Był 20 września 1651 r. „Straszny i ogromny pokazał się być szyk wojsk naszych, bo i tabor opasany był od wojska. Szły wozy koronne w rzędów 74, a litewskie w rzędów 40 wielką równiną. Czoło wojska taką zajmowało linią jako z Warszawy do Woli najmniej [czyli co najmniej 2,7 km – dop. red.], a wzdłuż ciągnęły się wozy milę srogą podolską [około 10 km – dop. red.] wielkim porządkiem” – opisywał pochód armii polskiej i litewskiej stolnik halicki Andrzej Miaskowski.
Jego też zdaniem liczebność samej tylko czeladzi w tych wojskach wynosiła 210 tys. osób. Nie była to jednak największa armia, jaką operowali polscy wodzowie w XVII w. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej, bo na przełomie czerwca i lipca 1651 roku, na polach beresteckich zgromadziło się ponad pół miliona uzbrojonych ludzi, z czego przeszło 300 tys. tworzyło armię polskiego króla Jana Kazimierza Wazy, która stanęła do walki z siłami kozacko-tatarskimi, liczonymi na 180 tys. Zanim jednak doszło do największej w siedemnastowiecznej Europie bitwy, gigantyczna jak na owe czasy armia królewska stanęła przed wyzwaniem, obcym dotąd dla innych europejskich armii. Musiała się bowiem wyżywić. Podczas walki zaś trzeba nią było skutecznie dowodzić.
Armia polska – nie taka mała
Do kanonu polskiej historiografii weszło twierdzenie, że liczebność naszych wojsk w okresie przedrozbiorowym była niewielka. Nic bardziej mylnego! Połączone państwo polsko-litewskie i w XVI, i w XVII wieku potrafiło wysłać w pole nawet kilkaset tysięcy nieźle uzbrojonych ludzi, co w owym okresie było wybitnym osiągnięciem.
Na przykład gdy wojska Rzeczypospolitej w 1581 roku obrały sobie za cel rosyjski Psków, liczyły około 220 tys. ludzi.
W roku 1621 – gdy inwazja imperium osmańskiego zagroziła krajowi – w obozie pod Chocimiem oraz w okolicach Lwowa zgromadzono dwie armie, łącznie do 300 tys. ludzi. A np. w roku 1686 Jan III Sobieski wyprawił się do Mołdawii na czele około 150 tys. ludzi.
Armie Rzeczypospolitej bywały niezwykle liczne, choć nie oznacza to, że składały się tylko i wyłącznie z tych, których głównym zadaniem była walka. Spójrzmy na nasze czasy. Polska ma dzisiaj siły zbrojne, szacowane na około 100 tys. żołnierzy, choć tak zwane kły, czyli żołnierze przeznaczeni do bezpośredniej walki z nieprzyjacielem, to co najwyżej połowa tej rzeszy (czasami pada liczba ledwie 30 tys.), a „ogon”, zatem ci, którzy zapewniają „kłom” możliwość walki (na przykład służby logistyczne, mechanicy itd.) – to reszta wojska. Podobnie było w przeszłości. Armie polska i litewska składały się z dwóch komponentów: ludzi przeznaczonych do walki oraz ludzi, którzy mogli w niej uczestniczyć, lecz których zasadniczym zadaniem było co innego. Tak zwana luźna czeladź, bo o niej teraz mowa, odpowiadała przede wszystkim za wyżywienie wojska i umożliwienie mu walki. Pełniła więc zadanie dzisiejszych służb logistycznych.
Jakie w XVII w. były proporcje między oboma komponentami armii? Odpowiedzieli na to sami Polacy. Gdy na przełomie lat 30. i 40. XVII w. trwały polsko-hiszpańskie negocjacje o zaciąg w Rzeczypospolitej armii i skierowanie jej na front wojny trzydziestoletniej, strona polska poczuła się zobowiązana wyjaśnić Hiszpanom, że płacąc żołd na 13 tys. żołnierzy polskich, dostaną do dyspozycji armię liczącą 40–58 tys. „osób zdolnych do walki”. Czyli proporcje między „ogonem” a „kłami” sięgały nawet 3,5:1! Potwierdza to szereg innych źródeł. Ale dlaczego ten „ogon” był tak „długi”?
