Umysł w pięciu kroplach. Jak rządzą nami neuroprzekaźniki

Miłość czy pożądanie? Nirwana czy niepokój? Uzależnienie czy opanowanie? Czasem wystarczy dosłownie kropelka prostego związku chemicznego, by zmienić pracę mózgu
Okno – zdjęcie poglądowe /Fot. Unsplash

Okno – zdjęcie poglądowe /Fot. Unsplash

„Ty, twe radości i smutki, twe wspomnienia i ambicje, twoje poczucie tożsamości i wolnej woli to w rzeczywistości nic więcej niż aktywność wielkiego zbioru komórek nerwowych i związanych z nimi cząsteczek” – pisał w książce „Zdumiewająca hipoteza” Francis Crick, nagrodzony Noblem odkrywca struktury DNA. Do dziś wielu z nas nie chce zaakceptować owej hipotezy, choć twardych dowodów na jej poparcie jest mnóstwo. Upieramy się przy tym, że ludzki umysł musi być „czymś więcej”, czymś niematerialnym; w najgorszym razie uznajemy, że sto miliardów neuronów w naszych głowach tworzy strukturę zbyt skomplikowaną, by człowiek mógł ją kiedykolwiek rozpracować.

Jednak postęp nauki stopniowo podkopuje naszą wiarę w wyjątkowość i niematerialny charakter umysłu. To, co do niedawna wydawało się sferą ducha, jest kontrolowane przez niezbyt skomplikowane substancje zwane neuroprzekaźnikami. Naukowcy potrafią nimi manipulować, choć – jak wynika z najnowszych odkryć – skutki tego bywają nierzadko zaskakujące.

ENDOKANABINOIDY: APETYT NA PSYCHOZĘ

Ludzkość zażywa narkotyki, ponieważ są one „dopasowane” do budowy mózgu – łączą się z receptorami na komórkach nerwowych, naśladując działanie różnych neuroprzekaźników. Morfina i heroina wpływają na receptory opioidowe, nikotyna – na receptory N-acetylocholinowe, więc nikt się nie zdziwił, gdy wyszło na jaw, że i marihuana ma swój punkt zaczepienia, czyli receptory endokanabinoidowe. Niespodzianki pojawiły się, gdy naukowcy zaczęli badać te struktury. No bo do czego mózgowi mogą być potrzebne związki o działaniu podobnym do „trawki”?

Endokanabinoidy, bo o nich mowa, mają zaskakująco szerokie spektrum działania. Są aktywne w obrębie większości narządów naszego ciała. W układzie nerwowym odpowiadają m.in. za chronienie komórek nerwowych i gojenie się mózgu po urazach. Ale nie tylko – liczne badania wykazały, że „wewnętrzna marihuana” jest odpowiedzialna również za łagodzenie skutków stresu, regulowanie apetytu, a nawet ma działanie przeciwdepresyjne. Dlaczego by więc – wzorem starożytnych cywilizacji – nie wykorzystać konopi indyjskich jako lekarstwa? Entuzjazm zwolenników takiej terapii opadł po odkryciu dr Gabrielli Gobi z kanadyjskiego McGill University, która wzięła pod lupę tetrahydrokannabinol (THC), główną substancję psychoaktywną zawartą w marihuanie. „Ma ona właściwości przeciwdepresyjne tylko w niskich dawkach, natomiast w wysokich jej działanie ulega odwróceniu i skutki są fatalne. Nadużywanie marihuany przez osobę cierpiącą na depresję może doprowadzić do psychozy” – ostrzega uczona.

Większe zainteresowanie lekarzy budzi rimonabant – lek blokujący receptory endokanabinoidowe w mózgu. Badania wykazały, że zmniejsza on apetyt i ułatwia odchudzanie się osobom otyłym, a na dodatek pomaga także zerwać z nałogami, takimi jak nikotynizm czy alkoholizm. Pod jego wpływem ludzie przestają czerpać przyjemność z objadania się czy palenia papierosów. Ale nie ma nic za darmo – w części przypadków lekarstwo jest tak „skuteczne”, że wpędza pacjentów w depresję.

W rezultacie rimonabant nie został jeszcze dopuszczony do sprzedaży w USA, choć dostępny jest w wielu innych krajach – między innymi w Unii Europejskiej.

GABA: GDY ZAWODZĄ HAMULCE

Na nazwach neuroprzekaźników nieraz można połamać język. Substancja zwana kwasem gamma-aminomasłowym nie jest tu wyjątkiem, dlatego najczęściej nazywa się ją skrótem GABA. Zdobyła sławę jako „płyn hamulcowy” mózgu, ponieważ to ona najczęściej odpowiada za zmniejszanie aktywności neuronów. Do receptorów tego neuroprzekaźnika przyczepiają się m.in. leki nasenne, takie jak zolpidem i zopiklon, a także… alkohol etylowy. Ten ostatni ma jednak głębszy związek z GABA. Okazało się bowiem, że ilość tego neuroprzekaźnika jest znacznie obniżona w mózgach osób uzależnionych od alkoholu i nikotyny, a także u chorych na schizofrenię, depresję i zaburzenia lękowe. Trwają badania nad leczeniem tych schorzeń z pomocą leków działających podobnie jak GABA, np. gabapentyny, która okazała się skuteczna w terapii alkoholizmu.

