Jak zjeść słonia?
Przygotowując się do pisania, zastanawiałam się nad doborem źródłowych publikacji do tego artykułu. Wertując naukowe periodyki, nagle uświadomiłam sobie, że te najlepsze i najbardziej wiarygodne artykuły oparte są na prawdziwych doświadczeniach.
Wystarczy porozmawiać z każdym, kto pozwolił sobie zamarzyć o czymś, a potem po prostu zrealizował swoje marzenie. Jedna z takich historii jest mi szczególnie bliska. To moja historia.
Marzenia, dolary i lalka Barbie
Zanim zgłębiłam tajniki coachingu, realizowałam swoje marzenia nieświadomie. Siła własnej woli oraz chęć posiadania czegoś za wszelką cenę, zawsze pomagały mi osiągnięciu upragnionego celu.
Jako siedmiolatka marzyłam o lalce Barbie, ale moich rodziców nie było na nią stać. W Pewexie kosztowała 7 dolarów, co na tamte czasy było sumą niemałą. Wtedy jedno
z rodziców powiedziało mi, że mogę ją zdobyć sama. Wydawało się prawie niemożliwe, żeby siedmioletnie dziecko w czasach socjalizmu mogło zarobić siedem dolarów. Ja jednak uznałam to za świetny pomysł.
Nie pamiętam kto podsunął mi pomysł sprzedaży szklanych butelek do skupu, ale do dziś pamiętam, jak ogałacałam z nich każdego, kto mi na to pozwolił i znosiłam je do garażu taty. Pamiętam też, jak ojciec wymienił u cinkciarza, zarobione przeze mnie złotówki na dolary i nigdy nie zapomnę momentu, kiedy w Pewexie ekspedientka wręczyła mi pudełko z upragnioną Barbie. W tamtej chwili byłam najszczęśliwszym dzieckiem na Ziemi, a przynajmniej po tej stronie muru berlińskiego. Lalkę mam do dziś, by przypominała mi, że chcieć to móc. Wystarczy tylko szczerze tego zapragnąć.
Loteria
Później realizowałam swoje marzenia na tzw. łut szczęścia. Wydawało mi się, że wrodzona determinacja to wszystko czego trzeba, aby osiągnąć swój cel. Dziś wiem, że uprawiałam loterię i że nie jest to najlepszy ze sposobów. Właściwie to sposób całkowicie nijaki, bo prawie nic nie zależy od ciebie i kosztuje cię mnóstwo energii. Czasami dochodzi wręcz do paradoksalnej sytuacji, kiedy to osiągasz swój cel, ale kosztowało cię to tak wiele, że nie masz już siły, aby utrzymać to, co zdobyłaś. Przeżyłam to raz i do dziś źle to wspominam.
Bardzo chciałam wyjechać do Nowego Yorku i pracować w jednej z najbardziej prestiżowych agencji reklamowych na świecie. Wiedziałam, że plan jest bardzo ambitny. Może nawet zbyt ambitny. Dlatego nie chciałam go „spalić” i wiedziałam, że jeżeli podejdę do tego w sposób, w jaki działałam dotychczas, czyli „na hura i co będzie, to będzie” jest duża szansa, granicząca z pewnością, że moje marzenie spali na panewce.
Snując się po korytarzach biura, w którym wtedy pracowałam, usilnie próbowałam sklecić jakiś sensowny plan. Nic nie przychodziło mi do głowy, a ta pustka irytowała coraz bardziej. Byłam już prawie pewna, że pomysł mnie przerósł i doszłam do wniosku, że trzeba się z nim pożegnać. Wtedy usłyszałam proste, wręcz banalne zdanie, które postawiło znak równości pomiędzy słoniem a marzeniem. Właśnie to zdanie zmieniło całe moje podejście do marzeń. A brzmiało ono:
„Żeby zjeść słonia, trzeba go podzielić na porcje”.
Olśniło mnie. Zrozumiałam, że sama sobie stworzyłam tak wielkiego słonia, że zaczęłam się go po prostu bać. Strach paraliżował mnie przed działaniem, a brak działania powodował frustrację, która pompowała słonia do jeszcze większych rozmiarów, więc strach stawał się jeszcze większy… i tak wpadłam w błędne koło.
Moja coach, bo od niej usłyszałam te słowa, wytłumaczyła mi, że każdy, nawet ten największy i najbardziej ambitny plan nie jest litą skałą, a składa się małych kawałków – etapów. Zrozumiałam, że wielkość marzenia nie ma znaczenia. Jak wielkie by nie było i tak trzeba brać je po kawałku, możliwym do zrealizowania.
