Kibera to jeden z największych slumsów świata. Do niedawna zamieszkane przez milion biedaków przedmieście Nairobi odwiedzali tylko przedstawiciele organizacji humanitarnych. Czasami przywożono tu delegacje zagraniczne, by pokazać rozmiary afrykańskiej biedy. Dziś do Kibery ściągają turyści, którym znudziły się nadmorskie kurorty i safari w parkach narodowych. Atrakcji, które oferuje Kibera, próżno bowiem szukać w ofertach biur podróży. Czegóż tu nie ma: chorzy na AIDS konają na ulicy, dzieci śpią nagie, kozy zajadają śmieci. Wszędzie zalegają reklamówki z fekaliami – w pozbawionej kanalizacji Kiberze pełnią funkcję toalet. Fetor odchodów miesza się ze smrodem starego oleju i palonej gumy, papy i plastiku, służących za opał w ogołoconej z drzew i krzewów okolicy.
Oczywiście żaden z turystów nie zapuszcza się w takie miejsca sam. Wynajmuje się przewodnika, który zna okolicę i rządzących nią rzezimieszków. To powszechny proceder, praktykowany przez przedsiębiorczych mieszkańców slumsów Manili, Bombaju, Nairobi, Johannesburga czy Rio de Janeiro.
Pracujący w Senegalu Brazylijczyk Marcelo Armstrong na początku lat 90. zauważył, że zamożni goście nudzą się w ekskluzywnych kurortach i szukają wrażeń na ulicach Bamako. Stragany, podłe jadłodajnie i szemrane spelunki cieszyły się większą popularnością niż sklepiki z pamiątkami i zespoły folklorystyczne.
Marcelo wrócił w 1992 roku do Rio i założył pionierskie – jak się później okazało – biuro podróży Favela Tour, oferujące wycieczki do Rocinha – jednej z największych dzielic nędzy. Pomysł chwycił, bo wśród turystów zawsze znaleźli się tacy, którym nie w smak było wysiadywanie na Sambodromie w oczekiwaniu na cepeliowskie pokazy szkół samby. Marcelo Armstrong pokazywał im prawdziwą Brazylię, woził po zaułkach, w które policja bała się zapuszczać.
Przewodnicy pilnują, aby przybysze nie prowokowali mieszkańców slumsów (faveli), wśród których są gangsterzy. Zresztą lokalne gangi czerpią zyski z handlu narkotykami, a nie z okradania obcokrajowców, bo to przyciąga uwagę policji. Napaści są więc karane przez miejscowych watażków, a jedyne niebezpieczeństwo, jakie może grozić turystom, to pojawienie się tam w czasie interwencji policji, gdy kule latają na prawo i lewo. Władzom Rio nie za bardzo podoba się eksponowanie slumsów, mimo to biznes kręci się od 1992 roku z jedną kilkumiesięczną przerwą, na początku 2007 roku, gdy wojna gansterów z policją pochłonęła kilkadziesiąt ofiar i uczyniła wycieczki do faveli rozrywką zbyt ekstremalną.
SLUMSY SĄ FOTOGENICZNE
Chris Way, który w Indiach założył biuro Reality Tours and Travels i oprowadza turystów po Dharavi – największym slumsie Bombaju, też przestrzega pewnych zasad. Grupy nigdy nie przekraczają pięciu osób. Robienie zdjęć jest zakazane, a obowiązkowym punktem wycieczki są zakupy w sklepie z pamiątkami, wyrabianymi ze śmieci i odpadków. Mieszkańcy Dharavi są mistrzami twórczego recyklingu. Chris Way twierdzi, że 80 proc. zysków jego biura wraca do Dharavi w postaci pensji i napiwków dla przewodników i zysków ze sprzedaży pamiątek.
Są też takie biura, które w ogóle nie pobierają opłat za swoje usługi. W zamian za szansę posmakowania codzienności Trzeciego Świata żądają pracy na rzecz biednych społeczności, udzielania darmowych lekcji, pomocy w zdobywaniu filtrowanej wody etc. Takich turystów wolontariuszy można spotkać w nędznych wioskach Kambodży albo na wysypisku śmieci Patayas w Manili, gdzie tysiące ludzi ryją w olbrzymiej górze odpadków w poszukiwaniu czegokolwiek wartościowego. Od czasu do czasu podmyte przez deszcze zbocza śmieci osuwają się na nędzne szałasy, które w większości zamieszkują dzieci. Władze Manili nie interesują się tym zakątkiem miasta i wtedy wolontariusze są dla nich jedynym ratunkiem.
