Poszukiwanie skarbów to nie zajęcie dla romantyków i pięknoduchów, tylko ciężka, fizyczna praca, do tego niezwykle kosztowna. Na świecie są tysiące łowców skarbów, od ekscentrycznych milionerów, pływających po Karaibach małymi łódkami, po wielkie wyspecjalizowane firmy notowane na giełdzie. Jedna z nich – Odyssey Marine Exploration – może za chwilę zatopić całą branżę. O Odyssey zrobiło się niedawno głośno za sprawą jej wielkiego sukcesu: kontraktu na wydobycie dwustu ton srebra z wraku brytyjskiego frachtowca SS „Gairsoppa”. Wyceniany na 150 mln funtów skarb na mocy umowy z rządem Wielkiej Brytanii zostanie w 80 proc. w rękach firmy, a Korona zadowoli się kwotą z ubezpieczenia, gdyż przewożone w 1941 r. kosztowności były zabezpieczone prawnie. Odyssey otrzyma również na własność wszystkie antyki oraz całe srebro, którego ubezpieczenie nie obejmowało. Operacja potrwa niemal trzy miesiące i odbędzie się – niewątpliwie w blasku fleszy – na wiosnę.
Natomiast poza światłami kamer Odyssey walczy również o prawa do innego skarbu, i dla wszystkich poszukiwaczy na świecie ta walka ma dużo większe znaczenie. Cztery lata temu u wybrzeży Portugalii firma odkryła wrak fregaty, ochrzczonej przez pracowników kryptonimem „Czarny Łabędź”. W niejasnych okolicznościach ekipa wydobyła z niego ponad pięćset tysięcy srebrnych monet, sporo złota i antyków, po czym przewiozła wszystko do USA i zdeponowała w banku. Dopiero gdy skarb już bezpiecznie leżał w schowku, załoga Odyssey poinformowała świat o swoim niebagatelnym znalezisku. „Czarny Łabędź” to niemal na pewno hiszpańska fregata „Nuestra Senora de las Mercedes”, którą w 1804 r. zatopili Brytyjczycy. Prawo morskie, jeśli chodzi o kwestie związane z prawem własności do skarbu, jest niejednoznaczne. Wiele zależy od tego, gdzie leżał skarb: na wodach międzynarodowych czy terytorialnych. Liczą się udokumentowane roszczenia do prawa własności, dużo do powiedzenia mają spadkobiercy dawnych kupców i firmy ubezpieczeniowe. Ale najwięcej może zdziałać państwo, którego bandera powiewała na maszcie. W tym przypadku Hiszpania.
PRACA NA CZTERY ZMIANY
Królestwo Hiszpanii od dwudziestu lat walczy zaciekle o absolutnie wszystkie wraki, odnalezione gdziekolwiek i przez kogokolwiek. Większość dużych firm poszukiwawczych ma swoje bazy na Florydzie w Stanach Zjednoczonych, i również w tamtejszych sądach rozgrywają się batalie o prawa do skarbu. A w tych nie ma uprzejmości – strony dosłownie wyniszczają się nawzajem i odrzucają możliwość jakiejkolwiek ugody. Skarb znaleziony na dnie morza nie należy na dobrą sprawę do nikogo. Żeby go odnaleźć, trzeba wykonać benedyktyńską pracę w olbrzymiej bibliotece Archivo General de Indias w Sewilli, gdzie w 1785 r. Hiszpanie przewieźli ze swoich kolonii wszystkie dokumenty dotyczące zamorskiego handlu i transportu. Pod jednym dachem leżą więc miliony często jeszcze nieskatalogowanych „legajos” – papierowych folderów przewiązanych sznurkiem – a w nich tysiące tropów prowadzących do zatopionych skarbów. Wśród tych dokumentów buszują latami najlepsi researcherzy świata – historycy, archeolodzy morscy i specjaliści od starohiszpańskiego. Kojarzą fakty, wyszukują zapiski kapitańskie i relacje świadków, a wszystko w jednym celu: żeby zidentyfikować okręt, który zatonął i nie został odnaleziony, a następnie zawęzić obszar poszukiwań jego wraku. Gdy to się uda, do gry wchodzą załogi wyposażone w najnowocześniejszy sprzęt, technologie porównywalne z tymi, z których korzysta NASA, i wiele wywiadów wojskowych. Bezzałogowe samoloty, batyskafy, sonary boczne, specjalnie dostrajane magnetometry, moduły do komputerowego modelowania powierzchni dna w 3D na podstawie zapisu precyzyjnych instrumentów i wiele innych. Roczny koszt prowadzenia operacji przez dowolną dużą firmę to 15–30 mln USD, a w każdej operacji biorą udział dziesiątki specjalistów. W zależności od głębokości położenia wraku dno przeszukują nurkowie lub ROV-y, czyli bezzałogowe urządzenia sterowane z pokładu łodzi.