Tak też się stało. Wyznaczyłam sobie pierwszy cel. Było to zdobycie wizy do USA. Dla Polki mieszkającej i pracującej we Francji, było to dość skomplikowane. Krok po kroku, dokument po dokumencie, kawałek po kawałku zaczęłam konsumować swojego słonia. Po kilku tygodniach miałam pieczątkę w paszporcie. Okazało się, że pierwszy kawałek słonia przełknęłam prawie bezboleśnie.
Moja coach miała taki sposób. Uzgadniałyśmy cel i określałyśmy, ile czasu zamierzam na niego poświęcić. Następnie wpisywała mi go we wstążeczkę, którą wiązała mi na nadgarstku. Dlaczego to robiła? Po to, by ten mały kawałek materiału przypominał o tym, że każdego dnia trzeba robić coś co zbliża mnie do celu. Tasiemka pomagała mi w momentach, gdy pracując po 76 godzin tygodniowo, po prostu zapominałam o własnym marzeniu. Wtedy jedno spojrzenie na nadgarstek i wracało mnie na właściwie tory. Ta tasiemka bezdźwięcznie przypominała mi, co jest dla mnie ważne. Była również pewnego rodzaju klepsydra odmierzająca czas. Tak jak ona się dematerializowała, tak ja miałam się zbliżać się do celu, który był na niej zapisany. Jeśli ona się dematerializowała, a ja nic nie osiągałam, oznaczało to, że po prostu nie działałam.
Zmiany, zmiany
Zbliżałam się do Nowego Jorku. Z radością obserwowałam również zmiany, jakie zachodziły w moim życiu. Praca nad osiągnięciem celu okazała się również pracą nad sobą. Nauczyłam się między innymi nie martwić tym, co przyniesie jutro. Zrozumiałam, że należy żyć tu i teraz. Nigdy nie zapomnę dość radykalnego powiedzenia coach “chcesz zamartwiać się jutrem? A co będzie, jeśli dzień dzisiejszy jest ostatnim dniem twojego życia? Chcesz spędzić go na zamartwianiu się czymś, co nigdy nie nadejdzie?”.
Nowy Jork zdobyłam z motywującą mnie wstążeczką na nadgarstku. Może się to wydać zabawne, ale wiem, że bez niej, bym tego nie zrobiła. Owa wstążeczka pomogła mi jeszcze nie raz i stała się protoplastą dla ChouChou.
Metoda ChouChou
Dlaczego stworzyłam ChouChou? By utrzeć nosa tym wszystkim, którzy nazywali mnie szczęściarą. Ciągle słyszałam, że “mi się coś udało”. Było to nie do zniesienia, bo tak naprawdę przypominało mi „błędy młodości”. Uświadomiło mi też to, jak wielu ludzi tkwi w pułapce myślenia, że osiągnąć można coś tylko wtedy, kiedy ci się coś udaje lub gdy masz „farta”.
Stworzyłam ChouChou, aby pomóc ludziom uwolnić się z tej pułapki. Siedzenie i czekanie nie przyczyni się do zmian w naszym życiu. Bez naszego działania nic się samo nie stanie, marzenie się samo nie spełni. Wszystko zdobywa się codzienną pracą, a ChouChou jest po to, by przypominać o tym, żeby tą pracę wykonać.
W codziennym pośpiechu dziecinie łatwo jest zapomnieć, czego tak naprawdę chcemy. W natłoku spraw łatwo jest odłożyć coś na później. Paradoks polega na tym, że często odkładamy rzeczy najważniejsze dla nas, skupiając się na tym, co w perspektywie czasu przynosi nam niewiele lub nic. Boimy się swoich marzeń, kiedy nie robimy nic, aby je zrealizować.
Ten kawałek materiału na nadgarstku nie ma żadnych magicznych mocy, ale ma wielką siłę. Pozwala w pełni zrozumieć, że każdy dzień, w którym nie zrobimy nic by zbliżyć się do marzenia, jest dniem, który nas od niego oddala.
Kolejnym paradoksem jest to, że nieporównywalnie więcej trudności sprawia nam wyartykułowanie tego, czego w życiu pragniemy, od tego czego w życiu nie chcemy. Kiedy już przebrniemy przez okrągłe zdania o szczęściu i zdrowiu oraz pokoju na świecie, zwykle zacinamy się przy konkretach. Poproszeni o opisanie swojego marzenia w kilku konkretnych zdaniach, często milkniemy, uświadamiając sobie, że tak naprawdę nie wiemy, czego chcemy lub że nasz cel jest bardzo mało precyzyjny.
