O wielkiej wspólnej armii przeciw Turcji, potężnej flocie na Bałtyku, wolnym handlu i innych korzyściach płynących z unii Rzeczypospolitej z państwem carów oraz o niechęci Rosjan do tego projektu z prof. Wojciechem Polakiem rozmawia Adam Węgłowski
Moskwa stała się potęgą w XV w. Na początku stulecia nie było jeszcze pewne, że to księstwo stanie się dominujące na Rusi. O zjednoczenie ziem ruskich pod jednym berłem trwała walka między Moskwą a Wielkim Księstwem Litewskim. Na przełomie XV i XVI w. Litwa poniosła spektakularne porażki i straciła olbrzymie terytoria na wschodzie. Widać było, że przegrywa tę rywalizację. Gdyby jednak to Litwa okazała się wówczas silniejsza, to ona stałaby się państwem ruskim w unii z Polską. Nie zapominajmy bowiem, że Litwa w XV w. to nie jest państwo litewskie, ale litewsko-ruskie. Jeszcze Jagiełło mówił po litewsku, ale Kazimierz Jagiellończyk po polsku i rusku. Język litewski wśród wielmożów zanika. Elity kraju są ruskie. W jakimś sensie ostatnią, dosyć beznadziejną próbą zjednoczenia Rusi pod berłem władcy Polski i Wielkiego Księstwa Litewskiego była wyprawa Zygmunta III Wazy w 1609 r.
Czy to ze względu na ruskie wpływy w Wielkim Ksiestwie Litewskim wysunięto na kandydata na króla w 1572 r. Iwana Groźnego? Chciał jednak, żeby tron dziedziczyli jego synowie. Nie zamierzał zmienić wyznania prawosławnego. Domagał sie ustepstw w Inflantach. Czy miał zatem szanse?
Nie sądzę. Pisma oceniające kandydatów odsądzały go od czci i wiary. Stwierdzały, że jego wybór to byłaby hańba, „wieczna sromota”. Był raczej egzotycznym kandydatem, choć niektórym Litwinom rzeczywiście się podobał. Polacy jednak wiedzieli, że reprezentował zupełnie inny system, inną hierarchię wartości. Szlachta była przywiązana do swobód i do zasady, że władca nie stoi ponad prawem. W Moskwie zaś wcale tego nie uznawano za oczywiste.
Ale egzekucjoniści i niziny szlacheckie w Rzeczypospolitej chętnie zobaczyliby, jak Iwan Groźny dobiera się do skóry magnatom.
Były takie głosy. W ferworze sporów politycznych ruch egzekucjonistów używał różnych argumentów, ale nie brałbym ich tak poważnie.
Niemniej przy kolejnych elekcjach pojawiały się propozycje kandydatów ze Wschodu, np. syna Iwana Groźnego. Na polu elekcyjnym wzniesiono wtedy krzyż z napisem „By był Fiodor jak Jagiełło, dobrze by nam z nim beło”. Co unia (nawet tylko personalna, nie realna) dałaby obu krajom?
Stworzyłaby potężny organizm państwowy, który lepiej radziłby sobie z Turcją czy Chanatem Krymskim. Ale, mówiąc szczerze, ta unia dawałaby więcej Rzeczypospolitej niż Moskwie. Gwarantowałaby spokój na wschodniej granicy. Zobaczmy, ile toczyliśmy wojen z Moskwą. I z reguły kończyły się one stratami terytorialnymi. Dla Moskali nie byłoby to takie istotne, bo państwo polsko-litewskie częściej się broniło, niż atakowało. Szeroki plan polityczny możliwej unii zaprezentowało poselstwo Lwa Sapiehy do Moskwy w 1600 r. Zakładał wolność handlu, naukę młodzieży ze Wschodu w polskich i litewskich szkołach, wspólny skarb w Kijowie, wspólną flotę na Bałtyku i Morzu Czarnym…
To była inicjatywa poważna. Określiłbym ją mianem unii na przeżycie. Ten władca, który pierwszy by umarł – Zygmunt III lub Borys Godunow – otworzyłby drogę do swojego tronu drugiemu. Nasza strona zakładała, że to na pewno polski król przeżyje Godunowa i obejmie tron w Moskwie. Przed poselstwem Sapiehy powstała również koncepcja, żeby król Polski ożenił się z Ksenią, córką Borysa Godunowa. Ale Moskale jakoś się do tych pomysłów nie garnęli. Za to z naszej strony jako ewentualne spoiwo zaczęła się też wtedy pojawiać inna sprawa: problem szwedzki w Inflantach. Staraliśmy się zapobiegać, żeby czasem Szwedzi nie porozumieli się z Moskwą.