Jak wygrać z Rosją
Karol XII, Napoleon Bonaparte i w końcu Adolf Hitler to zwycięscy wodzowie, którzy połamali sobie zęby na „pustyniach” Rosji. U podstaw ich klęsk leżała ta sama przyczyna. Ich wojska były niedostatecznie przygotowane do operowania na rozległych, słabo zaludnionych terenach, cechujących się na dodatek ostrym klimatem. Armie polska i litewska operowały na nich przez wieki, więc w przeciwieństwie do Szwedów, Francuzów i Niemców, miały mnóstwo czasu na wypracowanie skuteczniejszych metod podtrzymywania zdolności bojowej swoich żołnierzy. A metody były dwie – obie wymagały zaangażowania olbrzymiej ilości czeladzi i wozów. Operując z dala od gęsto zaludnionych obszarów, wojska zabierały ze sobą olbrzymie zapasy wszystkiego, co było w czasie wojny niezbędne. Żywność, broń i wyposażenie obozowe transportowano na wozach. Część z nich (jak opisywał francuski inżynier w służbie Jana III Sobieskiego, były to wozy „zamknięte, okryte korą drzewną, bez żadnych części metalowych”) ciągnęły woły, które po wyczerpaniu się przewożonej żywności same szły pod nóż, a ciągnięte przez nie wozy rozbierano i wykorzystywano jako opał.
Ilość wozów towarzyszących kawalerii polskiej była olbrzymia. Średnio na jednego członka pocztu (czyli towarzysza bądź pocztowego) przypadał jeden, a czasem i dwa wozy. Mniej było wozów w piechocie, bo tam kilku żołnierzy zabierało swój dobytek na jeden wóz. Przykładowo: liczbę wozów towarzyszących polskiej armii, która w 1683 roku poszła na odsiecz Wiednia, oszacowano na co najmniej 32 tys., a liczbę koni aż na 400 tys.!
Drugim sposobem utrzymania wojska w należytej formie było zaopatrywanie go w żywność przez wysyłanych poza obóz picowników. Owi picownicy to uzbrojona luźna czeladź, którą często organizowano w specjalne oddziały. Miały nawet swoje sztandary, zwane znaczkami. Dowództwo nad takim oddziałem powierzano specjalnie odkomenderowanemu towarzyszowi np. husarskiemu. Picowników rozsyłano na czaty. Jak daleko? Zależało to od wielu czynników. Na przykład w ostatniej fazie oblężenia Pskowa, czyli w styczniu 1582 roku, picownicy sprowadzali żywność dla oblegających żołnierzy z odległości aż 350 km! Dzięki temu wojska Rzeczypospolitej wytrwały pod murami tego miasta ponad pięć miesięcy i to w trakcie jednej z najcięższych zim stulecia. Wytrwały aż do podpisania korzystnego dla nas rozejmu w Jamie Zapolskim.
Gdy ogon jest zbyt długi
Wielki tabor, towarzyszący wojsku polskiemu, miał swoje zalety, ale i wady. Do opisanych już zalet należy dodać fakt, że luźną czeladź można było wykorzystać do walki. Wielokrotnie to robiono, czy to każąc jej bronić obozu, czy wysyłając do szturmów na nieprzyjacielskie zamki lub fortyfikacje. Czasem luźna czeladź walczyła w polu tak jak regularni żołnierze. Zaletą było również i to, że skarb państwa nie płacił luźnym żołdu. Więc wojsko polskie i litewskie kosztowało niewiele.
Wady okazywały się jednak często nie mniej ważne niż zalety. Luźna czeladź była bardzo niesfornym elementem. Często zwano ją hołotą, za sprawą niskiej dyscypliny, jak i gwałtów oraz zdzierstw, które popełniała. Ponadto, mimo że skarb państwa nie płacił luźnym żołdu, to jednak społeczeństwo musiało ich żywić. Pół biedy, gdy armię polską wysłano poza granice własnego kraju. Wtedy ciężar ich utrzymania spadał na przeciwnika. Ale gdy nie operowano na wrogim terytorium, trzeba było te liczne wojska samemu wykarmić.
Jak to wyglądało w praktyce? Znakomicie opisał to Szymon Starowolski, ksiądz, historyk i pisarz: „Wielka to bowiem niesprawiedliwość, iż żołnierz na parę koni służąc, rydwan sześciu koni ma, w którym się jego nierządnica wozi, i pacholików kilka z myślistwem, którym wszytkim żywność ubogi chłopek dawać musi, sam od głodu z dziatkami swoimi umierając Potkałem pod Rzeszowem roku przeszłego pana jednego chorągiew, która tylko sześćdziesiąt usarza miała, a wozów przy niej naliczyłem dwieście dwadzieścia i pięć, z których niemal połowa poczwórnych a poszóstnych było; nuż koni luźnych, psów, białychgłów i chłopiąt pieszo co niemiara. Trzy abo cztery chorągwie piechoty w dobrym rządzie tym by wyżywił, co ta zgraja na jednym stanowisku zjedli”.
Tak wielka liczba ludzi, wozów i koni sprawiała też niecodzienne problemy. W trakcie wspomnianej uprzednio wyprawy Sobieskiego do Mołdawii w 1686 r., zdaniem jej uczestnika: „ciągle trwające od kilku miesięcy upały wysuszyły studnie i strumienie, w samym nawet Prucie, wzdłuż którego dotąd ciągnęliśmy brakowało, że tak powiem, wody dla napojenia 300 000 obu wojsk [polskiego i litewskiego – dop. red.] koni licząc w to i zaprzęgowe”.