Istnieje jednak także naturalny sposób na podwyższenie poziomu „płynu hamulcowego” w mózgu. Badania przeprowadzone przez uczonych z Boston University School of Medicine wykazały, że u osób, które przez godzinę praktykowały jogę, ilość GABA rośnie o 27 proc. „Ta metoda jest nie tylko tania i łatwo dostępna, ale także pozbawiona skutków ubocznych” – podkreśla prof. Perry Renshaw z McLean Hospital, jeden z autorów odkrycia. No i nie da się jej przedawkować, w odróżnieniu od leków nasennych czy alkoholu.

OKSYTOCYNA: MIŁOŚĆ I (ŁATWO) WIERNOŚĆ

 

Cała nasza cywilizacja uzależniona jest od tego łańcuszka zbudowanego z dziewięciu aminokwasów. Początkowo nic na to nie wskazywało – odkrytą w 1909 r. oksytocynę uważano za hormon związany z porodem (wywołuje silne skurcze macicy) i laktacją (sprawia, że mleko wypływa z gruczołów piersiowych). Jej rola jako neuroprzekaźnika zaczęła wychodzić na jaw dopiero w latach 70. Okazało się, że jej stężenie w mózgu rośnie w sytuacjach, które są ściśle związane z interakcjami społecznymi – od kontaktów towarzyskich po orgazm. To dzięki niej powstaje więź między partnerami seksualnymi, rodzicami i dziećmi, przyjaciółmi i współpracownikami. „Jest spoiwem społeczeństwa – prostym, a zarazem o głębokim znaczeniu” – mówi prof. Paul Zak z Center for Neuroeconomics Studies.

To właśnie jego badania dowiodły, jak daleko sięga działanie tego neuroprzekaźnika. Oksytocyna bowiem nie tylko sprzyja czułości, opiekuńczości i wierności, ale również zachowaniom bardziej ogólnym – ufności i hojności. Osoby, którym podano tę substancję w formie aerozolu rozpylanego do nosa, były bardziej chętne do dzielenia się pieniędzmi z nieznajomymi. Od razu zaczęły się spekulacje, czy firmy nie zaczną używać tego „zapachu rozrzutności” w sklepach albo podczas biznesowych negocjacji… Nie jest to jednak takie proste. Oksytocyna podawana z zewnątrz działa na mózg dość słabo i przez krótki czas. Znacznie lepsze efekty dałoby skłonienie naszych neuronów, by wyprodukowały więcej tego neuroprzekaźnika. Ale jak to zrobić?

Dziś głowią się nad tym przede wszystkim lekarze, upatrujący w oksytocynie nowej szansy na leczenie wielu schorzeń psychicznych, związanych z nieprawidłowymi relacjami społecznymi. Wśród nich znajduje się autyzm, zespół stresu pourazowego, pograniczne zaburzenie osobowości, fobia społeczna, depresja i… zaburzenia erekcji. Tak, tak – hormon miłości ma coś do powiedzenia i w tej kwestii, choć jego rola nie jest jeszcze do końca jasna. Ale wiadomo już, że lek o nazwie sildenafil (bardziej swojsko – viagra) zwiększa produkcję oksytocyny w mózgu. Być może więc prawdą jest, jakoby niebieska pigułka była także afrodyzjakiem zwiększającym siłę orgazmu.

Dzięki temu odkryciu historia zatoczyła koło. Prof. Meyer Jackson z University of Wisconsin- Madison stwierdził bowiem, że viagra powinna być podawana rodzącym kobietom, u których akcja porodowa jest zbyt słaba. Dotychczas w takiej sytuacji podawano syntetyczną oksytocynę, która wywoływała stały, bardzo silny i zarazem bolesny skurcz macicy. Tymczasem fizjologiczne wydzielanie tego neuroprzekaźnika odbywa się pulsacyjnie, dzięki czemu kobieta ma czas odpocząć między poszczególnymi skurczami – i właśnie ten mechanizm wspomaga viagra. Niewykluczone więc, że ten lek przeżyje wkrótce drugą młodość…

DOPAMINA: SEKS, PROCHY I WYRACHOWANIE

Jeśli zastanawialiście się kiedyś, co sprawia, że ludzie biorą udział w wyścigu szczurów, kupują coraz to nowsze gadżety i zdradzają swoich partnerów, to raczej nie myśleliście o neuroprzekaźniku. Tymczasem to właśnie skutki działania dopaminy, która jest kluczowym elementem tzw. układu nagrody, odpowiadającego za to, że czegoś chcemy. Został on ukształtowany przez ewolucję, więc skłania nas do zachowań korzystnych z punktu widzenia przetrwania naszych genów: poszukiwania partnera i uprawiania z nim seksu, wyszukiwania smacznych pokarmów i zjadania ich, budowania własnej pozycji w społeczności i gromadzenia dóbr materialnych…