Dlatego pierwsze zetknięcie z ChouChou może okazać się dla niektórych sporym przeżyciem. Marzenie lub cel do osiągnięcia wpisany w ChouChou może mieć maksymalnie do 30 znaków. Uświadomienie sobie swojego pragnienia, a do tego zamknięcie go w tak krótkiej formie, w której nie ma miejsca na „bajdurzenie”, często przysparza wiele trudności. Jest jednak doskonałym ćwiczeniem, bo sprawia, że trzeba być bardzo precyzyjnym w swoim pragnieniu. Trzeba obrać je ze zbędnych warstw i dostać się do jego sedna. Kiedy już się to uda, wiesz już na pewno czego chcesz i czy tego chcesz naprawdę.
Założenie tasiemki jest także momentem, gdy osoba słyszy, że słonia nie da się pożreć na raz. Dowiaduje się, iż nie należy się bać ogromu tego, o czym marzy, a za to powinna usiąść i rozłożyć swój cel na kolejne kroki.
Kij w mrowisko
Dla mnie, jako dla dreamsetterki, metoda ChouChou nie jest niczym innym, jak włożeniem kija w mrowisko, czyli pobudzeniem ludzi do realizowania marzeń. Ci którzy mogą zrobić to sami, poznają metodę z którą mogą dotrzeć do celu. Inni, którzy nie czują się na siłach, często zadają mi pytanie jak mogą to zrobić? Wtedy odsyłam ich do specjalistów.
Metodą ChouChou pracuje wraz z kilkoma coachami. Każdy z nich jest inny, dzięki czemu „marzyciel” może wybrać osobę najbardziej mu odpowiadającą. Jako dreamsetterka rozbudzam chęć do realizacji marzeń. Propaguję amerykańską dewizę „Skoro udało się mojemu sąsiadowi, to czemu mnie ma się nie udać?”.
Chcę pokazać ludziom, że każdy może sięgnąć gwiazd, trzeba mieć tylko plan, wiarę i determinację do ciężkiej pracy. Często nie jest to łatwe, bo w takich momentach rozlatuje się całe życie. To właśnie, dlatego ściśle współpracuję z coachami, którzy dzięki swojej wiedzy i doświadczeniu pomagają bezpiecznie przejść ten proces.
To działa!
Nie ukrywam, że uwielbiam, kiedy moi klienci dzielą się ze mną swoimi historiami. Utwierdzają mnie w przekonaniu, że ChouChou działa i przynosi satysfakcję. Uzbierało się ich już sporo.
Najbardziej wzruszająca historia, jaką pamiętam przydarzyła się nastolatce, chorej na cukrzycę. Jej bunt typowy dla osób w jej wieku, przejawiał się w postaci buntu przeciwko chorobie. Nie chciała słuchać lekarzy i rodziców, na przekór wszystkim jadła to, co zakazane. W Wigilię napisała do mnie z prośbą o stworzenie ChouChou, które powstrzyma ją przed podjadaniem. Oczywiście spełniłam jej prośbę. Sześć miesięcy później odezwała się – tasiemka oplatająca jej nadgarstek za każdym razem, gdy sięgała po coś zakazanego, powstrzymywała ją przed jedzeniem. W kilka miesięcy, udało jej się unormować poziom cukru i wygrać walkę z chorobą.
ChouChou pomogło też pewnej kobiecie w donoszeniu zagrożonej ciąży. Przyszła matka wpisała na tasiemce: „Urodzę zdrową córkę” i tak się też stało. Kobieta napisała do mnie, że gdy „korciło” ją, aby coś przenieść lub zrobić, spoglądała na swój nadgarstek, odkładała natychmiast swoje zajęcia i kładła się, by odpoczywać. Dziecko urodziło się zdrowe.
Jedna z klientek nie mogła podjąć się napisania pracy magisterskiej. Do ChouChou zamówił dla niej mąż. Wpisany cel był precyzyjny – uczyć się godzinę dziennie. Kobieta napisała pracę i obroniła się. Zadzwoniła do mnie bardzo zadowolona, że ChouChou pomogło jej uwierzyć w siebie. Praca magisterska była dla niej „słoniem nie do przełknięcia”, ale słoń podzielony na kawałki (godziny) okazał się całkiem „zjadliwy”.
Ktoś kiedyś powiedział, że to nie cel jest najważniejszy, a droga do niego. W pełni się z tym zgadzam. To droga nas uczy. Osiągnięcie celu jest nagrodą za ciężką pracę. To ona nas wzbogaca i rozwija. ChouChou jest po to, by nie zbaczać ze ścieżki prowadzącej nas do realizacji marzeń. Jest tylko i aż narzędziem, które pomaga osiągnąć założony cel. A cel jest jeden: nie zapominać o tym, by być szczęśliwym.
I pamiętajmy, to właśnie marzenia i dążenie do nich pozwoliły ludzkości osiągać niemożliwe. To dzięki nim ludzie zdobyli upragnione cele, zamieszkali w domach budowanych w wyobraźni, stanęli na księżycu, a kobiety, którym powiedziano, że nie będą miały dzieci, stały się matkami.