To była transakcja tysiąclecia – Peter Minuit, zarządca holenderskiej kolonii, zwanej Nową Holandią, miał do wydania 24 dolary i zainwestował je idealnie. Wprawdzie amerykańskich dolarów jeszcze wtedy nie było, ale dziś szacuje się, że dobra, za które Minuit w 1626 roku przejął półwysep Manhattan od tubylców – Wecquaesgeeków – były tyle właśnie warte. Nieistotne, czy wśród oferowanych przez Holendra towarów były koraliki, alkohol czy żywność (legend na ten temat jest cała masa) – połać ziemi o długości 21 kilometrów i szerokości niespełna 4 kilometrów okazała się prawdziwym eldorado dla facetów, którzy pragną pomnażać swoje zyski. Gdyby Minuit urodził się trzysta lat później, mógłby rozwinąć swój talent jako umiejący przewidywać finansowe trendy gracz na Wall Street i zbić fortunę. Niestety, ani on, ani jego ojczyzna nie skorzystali z przyszłych dobrodziejstw posiadania Manhattanu.
Niespełna dwadzieścia lat później Brytyjczycy kupili (już drożej) półwysep od Holendrów i wówczas Nowy Amsterdam zaczął być Nowym Jorkiem. Nazwa przyjęła się na tyle, że tworzący zręby Stanów Zjednoczonych Amerykanie postanowili już jej nie zmieniać. Korzystne portowe położenie Nowego Jorku – tradycyjne okno na Stany Zjednoczone dla Europejczyków – spowodowało, że miasto rozwijało się znacznie szybciej niż inne metropolie USA. A im bardziej się rozwijało, tym więcej przybyszów ze Starego Kontynentu oraz z południa Ameryki szukało w nim swej życiowej szansy…
Sławny pisarz Franz Kafka, choć tego pragnął, nigdy nie dotarł do Ameryki. Gdyby udało mu się postawić nogę na Manhattanie, być może literatura byłaby uboższa o opis, w którym wieśniacy zamieszkujący wioski pod Nowym Jorkiem ciągną swymi furmankami na targ w wielkim mieście. Ten rozczulający obrazek pochodzi z powieści „Ameryka”. Autor nie wyobrażał sobie, że Nowy Jork i jego okolice mogą się w znaczący sposób różnić od Pragi, Kolina czy Budziejowic. Gdyby wpłynął do portu na dolnym Manhattanie i zobaczył las wieżowców (już za młodych lat Kafki Nowy Jork był miastem bardzo wysokim), przeżyłby pewnie taki sam szok jak jego wieśniacy, krążący drabiniastymi wozami po Piątej Alei. Co nie znaczy, że w Nowym Jorku nigdy nie było targów! Wręcz przeciwnie – cieszą się wielkim powodzeniem nawet dziś. Tyle, że mowa o nieco innych targach. Najsłynniejszy znajduje się na Union Square, czyli na rubieżach artystycznej dzielnicy East Village – rzecz w tym, że nie uświadczy się tam świeżej śmietany, jaj czy kiszonej kapusty, a raczej zioła z Nepalu, indiańską biżuterię, szachy egipskich bogów czy hinduskie flety, na których brodaci artyści grają kontemplacyjne ragi. Sławni mieszkańcy East Village, jak nieżyjący już poeta Allan Ginsberg (wraz z towarzyszem życia Peterem Orlovskym) czy kompozytor Phill Glass, często krążyli między straganami. Widok na targ miał z okna swej pracowni, znanej jako Factory, Andy Warhol…
Historia Nowego Jorku to nie tylko historia wielkiej metropolii, ale także, a może przede wszystkim – historia współczesnego świata. Także współczesnego człowieka. Od wielkiej polityki po literaturę; od gospodarki po jazz; od Wall Street po Cotton Club. I każdy Nowy Jork jest prawdziwy – i ten, zdominowany przez białe kołnierzyki, rezydujące w dwustumetrowych szklanych wieżach, i ten, zamieszkany przez intelektualną bohemę postbeatników, żyjących od dziesięcioleci w XIX- -wiecznych kamienicach Greenwich Village. Także ten szczuroludzi, gnieżdżących się pod peronami dworca Grand Central (hołd oddał im niedawno jeden z nich, Lee Stringer, pisarz, który dużą część życia spędził obok torów. Jego książka „Grand Central Winter” stała się szybko bestsellerem i pozwoliła autorowi na opuszczenie dworcowej kryjówki).