Gdy teren był w miarę płaski i niezadrzewiony, tabor sprawiano szeroko, w wiele rzędów. Jego marsz był łatwy. Ale w terenie trudniejszym rozciągał się nawet na kilkadziesiąt kilometrów. Gdy trafiano na głębszą bądź bystro płynącą rzekę, trzeba było budować mosty (co oczywiście opóźniało pochód wojska), gdyż liczne wozy korkowały przeprawy promowe. Na przykład w czasie kampanii 1684 roku bezskutecznie usiłowano „most postawić, inaczej bowiem nie można było przeprawić się przez rzekę [Dniestr – dop. red.] dla coraz wzrastającej powodzi, bystrości rzeki, mnóstwa wozów, bo w liczbie przeszło 30 000”.
Rozwiązania stosowane przez Polaków miały więc swoje dobre i złe strony. Pozwalały przetrwać w terenie, w którym inne armie wyniszczyłby głód, ale jednocześnie przemarsze wojsk polskich i litewskich oznaczały zwykle gwałty i spustoszenia czynione we własnym kraju. Tak też było i w 1651 roku, gdy wysłano w pole najliczniejszą armię, na jaką zdobyła się Rzeczpospolita Obojga Narodów w swojej historii. Jak pisał jeden z polskich uczestników tych wydarzeń, 11 czerwca 1651 roku: „po haśle otrąbiono, aby się wojsko w żywność przysposabiało, dawszy pozwolenie […] wolnego wszędzie brania, co było okazją zrujnowania wszystkiego Wołynia, bo luźna czeladź i cudzoziemcy za takim pozwoleniem poszedłszy zaraz w różne strony na czaty, nie kontentowali się bydłem, żywnością i inszymi dostatkami, które u ubogich poddanych w domach zastawali, ale nawet dworów i zameczków, w których się szlachta z poddanymi swymi dla obrony przed nieprzyjacielem pozamykała, hostili modo [wrogim sposobem] przez szturmy dobywali i jak w ziemi nieprzyjacielskiej swoichże […] mieczem i ogniem znosili”.
Wyżywienie olbrzymich armii to nie jedyny problem ich dowódców. Trzeba nimi było także odpowiednio pokierować na polu bitwy. Jak to czyniono w czasach, gdy nie istniała łączność radiowa?
Jak dowodzić?
Przed walką należało ustawić wojska w szyku. W tym celu w Polsce od połowy XVII w. posiłkowano się rysowanymi na kartach schematami, które rozsyłano dowódcom. Na początku innowacja ta przynosiła jednak więcej szkody niż pożytku. Żołnierze i ich dowódcy bardziej się przez to mieszali, niż porządkowali. Przed rozstrzygającym dniem bitwy beresteckiej, czyli 30 czerwca 1651 roku, wojsko polskie zaczęło wychodzić w pole przed swój obóz i szykować do walki już o trzeciej nad ranem. Chodziło o to, aby zdążyć ustawić się w odpowiedni sposób przed przybyciem nieprzyjaciela.
Jan Kazimierz wiedział, że nie będzie to łatwe, ponieważ prowadzone od 15 czerwca próby i marszu, i sprawiania się do boju – według rysowanych schematów – nieodmiennie kończyły się zamieszaniem. Np. 17 czerwca próba ustawienia wojska w odpowiedni szyk trwała pół dnia, a i tak nie udało się go należycie sprawić. Na szczęście 30 czerwca Kozacy i Tatarzy pojawili się w polu bitwy dopiero około godziny 11, więc Polacy zdążyli na czas. Front wojsk polskich rozciągnął się na około 4 km! Jak pokierować w boju taką masą?
Armia była dzielona na skrzydła i centrum. Każde z nich miało swojego dowódcę. Temu z kolei podlegali niżsi oficerowie. Między naczelnym wodzem, który zwyczajowo komenderował centrum wojska, a dowódcami skrzydeł w trakcie bitwy kursowali oficerowie łącznikowi. Co prawda starano się realizować uzgodniony podczas przedbitewnej narady plan walki, ale z oczywistych przyczyn należało też reagować na aktualny rozwój sytuacji, który nie zawsze odpowiadał prognozom. Konni gońcy nie byli jednak jedynym sposobem komunikacji. Już w połowie XVI wieku opisywano szereg metod kierowania wojskiem w czasie walki. W tym celu wykorzystywano: dźwięki trąb, bębnów, surm, piszczałek, rogów. Pochylano sztandary czy kopie. Podnoszono chorągwie, kiwano nimi, przygaszano ogień, puszczano lustrami „zajączki”. Używano także kodu sygnałowego w postaci ruchów ręką, palcem, szatą, czapką hetmańską itd. Wszystkie te znaki musiały być jednak uzgodnione i zapamiętane przed walką. Tak bogaty arsenał sposobów komunikowania się zazwyczaj całkiem dobrze spełniał swoje zadanie.