany. Biskupi warszawscy zdecydowali się zastosować do poleceń niemieckich władz, prosili jedynie, żeby w każdej parafii został jeden dzwon. Prośbę zignorowano.
Z WIEŻY DO OBOZU
Organizacją całego przedsięwzięcia zajmował się Urząd Rzeszy do Spraw Metali, który powstał przy Izbie Niemieckich Rzemieślników Rzeszy. Procedura nie przewidywała zbytnich ceregieli. Dzwon zdejmowali mieszkańcy razem z księdzem albo kościelnym. Z czasem okazało się jednak, że im starszy zabytek, tym trudniej go przetopić i to uratowało niektóre dzwony.
O ocaleniu dzwonów powstawały opowieści na wpół legendarne. Ksiądz z Przedborza np. miał się udać osobiście do Hansa Franka, generalnego gubernatora okupowanych ziem polskich, który był jego dawnym kolegą ze studiów, i prosić, żeby oszczędzono przedborskie dzwony. Jako powód ksiądz przedstawił pochodzenie dzwonów – zostały odlane w Niemczech. Częścią tej nieprawdopodobnej opowieści jest anegdota, że duchowny zwrócił się do nazisty per „Franku”. Ten rzekomo przychylił się do prośby dawnego kolegi i dzwon pozostał na miejscu.
Mniej szczęścia miał Zygmunt, zwany Sercem Łodzi. W czasie I wojny „wykupili” go mieszkańcy, którzy zebrali w kilka tygodni prawie siedem ton mosiądzu, cyny, ołowiu i miedzi. Ludzie oddawali co mogli, nawet ozdobne klamki. Niemcy odstąpili od rekwizycji, ale już w czasie kolejnej wojny, w 1943 r., dzwon został wywieziony. Trafił na cmentarzysko w Hamburgu i tam został przetopiony.
Zdjęcia z portowej dzielnicy Veddel w Hamburgu, gdzie usytuowano obóz dzwonów, są surrealistyczne. Bezkresne pole pełne dzwonów różnej wielkości, często z „ozdobą” w formie radosnego żołnierza, niekiedy mniejszego od zabytku, na którym siedzi. Jak się dziś szacuje, na „cmentarzysko dzwonów” trafiło w czasie wojny ponad 90 tys. dzwonów pochodzących z kościołów całej Europy, zaś 75 tys. zakończyło życie w dwóch piecach hutniczych. W tej liczbie było też 43 776 dzwonów z niemieckich świątyń, które poszczególne gminy oddawały na potrzeby walczącego kraju. Nigdy nie wróciły dzwony wywiezione z zamku w Niemodlinie (wówczas Falkenberg), które znajdowały się tam od 1599 r.
WYZWOLENIE
Tylko około 16 tys. spiżowych mieszkańców „obozu” przetrwało wojnę. O ich losie zadecydował przypadek. W połowie 1943 roku alianci zbombardowali port w Hamburgu i uszkodzili piece hutnicze. Zgromadzone na olbrzymich placach dzwony przeleżały pod gołym niebem do końca wojny. Gdy 3 maja 1945 roku Hamburg zajęły wojska brytyjskie, zdumieni żołnierze zobaczyli w tle zniszczonego portu tysiące starych, wygrzewających się w słońcu, dzwonów kościelnych. Dziwaczno-ści widokowi dodawały bogate zdobienia i dekoracyjne napisy upamiętniające fundatorów, szczególne daty w historii miejsc, z których pochodziły, lub daty odlania. Znajdowały się wśród nich dwa tysiące dzwonów z Polski.
Płk Jan Morawiński, pierwszy sekretarz Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie, podczas okupacji pracował w konspiracji nad planami przyszłej rewindykacji. W 1947 roku opowiadał Marianowi Podkowińskiemu z „Przekroju”, że nawiązał kontakt z niemieckim dyrek-torem zakładów Norddeutsche Affinerie, gdzie przetapiane były dzwony. Niemiec pokazał spisy nadchodzących z Polski zabytków. Wynikało z nich, że z naszego kraju przyjechało osiem tysięcy dzwonów o łącznej wadze 750 ton. Duchowieństwo, czy ze strachu, czy z braku wiedzy, zbagatelizowało sprawę i tylko nieliczni policzyli brakujące dzwony, co razem dało 1040 sztuk. Dziennikarz wyliczył też, że jeśli weźmie się pod uwagę, że kilogram stopu kosztował przed wojną 3 dolary, straty sięgnęły sumy ponad dwóch milionów dolarów.
