Kiedy kilka miesięcy temu po raz pierwszy usłyszałem o nasza- klasa.pl, był to jeszcze mało znany serwis liczący nieco ponad 200 tys. użytkowników. Zarejestrowałem się z czystej ciekawości. Nie znalazłem nikogo ani z podstawówki, ani z liceum, więc na wszelki wypadek założyłem wirtualne odpowiedniki swoich dawnych klas i zostawiłem je w spokoju. Ów spokój nie trwał jednak długo. Dziś każda z moich klas liczy po ok. 20 osób, cały zaś serwis chwali się 11 mln użytkowników – co oznacza, że konta w nim ma już więcej niż jedna czwarta Polaków. Nasza-klasa.pl stała się nie tylko wielkim sukcesem internetowym i bohaterką mediów, ale też elementem codziennego życia. Ludzie mówią o niej w pracy, w autobusach, w gronie rodziny, komunikują się za jej pośrednictwem, umawiają na spotkania.
Fenomen ten próbowano tłumaczyć na różne sposoby. Niewątpliwie serwis jest łatwy w obsłudze i przejrzyście zaprojektowany. Na pewno miał sporo szczęścia, bo wcześniejsze tego typu przedsięwzięcia w Polsce nie „chwyciły” na taką skalę. Ale przede wszystkim nasza-klasa.pl doskonale wpasowała się w społeczne potrzeby gatunku Homo sapiens i wykorzystała tajemnicze zjawiska badane przez naukowców od wielu dziesięcioleci.
ZWIERZĘ TOWARZYSKIE
Nie jesteśmy z pewnością jedynym gatunkiem społecznym na naszej planecie ani też jedynym, który potrafi zapamiętać, z kim się przyjaźni, a z kim nie, komu można zaufać, a na kogo lepiej uważać. Hierarchia w stadzie jest kluczowa dla jego przetrwania, ponieważ poszczególne osobniki co prawda konkurują ze sobą, ale też często muszą współpracować dla wspólnego dobra. Egzemplarze nieprzystosowane – zbyt samolubne czy zbyt agresywne wobec pobratymców – najczęściej skazywane są na wygnanie, co skutecznie eliminuje ich „złe” geny z dalszej ewolucji.
Takie zachowania występują także u innych zwierząt – my jedynie nadaliśmy im zupełnie nowy wymiar wskutek gwałtownego rozwoju cywilizacji. Przez wiele tysiącleci nasi przodkowie żyli w niewielkich grupach, gdzie każdy znał każdego. Dopiero od kilkuset lat Homo sapiens zaczął stawać się stworzeniem globalnym, a sieci znajomości i wzajemnych zależności urosły do niebotycznych – jak na nasze ewolucyjne możliwości – rozmiarów. I, jak to często w takich przypadkach bywa, zaczęły się kłopoty.
SPECJALNIE DLA „FOCUSA”
Polscy użytkownicy YouTube pokazują, że można go wykorzystywać jako doskonały kanał do promowania artystów amatorów czy inicjatyw społecznych. Wielką karierę zrobił pięcioletni Igor Falecki (www.youtube. com/falek0), który gra na perkusji. Jeden z jego klipów obejrzało 1,7 mln internautów. Popularność na YouTube w jego przypadku przełożyła się na sukces w innych mediach – dostał zaproszenia na międzynarodowe festiwale muzyczne, wystąpił w „zwykłej” telewizji. Dużą widownię mają filmy takich użytkowników jak Były Żołnierz PRL (www.youtube.com/user/ BylyZolnierzPRL), którego filmy obejrzały setki tysięcy osób. Na YouTube można również zobaczyć materiały z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy (www.youtube.pl/orkiestra). W skali globalnej Polska jest jedną z najbardziej aktywnych edycji YouTube. Użytkownicy są dla nas najważniejsi i cały czas staramy się ulepszać nasz serwis, korzystając z ich sugestii. Niedawno dodaliśmy narzędzie YouTube Insight, czyli np. możliwość sprawdzania, w jakich godzinach i w jakim rejonie geograficznym najczęściej oglądany jest nasz klip. Jedną z najważniejszych innowacji jest program partnerski, który pozwoli naszym użytkownikom zarabiać – otrzymają część przychodu z reklam wyświetlanych obok okna z ich filmem. Nie jesteśmy konkurencją dla tradycyjnych stacji telewizyjnych. Wręcz przeciwnie, wiele z nich jest naszymi partnerami. Np. TVP (www.you tube.pl/itvp) korzysta z kanału YouTube do promocji swoich programów, udostępnianych na ich własnym kanale. Podobnie robią inni: portal Gazeta.pl czy wytwórnia EMI, promująca np. najnowszą płytę Anity Lipnickiej i Johna Portera. Nie sądzę więc, że serwisy takie jak nasz w przyszłości zastąpią telewizję. To raczej kwestia współpracy
Patrick Walker, szef partnerstwa treści Google na rejon EMEA
Dziś, kiedy ludzie zmieniają miejsce zamieszkania co kilka lat – wyjeżdżając na studia, zmieniając pracę, pobierając się – ich grona znajomych zmieniają się tak szybko, że naszym mózgom coraz trudniej to opanować. Zapisujemy adresy w notesach, numery telefonów w komórkach, e-maile w książkach adresowych… A i tak co i rusz zdarza się, że spotykamy na ulicy kogoś, kogo (chyba) znamy, ale nie mamy bladego pojęcia skąd. Z drugiej strony: bardzo łatwo tracimy kontakt z dawnymi znajomymi czy nawet rodziną. Wizyty są zbyt rzadkie, telefony – zbyt zdawkowe.
