Pierwsze tabory ruszyły jesienią. Cztery kolumny, w każdej po 200 wozów, wiozących rodziny z dorobkiem, który mógł się pomieścić na takiej przestrzeni. Pięćset osób dotarło do Siedmiogrodu, gdzie rozlokowali się w Kolszowarze, Bethlen i Adamoszu. Jedna kolumna odbiła w stronę Śląska, gdzie przyjęto ich m.in. w Kluczborku. Kolejna zaś została napadnięta, uległa rozbiciu, a ci, którzy przeżyli, rozproszyli się w nie wiadomo jakich kierunkach.
Wiadomo za to, że wraz z innymi taborami, które wyruszyły nieco później w stronę Prus i północnych ziem niemieckich, stanowili pierwszą, mniej więcej pięciotysięczną, falę polskich uchodźców politycznych, która rozlała się po Europie. Był rok 1660, oni zaś byli arianami – dość radykalną społecznie, ale też bardzo kulturotwórczą, protestancką grupą religijną, która zarówno z powodów politycznych, jak i doktrynalnych naraziła się w Rzeczypospolitej dokładnie wszystkim.
WYGRYZIENI I WYGNANI
Groźba wygnania wisiała nad arianami od dobrych stu lat, ale nigdy nie brano jej poważnie. Już sejm w 1564 r. nakazywał wygnanie z Polski cudzoziemców wyznających tę doktrynę, ale w ówczesnej Rzeczypospolitej nikt nie kwapił się do egzekwowania takiego prawa. Masowe banicje nie należały do naszej tradycji.
Piękna legenda o polskiej tolerancji nie jest jednak do końca prawdziwa. O ile faktycznie oficjalnie panowała w Rzeczypospolitej swoboda wyznania, o tyle nic nie stało na przeszkodzie, by równe wobec prawa wyznania zwalczały się wzajemnie. Arian atakowali więc wszyscy: wyznawcy kalwinizmu (z których wspólnota ariańska się wyodrębniła) – za przyjęcie doktryny antytrynitaryzmu (odrzucanie dogmatu Trójcy Świętej), katolicy – za to samo oraz za sam fakt, że byli protestantami, a wszyscy inni – za radykalizm społeczny, objawiający się odcięciem się od państwa.
Atmosfera gęstniała z dekady na dekadę. Do przełomu doszło w 1658 r. Po potopie szwedzkim szlachta polska na gwałt szukała kozła ofiarnego. „Gdy za Jana Kazimierza nastąpił najazd szwedzki, a Karol Gustaw, król szwedzki, był jednym z głównych orędowników protestantyzmu w Europie, arjanie polscy popełnili ciężki błąd polityczny, stanąwszy po stronie najazdu i Karola, który, jak wszystkim było wiadomo, pracował nad planem rozbioru Rzplitej” – pisał Zygmunt Gloger w „Encyklopedii staropolskiej”, zapominając jednak dodać, że w pierwszym okresie szwedzkiego najazdu podobnego wyboru dokonywała masowo szlachta wszelkich wyznań, widząc w Karolu Gustawie lepszą gwarancję własnych przywilejów niż w Janie Kazimierzu. Nie zmienia to jednak faktu, że podczas sejmu w 1658 r. nakazano wszystkim polskim arianom opuszczenie kraju, dając im trzy lata na załatwienie spraw majątkowych, zaś w roku następnym skrócono ten okres do dwunastu miesięcy.
TERROR I SAMARYTANIE
Gloger pisał, że wszędzie traktowano ich źle, bo nikt ich nie cierpiał. To nie do końca prawda. W Siedmiogrodzie i na Morawach spotkało ich ciepłe przyjęcie. „Mieszkańcy Kolszowaru przyjęli Braci Polskich nader serdecznie dzieląc się z nimi wszystkim, co posiadali. Zapraszano ich na kwatery (odstępując podobno nawet łóżka), wspomagano pieniędzmi, prowiantem i ubraniem, słowem – jak pisze węgierski historyk Istvan Foszto Uzoni – zachowywano się względem arian polskich jak miłosierni samarytanie”. Nawet jeśli w patetycznej relacji Uzoniego jest sporo przesady, to faktycznie można założyć, że w tolerancyjnym Siedmiogrodzie, gdzie arianie mieli swoich współwyznawców, nie spotkała ich krzywda.