WE WŁASNYM INTERESIE
Organizujący wycieczki do slumsów udzielają biednym pomocy i dzielą się zyskami we własnym interesie. Sączenie piwa i popalanie marihuany z gangsterami w favelach Rio nie byłoby możliwe, gdyby Marcelo Armstrong nie odpalał działki ich bossom. W Bombaju Chris Way ufundował przedszkole dla sierot, ale dopiero wtedy, gdy indyjska prasa zaczęła krytykować go za czerpanie zysków z eksponowania biedy w Dharavi w głośnym filmie „Slumdog. Milioner z ulicy”. Zwłaszcza gdy na jaw wyszło, że odtwórca głównej roli w nagrodzonym Oscarem filmie dostał śmieszne honorarium w wysokości 2 tys. dolarów. Paradoks polega na tym, że to właśnie filmy żerujące na zainteresowaniu zamożnych mieszkańców Zachodu malowniczością Trzeciego Świata napędzają slumsową turystykę. Przypadek „Slumdoga” nie jest wyjątkiem. Favele Rio stały się obowiązkowym punktem zagranicznych wycieczek po filmie „Miasto Boga”, szałasy Kibery w Nairobi zaistniały dzięki „Wiernemu ogrodnikowi”, a życie slumsów Johannesburga przybliżył nagrodzony Oscarem obraz „Tsotsi”.
Twórcy działającego w Kiberze biura Victoria Safaris wprost odwołują się do afrykańskich polowań. Tym razem na celowniku nie znajdują się antylopy ani słonie, lecz ludzie – w naturalnym nędznym środowisku. Dla sytych turystów takie ludzkie safari to być może jedyna szansa na poznanie prawdziwego oblicza odwiedzanych krajów. To także znaczące źródło zarobków dla mieszkańców slumsów. Tak przynajmniej twierdzą biura turystyczne, promujące wycieczki do dzielnic nędzy jako element walki z biedą i sposób na zapewnienie zarobku miejskiej biedocie.
Pogląd ten popiera m.in. hiszpański król Juan Carlos, który w 2008 roku był jednym z gości targów uczciwej turystyki FITUR. Monarcha zachwalał zalety slumsowej turystyki i rolę, jaką odgrywa w wyciąganiu ich mieszkańców z nędzy.
Przeciwnicy slumsowej turystyki nazywają ją zwykłym podglądactwem, bo jaki niby pożytek płynie z pętania się po cuchnących i brudnych zaułkach, pełnych rozpadających się baraków, w których nędzarze wegetują bez kanalizacji, prądu i wody? Turyści mogą być zbawcami, ale tak naprawdę ich wpływ na lokalne społeczności jest znikomy, a jeśli już – to negatywny.
Dumni mieszkańcy Soweto, slumsu, który zapisał się w historii walki z apartheidem, organizują teraz wycieczki do Motsoaledi. To klasyczne afrykańskie przedmieście biedy, które wyparło bogacące się Soweto z pozycji numer jeden na liście obowiązkowych atrakcji turystycznych RPA. Zgodnie z zasadami uczciwej turystyki, mieszkańcy Motsoaledi oferują zwiedzanie za darmo, ale dostają kilkanaście dolarów dziennie w formie napiwków od turystów, którzy płacą datki także za możliwość wejścia z aparatem do ciasnych baraków, zamieszkiwanych przez kilka rodzin. Taki proceder daje mieszkańcom Motsoaledi zastrzyk legalnej gotówki, tylko czy to sposób na wyrwanie się z biedy, czy raczej czynnik podtrzymujący opłakany stan slumsów, które tylko w ten sposób mogą być atrakcyjne dla przywożących pieniądze turystów?
Pomoc biednym to szczytne hasło, ale przede wszystkim świetny slogan reklamowy. Przemysł turystyczny umiejętnie to wykorzystuje. Po prostu znalazł sobie kolejną niszę do zarabiania pieniędzy.