W rezultacie powstaje coś, co prof. Tomasz Wolańczyk, psychiatra z Akademii Medycznej w Warszawie, nazywa „rodziną józefosławską” (od Józefosławia – podwarszawskiej miejscowości z dużą liczbą nowo wybudowanych osiedli mieszkaniowych). Partnerzy poznają się „na emigracji”, zamieszkują razem, rodzi im się pierwsze dziecko. W normalnej sytuacji mieliby wsparcie rodziny i bliskich, których znają od lat. Gdy są go pozbawieni, szukają rad w czasopismach, podręcznikach czy wreszcie w Internecie.
ROZPROSZONYCH POŁĄCZYĆ
Globalna sieć od samego początku nastawiona była na ułatwianie komunikacji. E-maile, fora dyskusyjne, czaty, telefonia internetowa – wszystko to sprawiło, że kontakty międzyludzkie stały się łatwiejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Strony WWW też były bardzo osobiste – nazywano je wręcz „domowymi”, bo często przedstawiały czyjeś zainteresowania, osiągnięcia czy twórczość. To wszystko jednak zostało zepchnięte na drugi plan, gdy Internet „odkryły” wielkie korporacje w latach 90. XX wieku.
Nastała wówczas moda na tworzenie portali, wypchanych treściami przygotowywanymi przez specjalnie powołane redakcje – internauta miał być w zasadzie tylko biernym ich konsumentem. Przykładem może być serwis Gazeta.pl, który w jednej ze swych wczesnych faz rozwoju próbował stworzyć wielką „encyklopedię” z artykułów pochodzących z archiwum „Gazety Wyborczej”. W tym samym czasie rodziła się tworzona przez internautów Wikipedia, która dziś jest jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc w Internecie, podczas gdy po encyklopedii Gazeta.pl ślad zaginął.
Szybko bowiem okazało się, że wielkie nakłady na portale nie przynoszą spodziewanych zysków, a do tego użytkownicy niekoniecznie interesują się tym, co portale im serwują. W przypadku Gazeta.pl wielkim wzięciem cieszyło się forum dyskusyjne, gdzie internauci wymieniali opinie na najróżniejsze tematy, często zupełnie niezwiązane z portalowymi artykułami. Dziś forum to jest jednym z najważniejszych elementów Gazeta.pl – obok blogów, serwisu randkowego czy serwisu Bebo, nastawionego wyłącznie na tworzenie społeczności internetowych.
Wszystkie te elementy wpisują się w nowy trend, nazwany Web 2.0 – drugą generację Internetu, która, w odróżnieniu od „odgórnie” tworzonych portali, na pierwszym miejscu stawia internautę: jego twórczość, opinie, zainteresowania. Jak się okazało, zwykli ludzie lubią czytać także o innych zwykłych ludziach, oglądać ich zdjęcia i filmy wideo czy wreszcie nawiązywać nowe znajomości. Te ostatnie stały się nieodłącznym elementem każdego szanującego się serwisu społecznościowego i zarazem materiałem do bardzo ciekawych badań naukowych.