A gdy w końcu znajdą wrak i okaże się, że skarb wciąż się w nim znajduje, trzeba go odpowiednio zabezpieczyć i udokumentować. Procedura – koniecznie zgodna z najlepszymi zasadami archeologicznej poprawności – jest przestrzegana w najdrobniejszych detalach. Wszystko, by nie dać później w sądzie szans stronie przeciwnej, by pokazać odpowiedzialność i troskę o dziedzictwo kulturowe. Zabezpieczać się natomiast trzeba przed rywalami, bo konkurencja nie śpi, a w świecie poszukiwaczy skarbów na porządku dziennym są kradzieże i wymuszenia, a nawet morderstwa. Ekipa, która upora się ze wszystkimi przeciwnościami, tak jak Odyssey Marine Exploration, dopiero wtedy staje przed najtrudniejszym zadaniem. Utrzymać skarb w swoich rękach. Duża firma, by potwierdzić prawa do skarbu, musi wygrać średnio pięćdziesiąt spraw sądowych. Procesują się z nią wszyscy, którzy mogą. Prawnukowie kupców, spadkobiercy możnych rodzin, rządy, królowie, państwa leżące najbliżej miejsca spoczywania wraku… Jeśli czyjś prapraprapradziadek był kucharzem na znalezionym okręcie, też zgłosi się po swoją część i będzie dochodził swoich racji. To, kto wydał miliony na odnalezienie skarbu i włożył mnóstwo wysiłku w eksplorację wraku, przed sądem nie ma najmniejszego znaczenia.
Najtrudniejszym przeciwnikiem poszukiwaczy jest Królestwo Hiszpanii, które nie żałuje środków i wysiłku, by odzyskać absolutnie wszystkie dublony, ingoty i krucyfiksy, które płynęły do domu z Nowego Świata. Wysiłek w przypadku „Czarnego Łabędzia” się opłacił – Hiszpania wygrała z Odyssey już w dwóch instancjach, a teraz procesuje się przed amerykańskim Sądem Najwyższym i tę sprawę najpewniej również wygra. Zgodnie z obowiązującym w USA systemem prawa precedensowego, Korona wygra więc również wszystkie kolejne sprawy z innymi firmami, powołując się na ten właśnie wyrok i wykładnię. I to będzie koniec poszukiwania skarbów na świecie. Przynajmniej legalnego.Trzymając w rękach znaleziony właśnie skarb, o którym nikt jeszcze nie wie, można pójść trzema drogami. Pierwsza to opisana powyżej legalna ścieżka, na której wydaje się miliony dolarów na honoraria prawników, płaci się podatki od skarbu, i jest spore ryzyko, że w finale zostanie się z pustymi rękami. Druga droga to czarny rynek, wbrew pozorom dużo mniej opłacalny. Skarb jest bowiem dużo warty tylko legalnie, odpowiednio odczyszczony, z rządowymi certyfikatami pochodzenia, opodatkowany i przygotowany do oficjalnego obrotu. Nawet po konserwacji w jakimś podziemnym laboratorium, ale bez papierów, wart jest mniej więcej tyle, ile kruszec, z którego artefakty są wykonane. Bezcenny, misternie rzeźbiony złoty medalion wysadzany szmaragdami w obrocie na oficjalnym rynku antykwarycznym mógłby być wart na przykład pięć milionów dolarów. Na czarnym rynku opłacałoby się go przetopić na sztabkę i sprzedać za trzydzieści tysięcy. Tak duża jest ta dysproporcja. Trzecia droga, niezwykle trudna i ryzykowna, to upłynnianie kontrabandy prywatnymi kanałami, za pośrednictwem paserów i łańcuszka pośredników. Artefakty lądują wtedy po cichu w sejfach bogatych kolekcjonerów, wypchane dolarami koperty trafiają do kieszeni znalazców, a fiskus nie ma o niczym pojęcia. Przynajmniej do czasu.
Pracowałem z kilkoma grupami poszukiwaczy skarbów, zarówno na morzu, jak i na pustyniach Nowego Meksyku czy Arizony. Zwłaszcza w tym drugim przypadku nielegalna dystrybucja skarbów graniczy z cudem. Po pustyniach w poszukiwaniu starych hiszpańskich kopalń i schowków buszują dziesiątki łowców skarbów, i wszyscy równie bacznie jak mapom przyglądają się konkurencji. FBI, która walczy z nimi na południu USA, regularnie wyciąga z domu zdziwionych poszukiwaczy w samych majtkach. Paserzy i pośrednicy często grają na dwa fronty i oprócz prowizji od transakcji otrzymują również honorarium za snucie interesujących opowieści w biurach sił prawa i porządku. Dlatego też wśród poszukiwaczy skarbów na pustyniach obowiązuje bezwzględnie jedna, ale nienaruszalna zasada: jeśli coś znajdziesz, trzymasz język za zębami.
