Upadek imperium Inków. Co doprowadziło ich cywilizację do zagłady?

Dlaczego Inkowie przegrali? Zazwyczaj na to pytanie pada odpowiedź, że Pizarro miał dwa atuty: stal (czyli miecze, zbroje oraz broń palną) i konie

Indianie nie mieli stalowej broni ani zwierząt wierzchowych – lamy są do tego celu za małe. Nie znali też koła i konstrukcji łukowych w architekturze. Z tak prymitywną techniką Tahuantinsuyu (państwo Inków) nie miało żadnych szans. „Co Inkowie mogli przeciwstawić temu arsenałowi”, pyta retorycznie John Hemming, historyk konkwisty. „Walczyli jak w epoce brązu”. Inkowie bronili się jeszcze długo po śmierci Atahualpy, ale choć mieli nad Europejczykami stukrotną przewagę liczebną, nieodmiennie ponosili klęskę. „Bohaterstwem i dyscypliną nie mogli sprostać militarnej wyższości Hiszpanów”.

Jak w Nowej Anglii to nie muszkiety zadecydowały o wyniku wojny, podobnie w Peru to nie stal była czynnikiem decydującym. To prawda, że antropolodzy od dawna się dziwili, dlaczego społeczności andyjskie jej nie produkowały. Żelaza tam nie brakuje, mimo to Inkowie nie mieli dla niego żadnego praktycznego zastosowania. Pod koniec lat sześćdziesiątych Heather Lechtman, archeolog z Ośrodka Badań Materiałowych w Archeologii i Etnografii Massachusetts Institute of Technology, zasugerowała „wybitnemu znawcy andyjskiej prehistorii, że powinno się poważnie i starannie przyjrzeć tamtejszej metalurgii”. Uczony ów odpowiedział: „Ależ ona tam nie istniała”. Lechtman mimo to zajęła się tym tematem i odkryła, że Inkowie nie tylko znali metalurgię, lecz stała ona na równie wysokim poziomie jak europejska. Miała jednak tak odmienne cele, że akademiccy eksperci w ogóle ich nie rozpoznali.
 

„MANIPULACJA WŁÓKNAMI”

Według Lechtman Europejczycy starali się wydobyć z metalu optymalną „twardość, siłę, wytrzymałość i ostrość”, podczas gdy Inkowie cenili w nim „plastyczność, kowalność i wytrzymałość”. W Europie metal był materiałem na narzędzia; dla Andyjczyków przede wszystkim symbolem bogactwa, władzy i przynależności społecznej. W Starym Świecie wyroby metalowe powstawały najczęściej przez topienie materiału i odlewanie w odpowiednio ukształtowanych formach. Odlewnie nie były Inkom nieznane, ale ich preferowaną metodą obróbki było kucie metalu na cienkie blachy, owijanie ich na formie i lutowanie.

Efekty uzyskiwali znakomite: jedno z badanych przez Lechtman miniaturowych popiersi miało zaledwie cal wysokości, ale artysta stworzył je, łącząc mozolnie aż dwadzieścia dwie złote blaszki.

Jeżeli biżuteria czy architektoniczna ozdoba miała wyrażać status właściciela, tak jak tego chcieli Inkowie, to musiała błyszczeć – dlatego też lśniące złoto i srebro wygrywało z matowym żelazem. (…)

Andyjskie kultury oczywiście stosowały narzędzia; zamiast jednak używać do ich wyrobu żelaza, preferowano… włókna. Wybór ten nie jest tak dziwaczny, jak się może wydawać. Mechanika i inżynieria opiera się na dwóch głównych siłach: ściskaniu i rozciąganiu. W europejskiej technologii wykorzystywano obydwie, ale częściej tę pierwszą – klasycznym przykładem konstrukcji pracującej na ściskanie jest łuk architektoniczny. Inkowie natomiast wybrali technologię rozciągania. „Na tej zasadzie oparta jest budowa tkanin”, wyjaśnił mi William Conklin, asystent z Muzeum Tekstyliów w Waszyngtonie. „Inkowie posługiwali się nią z zadziwiającą precyzją i pomysłowością”.