WIRTUALNA HIERARCHIA
Internet tylko z pozoru jest egalitarny. Korzystający z sieci ludzie mają dokładnie te same ambicje, co w „niewirtualnym” życiu – a więc np. budowanie własnej pozycji i gromadzenie dóbr. Na Focus.pl o randze użytkownika świadczy liczba punktów zwanych atomami, które można dostać np. za publikację własnego artykułu albo za polecenie innym ciekawego filmu wideo. Na Allegro punkty dostajemy za pozytywne komentarze od kontrahentów, na LinkedIn – za najciekawsze wypowiedzi na forum. Fora dyskusyjne oferują z reguły licznik wypowiedzi danej osoby oraz możliwość uzyskania funkcji moderatora, a więc uprawnień np. do usuwania niepożądanych treści czy blokowania sprawiających problemy użytkowników. Nawet na blogach trwa cicha rywalizacja – kto ma więcej odsłon swej strony albo więcej komentarzy do swych tekstów.
SZEŚĆ KROKÓW DO JENNIFER LOPEZ
„Jaki ten świat jest mały!” – mówimy, gdy okazuje się, że nowo poznana osoba zna kogoś z naszej rodziny, znajomych czy współpracowników. Przez stulecia fenomen ten był ignorowany przez naukowców. Dopiero w połowie XX wieku zaczęły się pierwsze badania w tej dziedzinie. W 1959 r. dwaj węgierscy matematycy Paul Erdős i Alfred Renyi wyprowadzili wzór matematyczny, z którego wynikało np., że na zgromadzeniu liczącym sto osób można utworzyć powiązania między praktycznie wszystkimi ludźmi, wybierając losowo około tuzina z nich i przedstawiając ich sobie.
Przełomowy okazał się pomysł Stanleya Milgrama, amerykańskiego psychologa społecznego (znanego m.in. z eksperymentu pokazującego, jak łatwo można zamienić zwykłych ludzi w oprawców). Wręczył on 296 osobom z Nebraski i Bostonu listy adresowane do nieznanego im mieszkańca Massachusetts, prosząc, by poprzez swych znajomych spróbowali dostarczyć przesyłkę do adresata. „Wynik eksperymentu był oszałamiający: przesyłki docierały do celu zazwyczaj po zaledwie pięciu »podaniach«. Skoro wystarczało to, by dotrzeć do każdej osoby w kraju liczącym ponad 200 mln mieszkańców, oznaczało to najwyraźniej, że większość ludzi zna około 50 osób wystarczająco dobrze, by przekazać im przesyłkę. A to oznaczało, że tylko jedno kolejne podanie wystarczyłoby, aby dotrzeć do dowolnego człowieka na Ziemi” – pisze Robert Matthews w książce „25 Wielkich Idei”.
Tak narodziła się tzw. teoria małego świata, która dziś jest jednym z ważniejszych elementów badań w tak różnych dziedzinach wiedzy jak medycyna, informatyka, energetyka czy – jakżeby inaczej – socjologia. Wszystko wskazuje na to, że faktycznie każdy z nas może dotrzeć do innego mieszkańca naszej planety (z wyjątkiem członków nieodkrytych dotąd plemion) poprzez łańcuch najwyżej sześciu znajomych. A więc każdy z nas w teorii zna np. Jennifer Lopez, choć swego czasu premier Marek Belka publicznie się tego wypierał.
Być może zmieniłby zdanie, gdyby zarejestrował się w jednym z globalnych serwisów społecznościowych, takich jak MySpace czy Facebook, gdzie swe strony ma już wielu polityków. Internet bowiem wydobył nasze kontakty (nazwane fachowo sieciami społecznymi – social networks) na światło dzienne, podając je naukowcom niemal na tacy.
KONTAKTY SĄ ZARAŹLIWE
Gdy kilka lat temu prof. Nicholas Christakis postanowił zbadać, jaki wpływ na nasze zdrowie mogą mieć znajomi, jego zespół czekała herkulesowa praca. Musieli przekopać się przez archiwum słynnych badań epidemiologicznych Farmingham Heart Study, by odtworzyć sieć powiązań, w której znalazło się ok. 12 tys. ludzi. Opłaciło się. Wyniki analiz pokazały, że otyłość jest „chorobą zakaźną”: przenosi się między znajomymi, a im bliższy stopień znajomości – tym większe ryzyko „zachorowania”. Fizyczna odległość dzieląca dwie osoby nie miała większego znaczenia. Zdaniem uczonych poprzez sieci społeczne przenosi się nie jakiś tajemniczy „gruby wirus”, lecz po prostu norma, wedle której oceniamy, czy ktoś jest otyły, czy nie. Jeśli nasz bliski przyjaciel mocno utyje, na własne nadmiarowe kilogramy będziemy patrzyli mniej krytycznie…
Dziś wiadomo już, że w ten sposób mogą się szerzyć także inne postawy, poglądy czy zwykłe plotki. Świadczą o tym wyniki badań, które coraz częściej prowadzi się w Internecie. Uczeni, tacy jak prof. Christakis, wybierają sobie np. jedną konkretną szkołę i analizują profile jej uczniów, zamieszczone w serwisie takim jak Facebook: kto ma kogo na liście znajomych, kto jest z kim na zdjęciach, kto, z kim i o czym dyskutuje na forum… Urok tej metody polega na zasobności serwisów społecznościowych, oferujących gotowe „próbki” do badań, liczące dziesiątki milionów osób. Być może dzięki takim pracom powstaną nowe programy profilaktyki chorób czy uzależnień.