GORĄCZKA ZŁOTA
Skarby na dnie morza mogą zostać „zalegalizowane” na drodze batalii sądowej. Poszukiwacze złota na pustyniach nie mają takiego komfortu. Ich skarby zawsze należą do kogoś: właściciela terenu, stanu albo władz federalnych. Siłą rzeczy łowcy skarbów poruszają się więc poza granicami prawa; wszystko, co robią, jest nielegalne. Podczas mojej pracy z poszukiwaczami w Nowym Meksyku przekonałem się na własne oczy, jak ryzykowne jest to zajęcie. Na pustyni większej niż powierzchnia Polski znajdują się tysiące schowków pozostawionych przez Hiszpanów i Meksykanów, a wszystkie są bardzo dobrze zabezpieczone. W Arizonie dwóch doświadczonych łowców wyleciało w powietrze wraz z całym szybem kopalni w chwilę po tym, jak uruchomili pułapkę pozostawioną przez konfederatów, chroniącą ich schowek na złoto przed niepowołanymi gośćmi. W szpitalu w Albuquerque w ubiegłym roku zmarł człowiek, który zatruł się arszenikiem. Hiszpanie bardzo często pokrywali tą trucizną chowane złoto, by je dodatkowo zabezpieczyć. Czasem używali też rtęci, a w późniejszych czasach stosowano cyjanek.
Na pustyni regularnie giną ludzie, uruchamiając pułapki, które Hiszpanie zawsze, ale to zawsze zostawiali na drodze do ukrytego skarbu. To byli mistrzowie hydrologii i inżynierii, a ich mechanizmy są sprawne do dziś, bo wykorzystywali tylko naturalne materiały: głównie piasek, wodę i skały. Sceny z serii filmów „Indiana Jones” ze strzałkami wyskakującymi ze ścian, zapadniami i spadającymi z sufitu zaostrzonymi palikami zmieniającymi ludzi w szaszłyki to nie fantazja scenarzystów. Te pułapki dokładnie tak działają i są sprawne po dziś dzień. Hiszpanie potrafili budować też pułapki wodne, które zatapiały cały szyb kopalni, jeśli ktoś stanął na niewłaściwym kamieniu, a później wrócić w to miejsce, przestawić dźwignię i puścić strumień dawnym korytem, osuszając kopalnię.
DZIKI ZACHÓD
Nowy Meksyk i Arizona to był Dziki Zachód, jeszcze zanim ten termin wymyślono. Przez cztery stulecia to był teren gorączki złota na wielką skalę. Wzdłuż i wszerz biegały tu bandy rabusiów i dezerterów, konkwistadorów, pijanych górników, Indian i banitów. Wszyscy polowali nie tylko na rudy kruszcu, ale i na transporty ze skarbem, które wiózł ktoś inny. Jak wszędzie na świecie, pieniądze najłatwiej tu było zdobyć, zabierając je komuś innemu. Dlatego też gdy ktoś znalazł złoto, to zamiast wieźć je do najbliższego miasta czy portu, chował je na pustyni, rysował sobie mapę, zostawiał zaszyfrowane znaki i uciekał gdzie pieprz rośnie, licząc na to, że kiedyś w to miejsce wróci i wyciągnie swój majątek. Wielu nigdy nie wróciło, ginąc w wypadku albo strzelaninie, i ich złoto leży na pustyni do dzisiaj.
Chowając złoto i budując pułapki, Hiszpanie wykorzystywali ludzkie słabości. Wiedzieli, że ktoś, kto będzie szukał ich skarbu, zwróci uwagę na pozostawione na ścianach napisy. Rysowali więc jakieś nic nieznaczące bazgroły, a gdy rabuś poszukiwacz zbliżył się z lampą naftową w dłoni, by im się lepiej przyjrzeć, stawał na felernym kamieniu, a na głowę spadał mu głaz. Czasem zostawiali na środku korytarza jakąś przeszkodę, na przykład nieociosany kawał skały. Coś, co łatwiej obejść bokiem niż pokonać górą. Te kilka kroków w lewo albo prawo okazują się (nawet dzisiaj!) ostatnimi krokami w życiu poszukiwacza – ktoś wtajemniczony wiedziałby, że tę przeszkodę trzeba pokonać jednak wierzchem, bo po bokach ukryte są zapadnie. Hiszpańskie pułapki to jedno z zagrożeń, węże mieszkające w skałach to drugie, a konkurenci w wyścigu po skarb to trzecie zagrożenie, i to największe. Zasada nieujawniania znalezionego skarbu obowiązuje bezwzględnie; ci, którzy ją złamali, siedzą już w więzieniu. Zazdrość, zawiść lub prawdziwa gorączka złota powodują, że w momencie odnalezienia skarbu kończą się wszystkie przyjaźnie. Ludzie, którzy pracowali ze sobą przez lata na pustyniach Nowego Meksyku, strzelają do siebie i wydają
się wzajemnie policji. Tony Tucker, szukający skarbów od czterdziestu lat, co już samo w sobie jest niebagatelnym osiągnięciem, wpoił mi na pustyni jedno: złoto ma zadziwiającą moc zmieniania ludzi uczciwych w nieuczciwych. Podpisuję się pod tym obiema rękami.