W andyjskiej technosferze, usłyszałem z kolei od Heather Lechtman, „ludzie rozwiązywali podstawowe problemy inżynieryjne nie przez tworzenie i łączenie twardych elementów drewnianych czy metalowych, lecz przez manipulacje włóknami”. Żeby na przykład zbudować łódź, szkutnicy splatali trzciny, zamiast ciąć drzewo na deski i zbijać je ćwiekami. Choć mniejsze od europejskich, statki takie nie były bynajmniej skazane na żeglugę, jak mawiają jachtsmeni, szuwarowo- bagienną: pierwsze zetknięcie Europejczyków z Tahuantinsuyu miało miejsce… na oceanie w pobliżu równika, trzysta mil od lądu, gdzie napotkano inkaską łódź pod bawełnianymi żaglami, z dwudziestoosobową załogą na pokładzie, wielkością nieodbiegającą od typowej hiszpańskiej karaweli.

Słynne były budowane przez Inków wiszące mosty nad górskimi przepaściami. Ponieważ w Europie nie znano wtedy mostów bez podpór dolnych, przerażały one z początku ludzi Pizarra; dopiero później jeden z konkwistadorów zapewniał ziomków, że można po czymś takim chodzić „bez wystawiania się na niebezpieczeństwo”.

Andyjskie tkaniny były wyrabiane z wielką precyzją – najlepsze miewały splot w granicach pięciuset nitek na cal, czyli niecałe dwieście na centymetr – i składały się z wymyślnie łączonych warstw. Żołnierze nosili zbroje z grubej pikowanej materii, niemal tak samo skutecznie chroniące ciało jak europejskie, ale oczywiście znacznie lżejsze. Wypróbowawszy je, konkwistadorzy porzucili hurtem swoje stalowe hełmy i napierśniki, i odtąd szli do boju wyekwipowani niczym inkaska piechota. A my dzisiaj szczycimy się jak epokowym wynalazkiem kuloodpornymi kamizelkami z kevlaru – sztucznego włókna…
 

PŁONĄCA PROCA

 

Wprawdzie andyjski wojownik miał pod ręką łuk, oszczep i maczugę, ale jego najstraszniejsza broń, proca, była wykonana z tkaniny: to nic innego jak płytki woreczek z dwoma sznurkami. Procarz wkłada do niego kamień, ujmuje sznurki za wolne końce, nadaje im ruch wirowy i we właściwym momencie puszcza jeden sznurek. Z zapisków Alonzo Enriqueza de Guzmana, hiszpańskiego awanturnika, wiemy, że wprawny strzelec może wypuścić kamień „z taką siłą, że może zabić konia (…) Widziałem, jak taki pocisk łamie klingę miecza trzymanego przez mężczyznę stojącego o trzydzieści kroków dalej”. Eksperymentując z półtorametrowej długości procą, udawało mi się wyrzucić kamień wielkości kurzego jajka z prędkością (według pobieżnych obliczeń) ponad stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę; o wiele gorzej było jednak z celnością…

Inkowie wprowadzili przerażającą innowację w użyciu proc: podgrzewali kamienie w ogniskach, owijali w nasączone żywicą bawełniane szmatki i miotali na wroga. Bawełna zapalała się w locie – i nagle z jasnego nieba spadał ognisty deszcz. Podczas kontrataku w maju 1536 roku Indianie za pomocą takich pocisków zapalających obrócili okupowane przez Hiszpanów Cuzco w zgliszcza. Nie mogąc nosa wyściubić na powietrze, konkwistadorzy kulili się w budynkach pod nieustannym, trwającym tygodniami ostrzałem. Ich odwaga dorównywała jednak chciwości; ani myśląc o wycofaniu się, walczyli do końca i ostatecznie, choć z trudem, odnieśli zwycięstwo.