W 1946 r. polskie Biuro Rewindykacji i Odszkodowań zwróciło się do władz alianckich z roszczeniem o zwrot ponad 1500 dzwonów. Te, które udało się zidentyfikować, miały powracać do macierzystych kościołów, pozostałe zaś zamierzano rozdzielić do różnych parafii w zależności od potrzeb. Ale tylko niektóre dzwony zawisły z powrotem w miejscach, z których zabrała je wojna. Część z nich została potraktowana przez władze powojennej Polski jak zwykły „poniemiecki” złom. Ale zdarzały się i cuda. Do małego kościółka w Beskidzie dzwon przywlekli wracający spod Berlina radzieccy żołnierze. Przecież nie był im potrzebny. Już w latach 80. ubiegłego wieku poszukiwacze znaleźli niewielki dzwon pod Częstochową. Został zakopany przez parafian na polu.
Jednym z najcenniejszych zabytków był pochodzący z 1504 r. dzwon z Bestwiny w Beskidach, zwany przez jej mieszkańców Królem Chwały. Ważył ponad pół tony i był starszy o 16 lat od Zygmunta z wawelskiej katedry. Na kielichu dzwonu, ufundowanego przez ówczesnego właściciela Bestwiny Jana Myszkowskiego, widniała łacińska inskrypcja: „O Królu Chwały przybądź z pokojem”. Naziści zabrali go 21 lipca 1941 r. Po internowaniu w Veddel trafił do niemieckiej diecezji Passau w Bawarii, gdzie od 1952 r. wisiał na wieży kościoła w Mitterfirmiansreut. Dopiero półtora roku temu dzięki Towarzystwu Miłośników Ziemi Bestwińskiej parafia w Mitterfirmiansreut użyczyła bezterminowo dzwon parafii pw. Wniebowzięcia NMP w Bestwinie. Po 69 latach Król Chwały powrócił do Polski.
DZWONY W ARESZCIE
Zakończenie drugiej wojny światowej nie oznaczało ostatecznego końca gehenny dzwonów kościelnych. Komunistyczny rząd powojennej Polski często przeznaczał na złom dzwony pochodzące ze wsi opuszczonych w wyniku akcji wysiedleń Łemków i ludności ukraińskiej.
Bieszczadzkie Lutowiska i okoliczne wioski należały od 1944 do 1951 roku do Związku Radzieckiego. Kiedy pod koniec 1951 roku podczas tzw. akcji równania granic, wróciły do Polski, ponad 1000 mieszkańców musiało je opuścić. Zanim przewieziono ich nad Dniepr, 1500 kilometrów od rodzinnych wiosek, postanowili wspólnie z sołtysem zakopać dwa cerkiewne dzwony. Nie chcieli, by zostały pocięte na złom. Dzwony zostały ufundowane przez jednego z mieszkańców Michaiła Iwaniwa, który dorobił się wielkiego majątku w Kanadzie. Na jego cześć nazwano je Michaił i Iwan. Pierwszy waży 130 kg, drugi 500.
W czerwcu 1999 roku potomkowie dawnych mieszkańców wskazali, gdzie ukryte zostały dzwony. Po trzeciej próbie udało się je wreszcie odnaleźć, zachowały się w dobrym stanie, jedynie ich żelazne serca pokryła korozja.
Choć radni gminy Lutowiska chcą, by wróciły do dawnych mieszkańców wsi, żyjących dziś na Ukrainie, decyzję musi podjąć polsko-ukraińska komisja. Polska strona chciałaby w zamian odzyskać kilka pozostawionych na Wschodzie dzieł sztuki (m.in. obraz Jacka Malczewskiego i rzeźbę Cypriana Godebskiego). Na to nie bardzo chcą zgodzić się Ukraińcy. Do czasu aż spór się rozstrzygnie, Michaił i Iwan muszą pozostać „w areszcie”, w garażu Urzędu Gminy w Lutowiskach.