Skojarzeń z Manhattanem są setki: dla jednych uosobieniem półwyspu będzie Woody Allen i jego filmy, dla innych zaś Andy Warhol. Dyskusje w tej kwestii wydają się absurdalne. Jak pisze Kamila Sławińska w swej książce „Nowy Jork, przewodnik niepraktyczny”: Nowy Jork nie jest sumą kamieni i szyb, ulic i placów, ale syntezą obrazów hodowanych w głowach i sercach.
A obrazem najsilniej działającym na wyobraźnię jest bez wątpienia architektura. Tym bardziej że ona także wiele mówi zarówno o historii, jak i ideach, rządzących tą częścią Nowego Jorku. Bo czy luksusowy wysokościowiec Donalda Trumpa, z imponującym wodospadem w hallu, pasowałby do nisko zabudowanego Village, gdzie towarzyskie party urządza się nie na balkonach (których nie ma), ale na przeciwpożarowych schodach starych kamienic? Podobnie jak trudno wyobrazić sobie ponure majestatyczne fabryki włókiennicze tak zwanej Fashion District (Kafka by nie wymyślił bardziej mrocznych budowli), nieustająco wyrzucające z siebie kłęby pary, w okolicach eleganckiej Wall Street.
Jednak dzięki mistrzom fotografii, którzy ukochali Manhattan, nawet brzydota Nowego Jorku, odpowiednio uchwycona, potrafi być piękna. „Nowojorska fotografia ma też swój Renesans i swoich wielkich mistrzów – da Vincich obiektywu, Micheleangelów czerni i bieli. Ma swoje Mony Lisy – »Malarzy na moście brooklyńskim« Eugene’a de Salignaca, »Flatiron Building« Steichena, »Park Avenue« Garry’ego Winograda, »Wall Street« Paula Stranda, »Empire State Building« Lewisa Hine’a czy »Coney Island« Weegeego…” – przypomina Sławińska. Nie ma wątpliwości – największą inspiracją dla legendarnych fotografów był Midtown…
Midtown od samego początku miał być najbardziej reprezentacyjną częścią Manhattanu – jego eleganckie aleje, jak choćby Park Avenue, Madison czy Lexington, przyciągały inwestorów, wznoszących pierwsze wysokościowce. Wprawdzie te, najbardziej kojarzące się z panoramą Manhattanu, jak Empire State Builing czy Chrysler Building, powstały w dwudziestoleciu międzywojennym, ale pierwsze budynki sięgające kilkudziesięciu pięter wzniesiono jeszcze w XIX wieku. Dla imigrantów z Podlasia czy Podola, przybywających tu za chlebem przed ponad stu laty, widok Nowego Jorku musiał być bardziej porażający niż strzelista sylwetka gotyckiej katedry dla człowieka średniowiecza. Z pewnością wielkie wrażenie na przybyszach z daleka zrobił wzniesiony w latach 90. XIX wieku Pulitzer Building, wysoki prawie na sto metrów. Wieżowce miały nie tylko imponować swą wysokością, ale także urodą, dlatego wieże z tamtego czasu to takie paryskie pałace, tyle że kilka razy wyższe. Wspomniany Pulitzer Building (zwany także The New York World Building) został zwieńczony złocistą kopułą, jako żywo kojarzącą się ze świątyniami i pałacami stolicy Francji. Niestety, podziwiać go możemy jedynie na starych fotografiach – ponieważ w Nowym Jorku nic nie jest święte i dane raz na zawsze; wieżowiec ten został zburzony, bo zagradzał dostęp do właśnie budowanego brooklyńskiego mostu.
Jeszcze potężniejszy drapacz (115 metrów) powstał pod sam koniec XIX wieku – The Park Row Building, słynący z gigantycznych kariatyd, był rekordzistą wysokości aż do 1908 roku, gdy zdetronizował go inny wysokościowiec: Singer Tower. Wieża ta wbiła się w chmury na wysokości 204 metrów. Była pierwszą budowlą biurową przerastającą egipską piramidę Cheopsa.
Wieża Singera trwała na posterunku do 1968 roku – mimo wielkiego znaczenia dla historii i niewątpliwych walorów architektonicznych nie uniknęła bliższego kontaktu z dynamitem. Władze miasta uznały, że w miejscu, które zajmowała, można postawić wieżowiec o wielokrotnie większej powierzchni użytkowej. Zresztą, co to za rekord: 204 metry, kiedy w sąsiedztwie od dwóch lat powstawały właśnie ponad 400- -metrowe bliźniacze wieże World Trade Center?
