Dlaczego zamiast pomóc sięgamy po komórki? “Ludzie to urodzeni sadyści”

W Koloseum tłum wiwatował, widząc ludzi rozrywanych na strzępy. W 1946 roku na stokach poznańskiej Cytadeli zebrały się tysiące ludzi, żeby zobaczyć, jak wieszają Arthura Greisera, gauleitera i namiestnika Kraju Warty. Dziś nie brakuje chętnych do oglądania seriali w rodzaju „Hannibala” albo „Dextera”. Dlaczego kochamy okrucieństwo?
Dlaczego zamiast pomóc sięgamy po komórki? “Ludzie to urodzeni sadyści”

Jakąż przyjemność może odczuwać cywilizowany człowiek patrząc na nieszczęśnika rozrywanego na strzępy czy zwierzę dźgane włóczniami?” – pytał ponad dwa tysiące lat temu rzymski myśliciel i polityk Cyceron. Regularna obecność kompletu 50 tysięcy widzów w Koloseum świadczyła, że była to przyjemność duża i powszechna. Skąd się wzięły w starożytności okrutne widowiska? Wszystko zaczęło się od walk dwóch–trzech par niewolników traktowanych jak ofiara składana po śmierci ich właściciela. Przelana krew miała wzmocnić duszę zmarłego w wędrówce przez zaświaty. Z czasem obserwatorzy religijnego spektaklu zaczęli się domagać silniejszych wrażeń. Walki z placu przy stosie pogrzebowym przeniesiono na arenę, systematycznie zwiększano liczbę uczestników, inscenizowano wielkie bitwy i polowania, odtwarzano sceny z historii i mitologii. „Choreografowie” dbali o atrakcyjność przedstawień.

Na spadającego z dużej wysokości Ikara czekały lwy, przykutego do skały Prometeusza rozszarpywał niedźwiedź. Poza gladiatorami do amfiteatrów trafiali przestępcy skazani na śmierć. Przed egzekucją musieli skuci łańcuchami obejść arenę z tablicą informującą o popełnionych czynach. Publiczność mogła zaspokoić żądzę odwetu lub swoje perwersyjne i sadystyczne skłonności. Za część kary uważano cierpienie, więc wyroki wykonywano w bardzo okrutny sposób. Skazanym nakładano nasączone smołą tuniki i palono ich żywcem, wlewano do gardeł roztopiony ołów, przywiązywano do kolumny hańby i szczuto wygłodzonymi zwierzętami. O łasce mogli mówić rzuceni na pożarcie lwom, gdyż wielkie drapieżniki zabijały jednym uderzeniem łapy; psy i hieny rozszarpywały ludzi po kawałku.

Zorganizowanie igrzysk kosztowało fortunę, dlatego nie służyły one jedynie rozrywce plebsu. Do walki zmuszano wziętych do niewoli jeńców, co z jednej strony pokazywało potęgę imperium, z drugiej stanowiło ostrzeżenie przed sprzeciwianiem się jego woli. Brutalne egzekucje skazańców miały również walor umoralniający i odstraszający. Potencjalny przestępca mógł na własne oczy zobaczyć, co go czeka, jeśli naruszy prawo.

NA SZAFOCIE I W TEATRZE

Upodobanie do okrucieństwa nie skończyło się wraz ze starożytnością. „I jam tam był z książętami Radziwiłłami, jedno okno najęliśmy i zapłaciliśmy za nie dobrze” – pisał ponad tysiąc lat po ostatnich rzymskich igrzyskach Jakub Sobieski, ojciec króla Jana III. Zapłacił za wynajęcie okna, by mieć dobry widok na miejsce egzekucji François’a Ravaillaca, zabójcy francuskiego monarchy Henryka IV. Rękę, w której Ravaillac trzymał sztylet, kat posypywał żrącymi substancjami i spalał aż do zwęglenia, potem wyszarpywał mu szczypcami kawałki ciała, polewając rany wrzą- cym olejem. Z piersi i ramion wciąż żywego skazańca zdarł skórę i dopiero wtedy drgające szczątki rozerwano końmi. Przebywający wówczas w Paryżu polski grafik Jan Ziarnko z zimną krwią obserwował przebieg kaźni, rysując jej kolejne etapy. Kopiowana w setkach egzemplarzy rycina przyniosła mu rozgłos w całej Europie. Ale nie był pierwszym artystą, który dostrzegł, że okrucieństwo jest atrakcyjnym tematem. Mistrzowie pędzla i pióra wiedzieli o tym od zawsze.