Zresztą sytuacja materialna polskich uchodźców nie przedstawiała się najgorzej. Arianie byli zasadniczo szlachcicami posiadającymi w Polsce znaczne majątki. Musieli je co prawda przed wyjazdem sprzedać, ale zazwyczaj odstępowali je dalszym członkom rodziny, którzy później przesyłali im regularną rentę. Wraz ze szlachtą ruszyła jednak na emigrację spora grupa czeladzi, wszelkiej maści rzemieślników, którzy nie mieli stałych dochodów. Liczyli bądź na szczęście w nowym miejscu, bądź na hojność bogatszych współwyznawców. I tu bywało różnie. Jak ustalił wnikliwie badający temat prof. Janusz Tazbir, „z akt synodalnych wyraźnie widać, iż dotkliwa bieda nękała wielu jego członków. Niektórym brak przyzwoitego ubrania przeszkadzał w pojawieniu się na zgromadzeniach gminy, inni imali się wszelkich zajęć, byle tylko zarobić parę groszy”.
Niezależnie od sytuacji materialnej, arianie w Siedmiogrodzie, na Śląsku czy w Prusach z czasem zasymilowali się – choć w tym pierwszym, pod rządami Habsburgów, czekały ich jeszcze blisko stuletnie represje. Inaczej sprawa się miała z braćmi polskimi, którzy wyruszyli na północ. Tu w kolejnych miastach sytuacja wyglądała niemal w każdym przypadku identycznie. Dzięki bogatym współwyznawcom lub sympatykom otrzymywali zwykle prawa miejskie i zaczynali organizować sobie życie. W leżącej nieopodal Hamburga duńskiej Altonie w sporym stopniu finansował ich słynny historyk i astronom Stanisław Lubieniecki. Zaś w Mannheim to samo robił ukraiński magnat Stefan Niemirycz, który dał pieniądze na budowę domu „o dwóch piętrach, dużych izbach i z dachem »włoską manierą«”.
Mimo to arianie błyskawicznie popadali w konflikty z wyznawcami kalwinizmu i luteranizmu, by po kilku zaledwie latach udać się na dalszą tułaczkę. Większość z nich osiadła ostatecznie w Holandii, stosunkowo niewielka część skierowała się do Ameryki.
POKOLENIA TUŁACZY
Stworzony przez arian precedens polskiego uchodźstwa politycznego nie doczekał się szybko kontynuacji. Przez blisko stulecie, owszem, uciekano z Polski, ale nie były to emigracje masowe. Dopiero schyłek XVIII w. i po-lityczna zawierucha związana z upadkiem kraju odkręciła kurek, z którego fale uchodźców wypływały przez praktycznie cały XIX w. Pierwszą z nich była tzw. emigracja barska – związana z porażką konfederacji barskiej i represjami po niej. Około 10 tys. konfederatów zostało karnie zesłanych na Sybir, a mniej więcej 5 tys. wyemigrowało w przeciwnych kierunkach – większość do tureckiej wówczas Mołdawii, pewna liczba również do Niemiec i Francji.
Wkrótce falę emigrantów barskich uzupełniła kolejna – porozbiorowa. Szacuje się, że w 1796 r. Europę zalał 4-tysięczny strumień Polaków. Potem przyszła najsłynniejsza fala uchodźstwa, tzw. Wielka Emigracja po po-wstaniu listopadowym. W październiku 1831 r. w Prusach i Austrii znalazło się około 50 tys. Polaków, których umieszczono w obozach przejściowych, gdzie – jak wspominał powstaniec i pisarz Aleksander Jełowicki – „szczątki tego wojska w okrutnej biedzie wegetowały”. Wkrótce jednak rządy obu mocarstw część polskich emigrantów cofnęły w granice Rosji. Czasem zresztą, zwłaszcza w zaborze pruskim, przemocą. W styczniu 1832 r. doszło np. do krwawych strzelanin m.in. w Tczewie, Elblągu i Fiszewie. Ostatecznie liczbę emigrantów po-listopadowych szacuje się na mniej niż 10 tys., z czego (do 1839 r.) do Francji przybyło 6000.