Trudno sobie wyobrazić Wielkie Jabłko bez modernistycznego, bardzo eleganckiego The Metropolitan Life Insurance Building, wzniesionego na przełomie XIX i XX wieku. Jego budowa, jak na ówczesne realia, trwała wyjątkowo długo, a to dlatego, że przebiegała w dwóch etapach. Gdy okazało się, że XIX-wieczny wieżowiec przegrywa w wyścigu „do chmur” z innymi drapaczami, właściciele zdecydowali się dodać mu jeszcze, bagatela, sto metrów, dach w kształcie piramidy oraz dzwony, wygrywające triumfalnie Haendla.
Nic nie grozi także jednej z największych legend Manhattanu, ukończonej w 1902 roku 90-metrowej wieży w kształcie żelazka, stąd zwanej Flatiron. Drapacz znajduje się bowiem w miejscu, gdzie przecinają się dwie najsłynniejsze aleje Nowego Jorku: Piąta i Broadway. Panowie lubią ten budynek – wiatr, „wydmuchiwany” przez metro, unosi sukienki pań, które niefortunnie stanęły na kracie wylotu powietrza.
I tak dochodzimy do dwóch wież, stanowiących symbol Manhattanu i będących obiektem adoracji ze strony filmowych kamerzystów. Mowa o Empire State Building i Chrysler Building. To one decydują o cenach mieszkań na… Queensie. Jakim cudem? Otóż, jeśli chcesz mieć pokój z prestiżowym widokiem na Chrysler (przez rzekę East River), musisz się liczyć ze sporym wydatkiem.
Ten, utrzymany w manierze art déco, drapacz powstał przy luksusowej Lexington Ave. w 1930 roku, a jego budowie towarzyszyła aura rywalizacji. Kto się z kim ścigał? Architekci: William Van Allen oraz wznoszący biurowiec Bank of Manhattan H. Craig Severance. Na krótko przed oddaniem do użytku obu drapaczy wydawało się, że Severance i jego Bank of Manhattan mają w kieszeni tytuł najwyższego budynku świata. Ale wówczas zdarzyła się spektakularna niespodzianka – na oczach roznamiętnionego tłumu z wnętrza Chryslera wyłoniła się „szpica” (potajemnie zdeponowana na 65. piętrze), która podwyższyła bydynek ponad 36 metrów. Łatwo wyobrazić sobie, co czuł upokorzony Severance… To Chrysler Building, ze swymi 319 metrami był tym „naj”.
Jednak już wówczas było wiadomo, że rekord zostanie wkrótce pobity – osiem przecznic dalej rósł w zastraszającym tempie Empire State Building. Rósł nie tyle jak na drożdżach, ile jak na gruzach – wcześniej w tym miejscu znajdowały się dwa hotele, należące do rodzin Waldorfów i Astorów. Kiedy jednak hotel „Waldorf-Astoria” przeniósł się na elegancką Park Avenue, arystokratyczne rodziny postanowiły wznieść na rogu Piątej alei i 34. ulicy coś bardziej imponującego. Na przykład najwyższy wieżowiec świata. Jakkolwiek brzmi to niewiarygodnie, 102-piętrowy drapacz wysokości 381 m (a z anteną prawie 450 m) wzniesiono w rok i dwa miesiące. Ceny lokali w ESB były jednak tak wysokie, że początkowo służył (a raczej wspomniana antena) bardziej jako molo do cumowania zeppelinów niż biurowiec. Potem iglicą zainteresował się King Kong – w filmie Meriana Coopera z 1933 r. małpolud stoczył walkę z czterema dwupłatowcami, stojąc na szczycie drapacza. King Konga zabrakło w tym miejscu dwanaście lat później, gdy amerykański dwusilnikowy bombowiec uderzył w wieżę na wysokości 79. piętra. Wprawdzie samolot przebił wieżowiec i wyleciał z jego drugiej strony (zginęło 14 osób), ale konstrukcja właściwie nie ucierpiała. Po 11 września Empire State Building w tragicznych okolicznościach odzyskał tytuł najwyższego drapacza chmur na Manhattanie. Miejmy nadzieję, że nikt w niego nie celuje…