 

Autorzy pierwszych sztuk teatralnych – greckich tragedii – tworzyli prawdziwe horrory. Król Edyp z dramatu Sofoklesa zabija ojca i dopuszcza się kazirodztwa, poślubiając własną matkę, za co na jego rodzinne miasto spadają nieszczęścia, a on sam traci wzrok. Antygonę, która wbrew woli okrutnego władcy pochowała swego brata, skazano na
zamurowanie żywcem w jaskini. Uniknęła powolnej śmierci, popełniając samobójstwo. W greckich teatrach nie pokazywano jednak makabrycznych scen, mówiono o nich, a resztę widz musiał sobie wyobrazić i przemyśleć. Bardziej dosłowni byli malarze, którzy od średniowiecza przedstawiali wizje mąk piekielnych, torturowania męczenników, katowania Jezusa. W dziełach dawnych mistrzów nie chodziło jednak o epatowanie okrucieństwem. Wręcz przeciwnie, pokazanie go stanowiło jedynie środek do celu, którym było skłonienie widza do refleksji nad własnym życiem, zachęcenie do religijnej gorliwości, a przede wszystkim postraszenie sprawiedliwością, która nawet jeśli nie dopadnie winnych na tym świecie, dosięgnie ich na „tamtym”. Tak pojmowana sztuka stawała się swoistą zaporą przed okrucieństwem, którego bez porównania więcej niż w teatrach i na obrazach było w realnym świecie. Wojny, rzezie, epidemie, bezprawie, cierpienie stanowiły nieodłączny element codzienności.

SZTUKA UKRYTE PRAGNIENIA – TEATR OKRUCIEŃSTWA

Atakowanie widza agresywnym obrazem i dźwiękiem miało pobudzić jego wrażliwość

“Potrzeba nam przede wszystkim teatru, który by rozbudzał nerwy i serce” – pisał w programowych manifestach francuski dramaturg i teoretyk teatru Antonin Artaud żyjący w I poł. XX wieku. I precyzował „teatr (…) musi nam zwrócić wszystko, co jest w miłości, w zbrodni, w wojnie albo w szaleństwie”. Tak rozumianą scenę nazwał Teatrem Okrucieństwa. Wystawiane sztuki nie miały odtwarzać rzeczywistości, wciągać akcją, skłaniać widza do refleksji, lecz atakować jego zmysły i oddziaływać na emocje. Wywołany w ten sposób szok miał odsłonić prawdziwą naturę człowieka, jego ukryte pragnienia, popędy i żądze. By to osiągnąć, należało stosować silne i agresywne bodźce – krzyk, drażniące efekty świetlne, nienaturalne ruchy i pozy aktorów, odgrywane w naturalistyczny sposób zbrodnie.

Idee Artauda inspirowały artystów tej miary co Tadeusz Kantor, Jerzy Grotowski, Jean Genet, Peter Brooke. Do skrajności doprowadzili je twórcy tzw. nowego brutalizmu, który narodził się w Wielkiej Brytanii w latach 90. minionego wieku.
Jego przedstawiciele przekraczali na scenie wszelkie granice, epatując odgrywanym na żywo seksem, wulgaryzmami i aktami okrucieństwa. W „Zbombardowanych” autorstwa Sary Kane publiczność mogła zobaczyć gwałt homoseksualny, oślepianie, samobójstwo, głodową śmierć dziecka i zjadanie go przez opiekunów. W „Oczyszczonych” – pastwienie się nad pacjentami sanatorium przez sadystycznego lekarza. Nikt w teatrze nie ginął naprawdę, ale emocje, jakie wywoływały spektakle, były podobne do przeżywanych przez widzów publicznych egzekucji czy makabrycznych seriali. Nie miał więc racji Adam Mickiewicz, który uważał, że tylko „gmin znikczemniony ma skłonność do okrucieństwa, lubi widowiska krwawe, ciśnie się tłumami na publiczny plac kary”. Bo do teatru okrucieństwa nie „ciśnie” się gmin, lecz elity.
 