Bardziej niż stal przyczyniły się do sukcesu Pizarra konie. Największym zwierzęciem w Andach była wtedy lama. Lamy ważą przeciętnie około stu pięćdziesięciu kilogramów. Konie, czterokrotnie od nich większe, były dla Inków czymś zupełnie nowym i przerażającym. Dodajcie do tego szok wywołany widokiem dosiadających te bestie ludzi niczym demonów z koszmarnych snów – a być może pojmiecie, jaką grozę musiała budzić konnica Pizarra. Aby móc myśleć o obronie, wojownicy musieli przezwyciężyć to początkowe osłupienie i strach, natomiast dowódcom przyszło w trakcie inwazji wymyślić zupełnie nową taktykę. Konne oddziały mogły się przemieszczać z szybkością nigdy dotąd nieobserwowaną w Tahuantinsuyu. „Nawet kiedy Indianie wystawiali daleko wysunięte czujki”, pisze Hemming, „hiszpańska jazda atakowała szybciej, niż goniec mógł dobiec do głównych sił z ostrzeżeniem”. W każdej kolejnej bitwie „straszliwe konie okazywały się niezwyciężone”. Kawaleria nie jest jednak z definicji niemożliwa do pokonania – po prostu Inkowie nie odkryli dostatecznie szybko, co może im dać nad nią przewagę: ich drogi.

Najlepszym terenem dla drogi w europejskim stylu, projektowanej z myślą o koniach i samochodach, jest równina; kiedy trzeba pokonać strome zbocze, drogę buduje się zakosami, aby utrzymać możliwie najniższy kąt nachylenia. Szlaki inkaskie powstawały dla lam, które świetnie się czują w wysokogórskich chłodach i w przeciwieństwie do koni potrafią bez problemu chodzić po schodach. Budowniczowie nie musieli się więc trzymać dna dolin i wykuwali w stromych skałach stopnie prowadzące prosto pod górę – rozwiązanie fatalne dla końskich kopyt, jak często narzekali konkwistadorzy. Hernando, młodszy brat Pizarra, lamentował podczas marszu do Cajamarki, że droga, którą się posuwali – bardzo dobra w pojęciu Inków – jest „tak zła, że i najwprawniejszy jeździec nie mógł się w siodle utrzymać”.
 

KONIE W GÓRACH

Hiszpanie musieli zsiąść z koni i prowadzić oporne zwierzęta za uzdy – a wtedy stawali się łatwym celem. Indianie nauczyli się, choć za późno, by odwrócić losy wojny, urządzać zasadzki powyżej nadciągającego nieprzyjaciela i zrzucać nań głazy; nieodmiennie ginęło od nich kilka koni, a pozostałe spłoszone uciekały. Z pozbawionymi wierzchowców żołnierzami mogli sobie wtedy znacznie łatwiej poradzić. Ta taktyka kosztowała życie wielu Hiszpanów i ich mniej już strasznych bestii. Oczywiście na płaskim terenie kawaleria ma atuty nie do przebicia, ale nawet na równinach Inkowie mogliby odnosić zwycięstwa. W niejednej bitwie piechota wytrzymywała impet szarży i wygrywała starcie. (…)

Los Inków nie był więc z góry przesądzony. Skuteczność ich armii poważnie zmniejszał jednak niemal boski kult dowódców: po pierwsze, niełatwo można było ich zastąpić w razie śmierci czy niewoli, a po drugie, oddolne inicjatywy podkomendnych nie były mile widziane. Inkowie nigdy się nie nauczyli formować zwartych szyków, które mogłyby z powodzeniem stawić czoło szarżom. Niemniej podczas oblężenia Cuzco wymyślili skuteczną broń przeciwko kawalerii: bolas, trzy kamienie związane odcinkami ścięgien lamy, miotane ruchem wirowym. Bolas pętały nogi galopujących zwierząt i przewracały je, a wówczas do akcji przystępowali procarze. Gdyby Inkowie wpadli na pomysł skoordynowanych „salw”, zamiast indywidualnie atakować pojedyncze cele, być może Pizarro znalazłby w nich równego przeciwnika.
 

ZARAZA UŚMIERCIŁA POŁOWĘ LUDNOŚCI

Jeżeli więc nie stalowa broń i nie użycie koni zadecydowało o klęsce Inków, to co?

Jak powiedziałem, część winy należy przypisać nadmiernie scentralizowanej strukturze dowodzenia – przypadłości, jaka w historii wojskowości trapiła niejedną armię. Jednakże inną, znacznie większą część odpowiedzi na to pytanie przedstawił jako pierwszy Henry Dobyns. (…) Według niego Huayna Capac, ojciec Atahualpy, zmarł, „kiedy wybuchła wielka plaga ospy [w 1524 lub 1525 roku], która ponad dwieście tysięcy żywotów ludzkich zabrała, rozlawszy się na wszystkie zakątki królestwa”.