Romantyczna legenda głosi, że polskich powstańców wszędzie witano entuzjastycznie. W rzeczywistości różnie z tym bywało. Kiedy z Prus w stronę granicy francuskiej ruszyły pierwsze kolumny uchodźców, przyjęto ich – łagodnie mówiąc – powściągliwie. Wędrujący z jedną z nich Józef Alfons Potrykowski wspominał np. przybycie do Wałcza: „Kobiety i małe chłopaki zbierali po drodze zmarzłe końskie łajno i tym ciskali w nasz krzycząc: polnische schweine. Komendant pruski, jadący z nami, rozpędzał nieprzyjazne tłumy ludu i groził nawet aresztowaniem”. Faktycznie jednak im dalej od zaborczych granic, tym przyjęcie stawało się życzliwsze, np. w Saksonii witały ich okrzyki: „Niech żyją Polacy, niech żyje Polska!”. Potrykowski podkreśla, że życzliwość Sasów bywała wyjątkowa: „Noc tęśmy nie spali, bo albo na balu ogólnym, albo w domu gospodarzy mile i czule na łonie ich żon lub córek spędziliśmy tej nocy bardzo krótkie chwile”. Mimo tych uciech udało się tułaczowi dostrzec wywieszone na oknach niemieckich miast transparenty o ciekawie po latach brzmiących hasłach: „Jeszcze Polska nie zginęła, a nie zginie póki żyją Niemce”.
FRANCUSKI PROBLEM
Taka gościnność towarzyszyła uchodźcom do granic Francji, a także po ich przekroczeniu. Była jednak krótkotrwała. We Francji umieszczono Polaków w tzw. zakładach i mocno ograniczono im swobodę poruszania się poza nimi. Przyznany początkowo żołd już w 1832 r. obcięto o połowę, by w połowie 1833 r. zmniejszyć go jeszcze o 25 proc., co sytuowało uchodźców na granicy nędzy. Oznaczało to, że finalnie generałowie otrzymywali 100–150 franków miesięcznie, pułkownicy i majorowie 60 franków, zaś niższe rangi 45 franków. Tymczasem tylko obiady w jednej z najtańszych restauracji w pobliżu paryskiego Pont-Neuf kosztowały miesięcznie ok. 30 franków.
„Źle do miliona diabłów. Pieniędzy ani jednego sous [francuska waluta – przyp. red.]. Wypiłoby się szklankę wina przy nędznym tym obiedzie. Nie masz. Nie można. Tytoniu nie nazbiera się, więc niedopalone cygara kraje się i pół fajki wystarcza na cały dzień. I grać i czytać się nie chce, bo głodno, bo nudno niezmiernie” – skarżył się już w marcu tego roku Szymon Konarski. On akurat z nudów zajął się nauką zegarmistrzostwa, ale większość Polaków, gnuśniejąc bezczynnie w zakładach, najzwyczajniej degenerowała się. Jak opowiadał powstaniec i historyk Lubomir Gadon, „noce i dnie trawili na bilardach, przy grach i pijatyce”.
Duszną atmosferę bezczynności, nudy i biedy wzmagało rozpolitykowanie skupionych na niewielkiej przestrzeni uchodźców. „Przed powstaniem było w Polsce może kilkaset osób oddających się z kompetencją sprawom politycznym, a teraz w emigracji znalazło się ich od razu kilka tysięcy” – pisze historyk Jerzy Zdrada. Wszystko to sprawiało, że między emigrantami panowało nieustanne napięcie, plagą były pojedynki i samobójstwa.