OD „CHOLERY” DO SIEKIERY

W wieku XX, epoce dwóch globalnych wojen, początkowo okrucieństwo nie miało wstępu do rozwijających się massmediów. Producenci „Przeminęło z wiatrem” musieli stoczyć prawną batalię o zezwolenie na rozpowszechnianie filmu, gdyż aktor użył w nim jeden raz słowa „cholera”. W Hollywood do lat 60. minionego wieku obowiązywał tzw. kodeks Haysa, który zabraniał używania słów uważanych za wulgarne, pokazywania tortur i krwi, instruowania, jak dokonać przestępstwa.

Cenzorzy ostatecznie przełknęli „cholerę”, a „Przeminęło z wiatrem” dostało dziesięć Oscarów i stało się jednym z najpopularniejszych filmów w historii. Kodeksowe restrykcje nadal jednak ograniczały swobodę scenarzystów i reżyserów. Zaczęto je łamać dopiero w czasie rewolucji obyczajowej przełomu lat 60. i 70. To wtedy w recenzjach pojawiły się określenia typu „najbrutalniejszy, najbardziej okrutny film”. W „Dzikiej bandzie,” „Nędznych psach”, „Bonnie i Clyde” trup słał się gęsto, a sceny przemocy szokowały co bardziej wrażliwych widzów. Ostatni z wymienionych filmów reklamowano sloganem: „Są młodzi, zakochani i… zabijają ludzi”. Wciąż jednak unikano makabry; zabójstwa i strzelaniny pokazywano w wystylizowany i estetyczny sposób. Spowolnione ujęcia, wyrafinowany montaż, odpowiednio dobrana muzyka łagodziły brutalność obrazów, nadając im bardziej poetycki niż realistyczny charakter.

Dzięki tym rozwiązaniom widz oswajał się jednak z ekranową przemocą. Pojawiał się efekt nazywany przez psychologów habituacją. „Człowiek adaptuje się do oddziałujących na niego bodźców. Dotyczy to również brutalnych scen. Im więcej i częściej je widzi, tym mniej go poruszają” – wyjaśnia dr Tomasz Baran z Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego, autor książki „Dehumanizacja w stosunkach międzygrupowych”. By widzem ponownie wstrząsnąć i przyciągnąć jego uwagę, trzeba mu więc aplikować coraz silniejsze bodźce. Filmowcy krok po kroku przesuwali granice dochodząc do punktu, w którym ważniejsze od fabuły stawały się same akty okrucieństwa. Chcąc je obejrzeć, widz musiał jednak podjąć decyzję o pójściu do kina; w telewizji wciąż obowiązywały dawne zasady. Zmiana nastąpiła w latach 80., gdy zaczęła się rozwijać telewizja kablowa i stacje prywatne, którymi rządziły identyczne reguły jak przemysłem filmowym. Twórcy seriali też przesuwali granice, a rosnące możliwości techniczne pozwalały na coraz bardziej realistyczne pokazywanie ran, wyłupywanych oczu, rozbijanych siekierą czaszek, odcinanych kończyn i sekcji zwłok. Wraz z kablówkami i kasetami wideo okrucieństwo wkroczyło do domów.