Zamiast unii parę lat później doszło do dymitriad i wojny. Czy po zajęciu Moskwy w 1610 roku strona polsko-litewska miała świadomość, że nie da się tak po prostu inkorporować potężnego sąsiada?
Sejm w 1611 r. – po zdobyciu Smoleńska – odbywał się w atmosferze euforii. Koncepcja inkorporacyjna wcale nie była odrzucana. Ale faktycznie widać tu brak realizmu. Z drugiej strony Zygmunt III sam chciał zostać carem (przynajmniej do momentu uspokojenia państwa moskiewskiego), natomiast Moskale woleli na tronie królewicza Władysława. Liczyli, że to nie będzie oznaczało stworzenia jakiegoś wspólnego tworu państwowego.
Podstawowym problemem w rozmowach o oddaniu państwa carów pod berło Wazów wydaje się kwestia religii. Moskale chcieli władcy prawosławnego.
Dla Zygmunta III konwersja Władysława była nie do przyjęcia. Pamiętał też pewnie o tym, jak Iwan Groźny traktował hierarchów prawosławnych. Car moskiewski był tyranem także wobec Cerkwi. W pamiętnikach legata papieskiego Possevino znajdujemy wygłoszoną przez cara opinię, że zwierzchnikiem całego Kościoła, także prawosławnego, powinien być papież. Siedzący obok biskupi prawosławni oczywiście milczeli, bo to powiedział car. Possevino był cały w skowronkach. A car poważnie tego nie traktował. Ot, tak mu się wymknęło. Kiedy to przemyślał, zmienił zdanie.
Historyk Stefan Gruszecki napisał, że po rzezi w Moskwie w 1606 r., w której wybito polskich sojuszników Dymitra Samozwańca, pękła snuta od stulecia nić sympatii między narodami.
To pewna przesada. Część polskiej szlachty mówiła wtedy z przekąsem, że niepotrzebnie tam się pchali, więc nie ma co ich żałować. Z kolei na postrzeganie Polaków w Moskwie olbrzymi wpływ miało spalenie przez nas miasta w 1611 r. w czasie powstania przeciw polskiej załodze na Kremlu. Nie zapisały się też dobrze w pamięci Moskali nasze wojska przy boku Dymitra Samozwańca II. Resentymenty były i z jednej, i z drugiej strony. Jest pewna stała cecha stosunku Polaków do Rosjan. Zarówno wtedy, jak dzisiaj. Z jednej strony mamy pewną fascynację „słowiańską duszą”. W kontaktach osobistych – kiedy się u nich gości, pije czaj i wódkę, śpiewa ballady – Rosjanie są bardzo sympatyczni. Z drugiej strony struktury państwowe potrafią być bezwzględne – czy to Rosja sowiecka, carska, czy nawet dzisiejsza. Polacy patrzą więc na Rosję z pewnym rozdwojeniem: fascynuje ich przyrodą, ludźmi, szerokimi przestrzeniami, ale i odpycha nędzą, okrucieństwem, zniewoleniem, nieposzanowaniem autonomii jednostki. W polskich pamiętnikach z XVII w. znajdujemy fascynację, ale i rodzaj pogardy. Stałym określeniem, używanym pod adresem Moskali, był „gruby naród”. Czyli grubiański, ordynarny. Widać więc w tym przekonanie o pewnej niższości kulturowej, opóźnieniu cywilizacyjnym Moskali.