Nic dziwnego, że już rok, dwa po upadku powstania Polaków przestano postrzegać jako herosów światowej rewolucji – stali się balastem. Z biegiem czasu miało być jeszcze gorzej. Po powstaniu krakowskim (1846) i wiośnie ludów (1848–1849) liczebność polskiej emigracji wzrosła o dodatkowe 1,5 tys., co przełożyło się zarówno na opinię o Polakach, jak i na warunki ich życia. Potrykowski wspominał: „Polakowi szukającemu pracy ręcznej lub jakiegokolwiek zatrudnienia odpowiadają: »Idź robić rewolucje w Europie« albo »idź do Rzymu bić się z Francuzami przeciwko Francuzom«; każdego Polaka nazywają entreprenerem rewolucji, profesorem barykad, rewolucjonistą, kanibalem”. Wobec takich postaw nie zaskakuje, że polscy uchodźcy po kolejnym z wielkich po-wstań – styczniowym – byli traktowani w Europie gorzej niż dzisiejsi emigranci z krajów Afryki północnej. A uciekło ich z kraju więcej niż kiedykolwiek wcześniej, bo aż 10 tysięcy. Józef Ignacy Kraszewski – ówczesny emigrant – skarżył się: „Skrzętny Niemiec, który do gminy własnego brata już dziś nie przyjmie, jeśli mu się nie wykaże funduszem na chleb powszedni, powiada z wytchnieniem, że u niego w przeludnionym kraju nie ma ani miejsca ani pracy dla hołyszów [nędzarzy – przyp. red.]. Francuzi w Izbach zanoszą petycje przeciwko Polakom, którym kilka miejsc płatnych rozdano; we włoskim wojsku władze odpychają naszych żołnierzy; na brzegach Anglii lud kamieniami wita wylądowujących przybyszów”.
Część Polaków wyruszała w dalszą drogę za ocean, część walczyła na rewolucyjnych frontach w innych częściach Europy… Spory odsetek zginął – czy to z powodu biedy i chorób, czy w wyniku pojedynków. Szacuje się, że w latach 1831–1842 z różnych powodów zmarło 753 uchodźców, co stanowi jakieś 10 proc. ówczesnej emigracji.
Wielu Polaków, jeszcze przed zaborami, szukało sprzyjających warunków do lepszego życia za Atlantykiem. Już w 1608 r. niejacy: Michał Łowicki, Zbigniew Stefański, Jan Bogdan, Jan Mat oraz Stefan Sadowski zaokrętowali się na statek „Mary And Margareth” i przypłynęli z angielskimi osadnikami do wybrzeży Wirginii. Nie byłoby w tym fakcie pewnie nic szczególnego – Polacy byli cenionymi specjalistami od wyrobu mydła, smoły, potażu i pozyskiwania żywicy – gdyby nie fakt, że anarchistyczna polska dusza pchnęła ich do ogłoszenia pierwszego w dziejach Ameryki… strajku. Zażądali takich samych praw w kolonii jak poddani monarchii brytyjskiej. I je wywalczyli!
GDZIE PIES NIE CHCE, TAM POLAKA SADZAJĄ
Później, w niepodległych już Stanach Zjednoczonych, liczba emigrantów z Polski – głównie ekonomicznych – zaczęła gwałtownie rosnąć pod koniec XIX w. Dla większości z nich Ameryka nie okazywała się wyśnionym rajem, a problemy zaczynały się już w trakcie podróży. Zachował się list napisany z USA przez niejakiego A. Baklarskiego do żony, która podróż miała dopiero podjąć. Pisze w nim bez ogródek (pisownia oryginalna): „Po schodach uwaznie choćcie na pokłat bo niejedyn po schodach zjedzie na dupie jak się okręt kołysze i sam byłem światkiem jak jedna kobieta zleciała ze schodów, tak się ogromnie potłukła i nogę złamała i tzy dni umarła (…). I pamiętaj moja Zono, właś na gurne łuszka, obiesz jedne sobie dla siebie i dzieci, na dolne nie właś, bo jak zaczną zygać z gurnych łuzek to prosto tym co na dolnych łuzkach lezą to na łep zygają, co za pzyjemność, więc tzymajcie się gurnych łuzek”.