Ospa zabiła nie tylko Capaca i wyznaczonego przezeń następcę tronu, ale i brata władcy, wuja i siostrę-żonę. Najważniejsi wodzowie i liczni oficerowie umierali, jak zapisał inkaski kronikarz Santacruz Pachacuti Jamki Salcamayhua, „z twarzami całymi w strupach”. To samo spotkało dwóch regentów, którym Capac powierzył rządy w Cuzco na czas swojej nieobecności.

Kiedy umierający Inka zamknął się w odosobnieniu, nie chcąc, aby ktokolwiek widział jego oszpecone oblicze, nawiedziła go przerażająca senna wizja, czytamy u Salcamayhuy: otoczyły go „miliony ludzi”, a gdy zapytał, kim są, odpowiedzieli: „Duszami utraconych”, którzy „umrą na zarazę”. Historia ta jest zapewne apokryficzna, ale jej znaczenie jest całkiem realne.

Ospa ma mniej więcej dwunastodniowy okres wylęgania, podczas którego nieświadomy choroby człowiek może zarazić każdego, kogo spotyka. Tahuantinsuyu ze swą siecią dobrych dróg i nieustannym ruchem ludności było idealnym środowiskiem dla rozwoju epidemii. Ospa przenikała przez całe imperium jak atrament przez bibułę. Miliony ludzi jednocześnie doświadczały jej objawów: wysokiej gorączki, wymiotów, silnego bólu i ropnej wysypki na całym ciele. Nie mogąc zliczyć ofiar, jezuita Martin de Murua zapisał jedynie, że były ich „niezliczone tysiące”.

Uważa się, że wirus ospy ewoluował z bydlęcej choroby zwanej krowianką, wygasłej dzisiaj ospy końskiej, lub – najprawdopodobniej – z podobnej przypadłości atakującej wielbłądy. Kto przeżyje pierwsze zakażenie, nabywa odporności na następne. W Europie wirus ten był tak rozpowszechniony, że większość dorosłych była uodporniona. Ponieważ na zachodniej półkuli nie było żadnego z wymienionych zwierząt, ospa nie mogła się tam rozwinąć i Indianie nigdy nie mieli z nią do czynienia – w żargonie epidemiologów stanowili „ziemię dziewiczą”.

Śmiertelność wskutek ospy na ziemi dziewiczej trudno jest dziś ustalić, (…) ale w początku lat sześćdziesiątych badanie siedmiu tysięcy przypadków wśród nieszczepionej populacji w południowych Indiach wykazało, że choroba zabiła czterdzieści trzy procent zakażonych.

Przy krańcowej bezbronności ludów andyjskich w obliczu tego niewidzialnego wroga – w przeciwieństwie do Europejczyków Indianie nie domyślili się nawet, że chorych należy izolować – Dobyns postawił tezę, że epidemia mogła uśmiercić połowę ludności imperium Inków. W trzy lata umarł z tego powodu co drugi Inka

Społeczne i ludzkie koszty podobnej hekatomby wymykają się wszelkiej ocenie. Tak przerażający dramat rwie więzi spajające daną kulturę. Epidemia, która spadła na Ateny w 430 roku p.n.e., „pogrążyła miasto w wielkim bezprawiu”, czytamy w kronice Tukidydesa. Ludzie „w pogardzie mieli wszystko, co boskie i co ludzkie”.

Przyłączali się do ekstatycznych kultów i pozwalali chorym uchodźcom bezcześcić świątynie, w których umierali pozbawieni opieki. Tysiąc lat później posadami Europy wstrząsnęła „czarna śmierć”. Jej pokłosiem był między innymi bunt Marcina Lutra przeciwko Rzymowi i odrodzenie się antysemityzmu. Choroba obdarła latyfundia z siły roboczej, skłaniając posiadaczy do tym większego wyzysku pozostałych przy życiu chłopów – albo do podwyższenia zapłaty dla przyciągnięcia nowych pracowników.