 

Dzieła dopełniły gry komputerowe i internet. W japońskim serialu „Królik doświadczalny” pastwienie się nad porwaną kobietą, ćwiartowanie żywych ludzi, ich agonię pokazano tak dokładnie, że twórców podejrzewano o sfilmowanie prawdziwych morderstw. Współczesna popkultura traktuje okrucieństwo i przemoc jak produkt, który się dobrze sprzedaje. W „Pulp Fiction”, „Kill Bill”, „Nienawistnej ósemce” ale także w „Leonie zawodowcu” Luca Bessona czy „Urodzonych mordercach” Olivera Stone’a zanika granica między dobrem i złem, makabrą i zabawą. Skłonność do oglądania takich widowisk z premedytacją wykorzystują sprawcy prawdziwych zbrodni. Terroryści z Al-Kaidy i Państwa Islamskiego regularnie umieszczają w internecie filmy pokazujące ścinanie głów, palenie żywcem ludzi zamkniętych w metalowych klatkach. „To nie są tylko akty zemsty, bo okrucieństwo jest niewspółmierne do winy ofiar – ocenia prof. Bogusław Pawłowski, kierownik katedry Biologii Człowieka Uniwersytetu Wrocławskiego – chodzi o pokazanie, że to my rządzimy i możemy zrobić, co chcemy. Odcięta głowa to trofeum, potwierdzenie, że jesteśmy silni i groźni”. Stacje telewizyjne powstrzymują się z pokazywaniem najbardziej drastycznych momentów tych egzekucji, ale dla terrorystów nie ma to znaczenia. Wiedzą, że nagranie obejrzy w internecie wielomilionowa widownia.

„MACIE, WY MOJE OCZY PRZEKLĘTE”

Dlaczego to zrobi? Odpowiedzi szukali już starożytni filozofowie. Platon w „Państwie” opisał historię niejakiego Leontiosa, który przechodząc obok domu kata zauważył leżące tam zwłoki, „więc równocześnie i zobaczyć je chciał, i brzydził się, i odwracał, i tak długo walczył z sobą i zasłaniał się, aż go żądza przemogła i wytrzeszczywszy oczy przybiegł do tych trupów, i powiada: No, macie teraz, wy moje oczy przeklęte, napaście się tym pięknym widokiem”. Zadecydowała niezdrowa ciekawość i chęć zobaczenie tego, czego oglądać się nie powinno. Leontios niczego nie zyskał, nie stał się ani mądrzejszy, ani lepszy, więc przeklął żądzę, której nie zdołał się oprzeć.

Psycholog Tomasz Baran potwierdza, że oglądanie brutalnych scen często wynika ze zwykłej ludzkiej ciekawości, która jest „atawizmem z początków ludzkości, gdy przetrwanie wymagało nieustannego zwracania uwagi na to, co mogło stanowić zagrożenie, by zawczasu przygotować się do obrony”. Twórca psychoanalizy Zygmunt Freud twierdził z kolei, że człowiekiem kierują dwa przeciwstawne instynkty: życia i śmierci. Pierwszy sprawia, że się rozwijamy i rozmnażamy, drugi skłania do działań destrukcyjnych, niszczenia samego siebie lub agresji wobec innych. Według współczesnych psychoanalityków fascynacja okrucieństwem to forma rozładowania negatywnej energii wywoływanej przez instynkt śmierci, a mówiąc prościej – mrocznych żądz, które tkwią w każdym.

PROWOKACJE PRZEKRACZANIE GRANIC – GWAŁT NA SAMYM SOBIE

W zacieraniu granicy między okrucieństwem fikcyjnym a prawdziwym najdalej posunęli się artyści uprawiający sztukę happeningu

Przedstawiciele nurtu body art jako tworzywo wykorzystują własne ciało, które poddają podobnej „obróbce” jak inne materiały – deformują je,  przekształcają, nawet okaleczają. By sprowokować rodaków do refleksji nad przeszłością, Austriak Günther Bruns poraniony i owinięty bandażami czołgał się po ulicach miast do miejsc, w których odbywały się wiece nazistów. Chris Burden w evencie „Wejście do raju” strzelił sobie w ramię, dwa lata później poraził się prądem. Francuz Pierre Pionocelli na festiwalu sztuki w Cali (1992 r.) odrąbał sobie siekierą koniuszek palca i po zakonserwowaniu w formalinie przekazał jako eksponat miejscowemu muzeum. Brytyjczyk Marc Quinn wykonał odlew swojej głowy z upuszczanej przez kilka miesięcy i zamrażanej własnej krwi (1997 r.). Francuzka Orlan zrobiła sobie dziesiątki operacji plastycznych twarzy, by pokazać, jak ludzie
ulegają narzucanym przez media i reklamę wzorcom urody.