Można odnieść wrażenie, że obu państw nie dawało sie połączyć ani dyplomacją, ani siłą.
O ile w XV w. koncepcja zjednoczenia Rusi pod berłem litewskim miała duże szanse realizacji, to w XVII w. już ich właściwie nie było. Rzucały się natomiast w oczy rozmaite różnice – wyznaniowe, obyczajowe, ustrojowe… Silna była niechęć do „litewskich ludzi”, jak nazywano w Moskwie hurtem i Litwinów, i Polaków. A na bardzo duże działania militarne Rzeczypospolitej nie było stać. Hetman Żółkiewski tłumaczył, że nie da się z miejsca połączyć Polski z Moskwą. Że to najpierw musi być „gałązka”, potem wyrośnie „drzewko”…
Analogicznie do unii polsko-litewskiej.
Tak. Przypominał, że minęło prawie 200 lat, zanim doszło do unii lubelskiej w 1569 r. Więc w przypadku Moskwy też trzeba dużo czasu, a nie działań gwałtownych. Żółkiewski zaliczał się do realistów. Ale czy to był wykonalny pomysł? Pewnie nie.
O unii z Rosja myślał też dwa wieki pózniej Stanisław August Poniatowski, marząc o ślubie z carycą Katarzyną II. Tylko fantazjował?
To było zupełnie niepoważne. Od sejmu niemego w 1717 r. Polska nie była już dla Rosji żadnym partnerem. A już na pewno nie król Staś, osadzony na rosyjskich bagnetach. Dla Moskwy jedynym zagadnieniem do rozważenia było, czy da się tę Polskę połknąć całą, czy trzeba będzie się nią podzielić z sąsiadami. Połknięta w całości mogłaby zachować pewną podmiotowość. Z punktu widzenia Polaków byłaby to sytuacja lepsza. No i lepiej mieć jednego wroga, a nie trzech.
Ostatecznie carowie używali tytułu króla Polski: po kongresie wiedeńskim w 1815 r., w czasach Królestwa Polskiego. Co na to nasi przodkowie? Poniekąd była to polsko-rosyjska unia, choć na pewno nie taka, o jakiej marzyliśmy…
Mieliśmy być z Rosją osobnymi państwami, połączonymi unią personalną. Polacy tak to rozumieli. Mało tego. Zastosowano rozwiązanie konstytucyjne, podkreślające odrębność Królestwa Polskiego. W zwyczaju było, że jeśli miał miejsce osobny akt koronacji, to dany twór państwowy był bardzo odrębny. W konstytucji Królestwa Polskiego zapisano, że car musi się koronować w Warszawie. Mieliśmy więc koronację Mikołaja I, opisaną w „Kordianie” Słowackiego (Aleksander I nigdy jakoś się nie koronował na króla Polski). Dopiero po powstaniu listopadowym i zniesieniu odrębności Królestwa car przyjmował tytuł króla polskiego już podczas uroczystości w Moskwie. Więc lata 1815–1831 to faktycznie okres swoistej unii personalnej polsko-rosyjskiej. Część Polaków uważała cara za króla polskiego i okazywała mu lojalność (np. Wincenty Krasiński, ojciec naszego wieszcza). Ten dylemat jest istotną treścią „Kordiana”. Bohater, idąc ze sztyletem zabić cara, jest prześladowany przez mary, które przypominają mu, że chce dokonać aktu królobójstwa. Gdyby ten car nie był dla niego królem Polski, lecz jedynie uzurpatorem, to Kordian tych wyrzutów sumienia by nie miał. Słowacki chciał pokazać, że części naszych rodaków coś kazało wierzyć w praworządność władzy carskiej nad Polakami. Kiedy powstawało Królestwo Polskie, wielu ludzi uważało, że mimo wszystko daje nam to jakąś szansę. Przecież pieśń „Boże, coś Polskę” powstała jako pieśń dziękczynna za wskrzeszenie ojczyzny – właśnie Królestwa Polskiego. Dopiero potem nabrała innego wymiaru.