 

Obie metody prowadziły do niepokojów społecznych: żakerii (Francja, 1358 r.), powstania ciompi (włókniarzy spoza cechu – Florencja, 1378 r.), chłopskiego powstania Wata Tylera (Anglia, 1381 r.), rebelii katalońskiej (Hiszpania, 1395 r.) i dziesiątek rozruchów w księstwach niemieckich. Czy trzeba udowadniać, że społeczeństwa rozdarte bratobójczą walką są podatne na podbój przez obce siły? Posłużę się powiedzeniem historyka Alfreda Crosby’ego: gdyby Dżyngis Chan pojawił się w Europie wraz z czarną śmiercią, ta książka nie zostałaby napisana w języku europejskim.
 

MUMIE RZĄDZĄ ŻYWYMI

 

W Tahuantinsuyu ospa zabrała Huaynę Capaca wraz z całym dworem, co doprowadziło do wojny domowej między pretendentami do sukcesji. Wojownicy ginący w bitwie między Atahualpą i Huascarem byli tak samo ofiarami epidemii jak ci, których uśmiercił wirus. Oliwy do ognia wojennej zaciekłości dolewały innego rodzaju skutki plagi: jej wpływ na szczególną andyjską instytucję – królewskie mumie. Mieszkańcy tego regionu mają silniejsze niż u Europejczyków poczucie przynależności rodowej. Szczególne znaczenie miały oczywiście genealogiczne gałęzie władców, zwane panaka. Każdy nowy król przychodził na świat w jednej panaka, ale z chwilą wstąpienia na tron stawał się założycielem własnej linii, do której prócz niego należały jego żony i dzieci, a także dworzanie i doradcy. Po jego śmierci panaka odpowiadała za balsamowanie zwłok. Ponieważ każdego Inkę uważano za nieśmiertelne bóstwo, jego mumia zgodnie z tą logiką traktowana była tak, jakby nadal żyła. Krótko po przybyciu do Cuzco towarzysz Pizarra, Miguel de Estete, widział paradę byłych władców. Mumie niesiono w lektykach, „posadzone na tronach, otoczone przez paziów i służebne z packami na muchy, którzy im usługiwali z takim szacunkiem, jakby z żywymi mieli do czynienia”.

Skoro królewskich mumii nie uważano za martwe, to ich następcy nie mogli dziedziczyć ich bogactw. Każda z inkaskich panaka zatrzymywała cały majątek na zawsze, od pałaców, rezydencji i świątyń poświęconych swojemu założycielowi, po jego odzież, sztućce, a nawet ścinki paznokci i włosów – no i daniny z podbitych przezeń ziem. W konsekwencji, jak zauważył Pedro Pizarro, „[w Tahuantinsuyu] większość ludzi, skarbu, wydatków znajdowała się pod kontrolą trupów”. Mumie przemawiały przez usta żeńskich mediów, reprezentujących żyjących członków panaka lub ich potomków. Tuzin nieśmiertelnych władców rywalizujących o pozycję dawał pole do rozgałęzionych intryg na skalę, która wprawiłaby w ekstazę Medyceuszów. Huayna Capac nie mógł wznieść własnego pałacu przy placu Awkaypata – jego nieżyjący poprzednicy zajmowali tam całą dostępną przestrzeń. Społeczność Inków miała poważny problem mumii…

Kiedy epidemia wymiotła dużą część politycznej elity, każda panaka starała się wypełnić powstałą próżnię, podsycając tym samym płomień wojny domowej. Poszczególne mumie w różnych okresach wspierały różnych pretendentów do tronu. Po zwycięstwie Atahualpy jego panaka wywlokła mumię Tupy Inki z jej pałacu za mury Cuzco i spaliła – żywcem, można by powiedzieć. Kiedy zawarł z Hiszpanami umowę o swoje uwolnienie, wydał podwładnym instrukcje, by złoto i srebro na okup zabierali przede wszystkim z majątku innej wrogiej panaka, Pachacutiego.