I nie byłoby w tym może nic złego, gdyby nie dwie przykre cechy naszego układu „chcenia”. Po pierwsze, nie zawsze czerpiemy przyjemność z tego, do czego nas zmusza, bo miłe doznania zależą od innych neuroprzekaźników (głównie endorfin). Po drugie – nawet jeśli osiągnięcie celu jest przyjemne, to uczucie to szybko przemija (nie przypadkiem podobne zjawisko występuje przy zażywaniu narkotyków – większość z nich aktywuje układ nagrody i „sztucznie” zwiększa poziom dopaminy). Z ewolucyjnego punktu widzenia ma to sens – zawsze warto poszukać nowego źródła pokarmu, nowego partnera (bo a nuż okaże się lepszy od aktualnego), zdobyć jeszcze wyższą pozycję (konkurencja nie śpi). Jednak w przypadku współczesnych ludzi, żyjących w świecie względnej obfitości, kończy się to nieustającą pogonią za nowymi doznaniami i przedmiotami.

Przy tak ugruntowanym wizerunku dopaminy jako czarnego charakteru dziwić mogą odkrycia takich uczonych jak prof. Read Montague z Baylor College of Medicine. Okazuje się, że ten neuroprzekaźnik jest uniwersalną „marchewką” dla naszych komórek nerwowych, dzięki której uczą się one, jakie zachowania są korzystne dla organizmu, a jakie nie. Jest to mechanizm bardzo uniwersalny, sięgający daleko poza nasze upodobanie do smacznego jedzenia czy seksu. Dzięki niemu nieustannie i zupełnie nieświadomie kalkulujemy, jakie postępowanie najbardziej nam się opłaca. Można w ten sposób wytłumaczyć nawet zachowania, które wydają się pozbawione ewolucyjnego sensu. „Człowiek, który z jakiegoś politycznego powodu zaczyna strajk głodowy, robi to wskutek aktywności wydzielających dopaminę neuronów znajdujących się w śródmózgowiu. Jego mózg po prostu bardziej sobie ceni ideę niż posiłek” – wyjaśnia prof. Montague. Aż trudno uwierzyć, że tym wszystkim sterują bardzo proste mechanizmy, które odkryto najpierw u… pszczół poszukujących nektaru.

SEROTONINA: OŚWIECENIE BEZ ORGAZMU

Gdyby naukowcy mieli wskazać substancję zasługującą na miano eliksiru szczęścia, zapewne byłaby to właśnie ona. „Leki podwyższające poziom serotoniny skutecznie zwalczają nie tylko depresję, lecz także lęki, fobie i nieśmiałość. Można je nawet stosować w leczeniu zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych (…). Podobnie dowiedziono, że w krwi i mózgach osób cierpiących na depresję, samobójców i sprawców czynów agresywnych poziom serotoniny jest niezwykle niski” – wylicza dr Daniel Nettle, psycholog z University of Newcastle w książce „Szczęście sposobem naukowym wyłożone”. Wspomniane leki to przede wszystkim antydepresanty z fluoksetyną, czyli słynnym prozakiem na czele. Przez wiele lat uważane były za „pigułki szczęścia” i do dziś są zażywane także przez zdrowych ludzi, chcących po prostu poprawić sobie nastrój.

Na szczęście moda ta przemija – w dużej części dlatego, że szybko wyszły na jaw nieprzyjemne, a nawet groźne dla życia skutki uboczne zażywania takich leków. Są też jednak efekty dużo bardziej subtelne. Wzrost poziomu serotoniny daje poczucie błogostanu, spełnienia, wyzbycia się przyziemnych pragnień – innymi słowy prawdziwej nirwany. Dzieje się tak, ponieważ dochodzi wówczas do zahamowania aktywności układu „chcenia”, napędzanego dopaminą, ale skutkami są także osłabienie pożądania, podniecenia seksualnego, zdolności do przeżywania orgazmu i romantycznych porywów czy wreszcie generalnie przytępienie emocji. Ba, farmaceutyki zwiększające poziom serotoniny mogą wręcz osłabiać stabilność związków małżeńskich i zmniejszać płodność u obu płci!

„Przemysł farmaceutyczny zainwestował krocie w skuteczną sprzedaż tych leków. Dzisiaj przyjmują je miliony ludzi na całym świecie, a kiedy na rynku pojawią się wersje generyczne tych specyfików, liczba ta z pewnością wzrośnie – coraz więcej osób będzie osłabiało swoją zdolność do zakochania się i wytrwania w miłości. A jeśli wzorce miłości się zmienią – choćby nieznacznie – to może dojść do eskalacji wszelkiego rodzaju okrucieństw społecznych i politycznych” – ostrzega prof. Helen Fisher z Rutgers University w książce „Niebezpieczne idee”. Ten swoisty paradoks – nadmiar szczęścia prowadzący do nieszczęść – dowodzi, że nawet jeśli uda nam się zrozumieć działanie każdego neuronu i neuroprzekaźnika w mózgu, to wcale nie musi to oznaczać, że zdobędziemy receptę na stan idealnej równowagi umysłu. Być może jakaś dawka szaleństwa, obsesji i niepokoju jest Homo sapiens po prostu niezbędna.