Prof. Jon Kleinberg z Cornell University uważa, że jeśli uda nam się znaleźć kluczowe punkty sieci – wyjątkowo dobrze „połączone”, a zarazem opiniotwórcze osoby – będzie można przez nie wpływać na zachowania całych grup społecznych. W podobny sposób można by było także identyfikować np. liderów organizacji terrorystycznych (przynajmniej jeśli będą aktywni w Internecie).
KOGO LUBIĘ, KOGO KOCHAM…
Listy kontaktów to element spotykany dziś w większości serwisów społecznościowych. Z jednej strony umożliwiają nam one stałą aktualizację „namiarów” na znajomych. Ale listy kontaktów są też w dużej części na pokaz. Wielu użytkowników stara się mieć jak najwięcej znajomych, wysyłając zaproszenia do osób znanych tylko z widzenia (to częsta praktyka np. na nasza-klasa.pl) albo wręcz do kogo popadnie (co zdarza się i na Focus. pl). Niektóre serwisy, takie jak LinkedIn, informują zatem, ilu znajomych mają twoi znajomi i ich znajomi, a więc do ilu osób możesz potencjalnie dotrzeć poprzez łańcuszek wzajemnych powiązań. Znacznie rzadziej można spotkać „czarne listy”, na które wpisywani są nielubiani użytkownicy. Na Allegro dopisujemy do nich nierzetelnych kontrahentów, na forum Gazeta.pl – dyskutantów, których wypowiedzi nie chcemy czytać. Z reguły pozostają one ukryte przed innymi internautami, bo o ile listami znajomych chwalimy się chętnie, to listy wrogów nie są już specjalnym powodem do dumy.
WŁADZA W RĘCE LUDU
Nie wszyscy jednak podchodzą do tego zjawiska z entuzjazmem. Stanisław Lem zżymał się niegdyś, że nigdzie nie spotkał tylu idiotów, co w Internecie. Biznesmen Andrew Keen pisze w książce „The Cult of the Amateur: How Today’s Internet is Killing Our Culture”, że skutkiem rozwoju Web 2.0 jest „mniej kultury, mniej wiarygodnych newsów i chaos bezużytecznej informacji”, a Wikipedię kwituje słowem „głupia”. Z takich wypowiedzi wyziera strach inteligencji przed rządami motłochu, „tabloidyzacją” i zdominowaniem mediów przez „plotki rodem z magla”.
Czy nam się to podoba, czy nie – od takiej rewolucji nie ma jednak odwrotu. Rozwój naszej cywilizacji jest nierozerwalnie związany z coraz większą swobodą informacyjną. Wynalazek druku pozwolił dojść do głosu mniejszościom religijnym i narodowym. Telewizja satelitarna doprowadziła do globalizacji stylów życia, gustów i mód. Internet ze swą dwukierunkową komunikacją zrównuje prawa nadawcy i odbiorcy informacji. Dziś to internauci mogą dyktować mody, wyznaczać trendy i wygłaszać opinie niekoniecznie pasujące do tego, co do tej pory głosiły tradycyjne media.
I wcale nie musi to być zgubne dla naszej cywilizacji. „Najsilniejszym medium masowym nadal jest telewizja, przez co polityka zmieniła się w sprzedawanie wizerunku, a to szkodzi demokracji. Rewolucja w tej dziedzinie nastąpi dopiero wtedy, gdy Internet umożliwi efektywną transmisję telewizyjną i pozwoli ludziom na zabieranie głosu w debatach, które dziś są ograniczone do studia telewizyjnego” – mówił podczas wizyty w Warszawie trzy lata temu Al Gore, były wiceprezydent USA. Od tamtej pory Internet stał się jeszcze szybszy i jeszcze powszechniejszy, co widać chociażby na przykładzie nasza-klasa.pl. Być może więc właśnie z takich serwisów wyrośnie w niedalekiej przyszłości nowy, bardziej sprawiedliwy model demokracji.