Chcąc zwrócić uwagę na okrutne traktowanie zwierząt, Austriak Herman Nitsch pokrywał ciało (swoje lub modeli) krwią i wnętrznościami patroszonych na scenie świń. Zbigniew Warpechowski w tym samym celu trzymał w dłoniach rybę i do niej przemawiał – tym czulej im bliższa była śmierci. W innym happeningu monologował do papugi, a gdy znużona publiczność zaczynała ziewać, podpalił sobie zwilżone benzyną włosy. Najdalej posunął się Rosjanin Piotr Pawlenskij, który w listopadzie 2013 r. usiadł nago pod murami Kremla i przybił do bruku swoje genitalia. Swój performance nazwał „Gwóźdź”.

Jeszcze innej odpowiedzi udzielają neurobiolodzy. Prof. Tania Singer z Instytutu Maxa Plancka potwierdziła eksperymentalnie, że oglądanie cierpienia innych ludzi pobudza te same obszary mózgu, które uaktywniają się, gdy obserwator sam cierpi. Ponieważ nikt nie lubi bólu, oglądanie nasyconych przemocą obrazów powinno sprawiać przyjemność jedynie nielicznym masochistom. Dzieje się jednak inaczej. Zdaniem prof. Simona Baron-Cohena, psychopatologa z Uniwersytetu w Cambridge, przyczyna kryje się w umiejętności rozpoznawania emocji innych i wczuwania się w ich stan psychiczny. Umiejętność ta nosi nazwę empatia. Baron-Cohen w książce „Teoria zła. O empatii i genezie okrucieństwa” wyróżnił sześć stopni empatii oraz poziom zerowy u ludzi, którzy jej w ogóle nie posiadają. Im niższy stopień, tym mniejsza wrażliwość na krzywdę i cierpienie innych.

U osób mało empatycznych oglądanie okrucieństwa, zwłaszcza tego na niby – na ekranie lub monitorze komputera – nie wywołuje negatywnych emocji. Dostarcza im jedynie wrażeń, odrywa od codziennej monotonii i zaspokaja ciekawość. Bo w prawdziwym życiu raczej nie zobaczą wydłubywania oczu, miażdżenia czaszek czy wypruwania wnętrzności. Z niemal trzydziestoletnich badań prof. Baron-Cohena wynika, że większość ludzi ma empatię na poziomie 3–4 stopnia, ale tych o niższej też jest sporo. Klientów
zainteresowanych produktami oferującymi coraz większą dawkę brutalności nie zabraknie.

FANÓW NIE ZABRAKNIE

Na szczęście wciąż potrafimy odróżniać okrucieństwo wirtualne od rzeczywistego. Amerykański psycholog Clark McCauley przeprowadził eksperyment polegający na pokazywaniu badanym szokujących scen. Gdy były to drastyczne fragmenty filmów fabularnych z muzyką, dialogami, efektami specjalnymi, niektórzy uczestnicy doświadczenia odwracali głowy, ale wszyscy wytrwali do końca seansu. Gdy tej samej grupie zaprezentował dokumentalne zapisy zdejmowania w szpitalu skóry z twarzy pacjenta, zabijania zwierząt w rzeźni i wyjadania w azjatyckiej restauracji mózgu z czaszki małpy, 90 proc. widzów wyszło z sali. Zdaniem McCauleya takie zachowanie daje powody do optymizmu. Istnieje szansa, że widzowie i gracze komputerowi nie zmienią się w „urodzonych morderców”. Mogą jednak obojętnieć na cierpienie innych. Nie jest to tylko teoria. Coraz częściej zdarza się, że gapie zamiast pomóc ofierze wypadku – sięgają po komórki, by ją nagrać i wrzucić film do internetu.