Po upadku Związku Radzieckiego, gdy wolność prasy stała się faktem, na pierwszych stronach gazet zaczęły się pojawiać informacje o niezbyt przykładnym życiu rosyjskich elit politycznych. Rekordową liczbę spektakularnych kiksów – i to na skalę międzynarodową – miał na swoim koncie Borys Jelcyn, wymieniany jako czarna owca w podręcznikach dyplomatycznego savoir-vivre’u. Jego zausznik Aleksander Korżakow wyliczył je w wydanych po polsku wspomnieniach „Od świtu do zmierzchu”. Korżakow przez lata dowodził prezydenckimi ochroniarzami, a gdy w roku 1996 został niespodziewanie zdymisjonowany przez chlebodawcę, to postanowił się na nim odegrać. Przez bite osiem lat, do 1999 roku, Jelcyn sprawował funkcję pierwszego prezydenta Federacji Rosyjskiej. Miał imponujący dorobek – uwolnił kraj od sztywnych rygorów komunizmu i zafundował mu gospodarkę rynkową. A zanim jeszcze wylądował na Kremlu, był bohaterem mas. Latem 1991 roku pokazał charakter, skutecznie stawiając czoło twardogłowym puczystom, którzy zorganizowali wojskowy przewrót pragnąc skasować reformy Michaiła Gorbaczowa i odrodzić leninowsko-stalinowski system rządów. Z biegiem czasu Jelcyn rozmienił jednak na drobne kolosalny kapitał poparcia i gdy pod koniec 1999 roku oddawał władzę Władimirowi Putinowi, społeczeństwo odetchnęło z ulgą.
PIJANY DYRYGENT
Jelcyn był nieprzewidywalny, ale nie tak brutalny i pobudliwy jak Chruszczow. Jednak na pewno nie z myślą o pozytywnej publicity i budowie prestiżu Rosji w końcu sierpnia 1994 roku podczas wizyty w Niemczech pobudzony alkoholem rzucił się dyrygować orkiestrą policji berlińskiej. Nikt się po nim tego nie spodziewał. Większość rodaków była zgorszona niefrasobliwością skorego do pozaprotokolarnych odstępstw Jelcyna. Ziomkowie zachodzili w głowę, jak można na wesoło uczestniczyć w uroczystości upamiętniającej wycofanie ostatnich rosyjskich żołnierzy z terytorium niemieckiego. Dla nich definitywne wycofanie wojsk z ziem dawnego NRD, skąd w czasach ZSRR Kreml kontrolował RFN i zachód Europy, było narodową klęską.
Rosjanom już wcześniej nie były obce wyskoki Jelcyna powodowane nadużyciem alkoholu, ale nigdy się z nimi nie oswoili. Nie akceptowali jego pijackich wyczynów, którymi bulwersował, będąc szefem partii w Swierdłowsku (dziś Jekaterynburgu) czy Moskwie lub wtedy, gdy piastował mandat deputowanego. Widok transmitowanej z Niemiec przez dziesiątki stacji telewizyjnych „stypy”, na której samozwańczy dyrygent zatacza się i błaznuje, wytrącił Rosjan z równowagi. A obecni na ceremonii Niemcy mrugali do siebie porozumiewawczo, znacząco się uśmiechali, a nawet klaskali. Nie wytrzymał i też parsknął śmiechem kanclerz Helmut Kohl, który zresztą już wcześniej (i później też) miał okazję oglądać Jelcyna w stanie nieważkości. Gospodarza Kremla rozochociło uznanie audytorium i brnął dalej. Jak tylko przestał dyrygować, dopadł jeszcze do mikrofonu i zaśpiewał „Kalinkę”. Tubalnym głosem, z dużym wyczuciem rytmu wykonał parę tanecznych wygibasów, a gdy skończył solówkę, na placu przed siedzibą burmistrza w Berlinie zerwały się gromkie brawa. Zgromadzony tłum co prawda aplauzem nagrodził występ dostojnego gościa, ale co sobie o nim pomyślał, to pomyślał. W niemieckiej publicystyce międzynarodowej pojawiły się sugestie, że tak zachowującego się „niedźwiedzia” łatwiej można przekonać i namówić do ustępstw.
W tym kontekście przytaczano suto zakrapianą wódką wyborową warszawską wizytę Jelcyna rok wcześniej, podczas której prezydent zgodził się na członkostwo Polski w Pakcie Północnoatlantyckim.
Helmut Kohl lubił Jelcyna i dlatego na wiele mu pozwalał. Nie oponował, gdy ten przyjaźnie, lecz mało dyplomatycznie walił go w plecy, aż dudniło, nie sprzeciwiał się, gdy słowiańskim zwyczajem rosyjski druh nalegał, by niemiecki kolega także wypił. Zmusił go do tego m.in. podczas hucznego bankietu w kremlowskim Pałacu Zjazdów w maju 1994 roku, którym uczczono 50. rocznicę triumfu nad hitleryzmem. Kohl spóźniał się na przyjęcie, a kiedy wreszcie przyszedł, Jelcyn nakłonił go do złapania za puchar, do którego chlusnął ćwiartkę wódki. Chcąc wypaść swojsko i odpokutować winę, Kohl duszkiem opróżnił zawartość naczynia, i nawet nie drgnęła mu powieka. Rosjanie byli zachwyceni. Mniej entuzjazmu wykazała delegacja niemiecka, której członkowie o podobnych zwyczajach czytali tylko w książkach o Rosji i nie oczekiwali, że ich ofiarą paść może ktokolwiek z nich.
MIĘDZYTANKOWANIE
Jelcyn płatał niespodzianki nie tylko zaprzyjaźnionemu z nim kanclerzowi RFN. O przejawach braku odpowiedzialności decydowały nie tyle świadome działania, ile zgubny nałóg trapiący go od wczesnej młodości. Wódka spożywana w przesadnych ilościach wyczerpała organizm tego polityka, osłabiła też jego samokontrolę. Dał tego kolejny dowód, gdy w 1994 roku wracał samolotem ze szczytu z Billem Clintonem w USA. Przed dotarciem do Moskwy Rosjanie uzgodnili, że odbędą międzylądowanie w Irlandii, gdzie Jelcyn miał krótko wymienić poglądy z premierem Albertem Reynoldsem. Rosyjska rządowa maszyna siadła na lotnisku Shannon w Dublinie, ale długi lot, a zwłaszcza towarzysząca mu konsumpcja spirytualiów tak zmęczyły kremlowskiego włodarza, że zasnął. A nikt nie odważył się go budzić. Ze spotkania wyszły nici. Początkowo Irlandczycy za dobrą monetę przyjęli rosyjskie tłumaczenia, że Jelcyn zachorował. Ale wpadli w furię, jak tylko wyszła na jaw prawdziwa przyczyna jego absencji i zerwania rozmów. I zamiast do dyplomatycznego kontaktu doszło do międzynarodowej afery. Dotknięty Dublin wystawił Moskwie rachunek za wydatki reprezentacyjne, jakie zdążył ponieść, szykując się na pobyt niepoważnej delegacji, którego było zatankowanie IŁ-a 96.