Panaka Huascara prowadziła wojnę nawet po śmierci (a raczej nie-śmierci) swojego patrona. Gdy Atahualpa pozostawał uwięziony, posłała jednego z jego młodszych braci, Tupę Hualpę, do Cajamarki. Na potajemnym spotkaniu z Pizarrem Tupa Hualpa wyjaśnił, że jest prawowitym następcą Huascara. Konkwistador ukrył go w swojej kwaterze. Niebawem poplecznik Huascara, pan na Cajamarce, powiedział Hiszpanom, że maszeruje na nich wojsko Atahualpy w sile dziesiątek tysięcy wojowników, aby uwolnić swego wodza. Atahualpa zgodnie z prawdą zaprzeczył donosowi, ale Pizarro na wszelki wypadek kazał go wiązać. Paru Hiszpanów najbardziej przyjaznych wobec jeńca uzyskało pozwolenie na wypad zwiadowczy w celu sprawdzenia pogłoski; tuż po ich wyjeździe do miasteczka wpadli dwaj Indianie, twierdząc, że zbiegli z nadciągającej armii. Pizarro pospiesznie zwołał sąd wojskowy i równie szybko skazał Atahualpę na śmierć – licząc zapewne na to, że pozbawione wodza siły nie zdobędą się na atak. Patrol hiszpański powracający z wieścią o fałszu przybył za późno. Tupa Hualpa wychynął z ukrycia i został koronowany na nowego Inkę.

Egzekucja, jak twierdzi John Rowe z Berkeley, była wynikiem spisku między Pizarrem, Tupą Hualpą i dziedzicem Cajamarki. Pozbywając się Atahualpy, konkwistador „zamienił niechętnego mu zakładnika na przyjaciela i sojusznika”. Faktem jest, że Tupa Hualpa otwarcie przysiągł lojalność wobec Hiszpanii. Dla niego akt ten był niewielką ceną do zapłacenia; opowiadając się po stronie Pizarra, panaka Huascara „wszystko uprzednio straciwszy, teraz odzyskiwała szansę”. Nowy Inka miał nadzieję wrócić z Pizarrem do Cuzco, uchwycić ster państwa, być może licząc na późniejsze wyrugowanie białych intruzów.

Po drodze do Cuzco Pizarro napotkał pierwszy poważny opór pod nadrzecznym miasteczkiem Hatun Xauxa, zajętym podczas wojny domowej przez siły Atahualpy. Ta sama armia wróciła teraz, by wydać Hiszpanom bitwę. Dowódca planował spalić miasto i nie dopuścić do przeprawienia się nieprzyjaciela przez rzekę, ale udaremniła mu to miejscowa ludność z plemion Xauxa i Huanca, od dawna niechętnie nastawionych do imperium. Nie tylko podjęli walkę z Inkami, ale w myśl starej zasady, że wrogowie naszych wrogów są naszymi przyjaciółmi, dostarczali oddziałowi Pizarra niezbędne zaopatrzenie.

Po bitwie Tupa Hualpa nagle zmarł. Śmierć była tak niespodziewana, że Hiszpanie podejrzewali otrucie. Głównym podejrzanym był Challcochima, jeden z wodzów Atahualpy, pojmany przez Pizarra w Cajamarce i zabrany na wyprawę do Cuzco. Challcochima być może nie przyłożył ręki do morderstwa, ale z pewnością wykorzystał je, próbując przekonać konkwistadora, że następnym Inką powinien zostać jeden z synów Atahualpy, a nie ktokolwiek związany z panaka Huascara. Ona tymczasem nie zasypiała gruszek w popiele, ale wysłała Hiszpanom naprzeciw kolejnego z królewskich braci, Manco Inkę, który obiecał, że jeśli zostanie wybrany na następcę Tupy Hualpy, złoży tę samą przysięgę lojalności. W zamian poprosił o zgładzenie Challcochimy.

Pizarro się zgodził i Hiszpanie w pierwszym napotkanym miasteczku publicznie spalili wodza na stosie, po czym już bez przeszkód pomaszerowali do stolicy.

Dla Dobynsa morał z tej historii był oczywisty. Imperium Inków, czytamy w jego artykule z 1963 roku, nie złamała hiszpańska stal ani konie, ale choroba i wyniszczające rozgrywki między frakcjami. To twierdzenie jest echem wniosków wyciągniętych przed wiekami przez Pedra Pizarra: gdyby Huayna Capac „żył jeszcze, kiedy my, Hiszpanie, wkraczaliśmy na jego ziemie, nigdy by się nam nie udało ich podbić. Podobnie można powiedzieć, że gdyby kraj ten nie był rozdarty wojną domową, [do której doszło z powodu epidemii], nie zdołalibyśmy nawet tam wylądować, nie mówiąc o jego zagarnięciu”.

Fragmenty książki Charlesa C. Manna