Na miejscu również nie było zazwyczaj różowo, co wynikało głównie z biedy i braku jakiejkolwiek edukacji przybyszów. Anonimowy uchodźca zamieszkały na Brooklynie pisał szczerze w liście do bliskich w kraju: „To, co piszą ludzie z Ameryki do kraju, to wszystko jest blaga, ni ma ani jednego słowa prawdy. Bo w Ameryce to Polacy pracują jak bydlaki, gdzie pies nie chce tam Polaka sadzają i ten biedny pracuje, bo chce mu się jeść”.
PIESZO DO BRAZYLII
Na tej samej fali, co do USA, u schyłku XIX w. tłumy Polaków uciekały do Ameryki Południowej, głównie do Brazylii. Zjawisko było tak masowe, że określa się je do dziś jako „gorączkę brazylijską”. „I tak oto powtarza się z ust do ust, że w Brazylii nie trzeba pracować, bo chleb rośnie na drzewach, a owoce są w takiej obfitości, że aż gniją. Że nie trzeba używać światła, bo jest jasno od brylantów… – pisał historyk Marcin Kula („Listy emigrantów z Brazylii i Stanów Zjednoczonych”). – Jeden z korespondentów »Kuriera Warszawskiego« spotkał w okolicach Mławy kobietę »idącą do Brazylii«”. Karmieni takimi doniesieniami ubożejący w tamtym okresie Polacy hurtowo wsiadali na statki i płynęli do tego raju na ziemi.
W odróżnieniu od uchodźców do USA, którzy przeważnie osiadali w miastach, w Brazylii większość Polaków zajmowała się uprawą roli. Czekały na nich spore ułatwienia. Od rządu otrzymywali ziemię, kredyt na korzystnych warunkach, umożliwiający zakup narzędzi i drewna na budowę domu. Zazwyczaj przybywająca do Brazylii grupa osadników stawiała początkowo prowizoryczny budynek, w którym mieszkali. Później zaś wspólnie pracowali przy budowie domów indywidualnych, a następnie ściągali z kraju rodziny. Z zachwytem pisali do rodziny o doskonałych warunkach do upraw i miejscowej przyrodzie, choć byli i tacy, którzy popadli w biedę, a żony i córki oddawali do domów publicznych. Generalnie jednak sytuacja polskich osadników była dobra. W latach 20. żyło ich tam ok. 230 tys.
Podobnie przebiegał exodus Polaków do Argentyny. Już wcześniej przybywali tu dawni żołnierze napoleońscy, tutaj też uciekali przed represjami caratu rewolucjoniści z 1905 r. Największy zasięg miała jednak emigracja chłopska, oceniana na ok. 150 tys. Polaków. Zaczęła się jeszcze pod koniec XIX w., ale największe natężenie przypadło na lata 20. XX w.
ARESZTOWANE DZIECI
Jedną z najbardziej niezwykłych polskich fal emigracyjnych była niewątpliwie ta związana z wyprowadzeniem z ZSRR armii gen. Władysława Andersa. 18 marca 1942 r. Stalin w rozmowie z generałem zgodził się, by żołnierze polscy, dla których nie starczało wyżywienia, zostali ewakuowani do Iranu. Do listo-pada tego roku wysłano tam ok. 115 tys. osób, w tym 37 tys. cywilów (18 tys. dzieci). O ile żołnierze przygotowywali się do walki z Niemcami, o tyle cywilów trzeba było ewakuować dalej. A to przy blisko czterdziestotysięcznym tłumie stanowiło nie lada wyzwanie. Załatwia-nie wszystkich spraw zajęło ponad pół roku i ostatecznie w połowie 1943 r. pierwsze statki wypełnione polskimi uchodźcami wyruszyły z obozu przejściowego w Ahwazie
.Cześć cywilów skierowano do Afryki Wschodniej, dokąd dotarli po kilkudniowej żegludze. „Wysiedliśmy na ląd w porcie Mombasa. Następnie zabrano nas w głąb lądu (…). Przydzielono nam połowę lepianki ze słomianym dachem, w której były tylko drewniane łóżka, stojące na gołej ziemi. Kuchenka znajdowała się na zewnątrz i miała tylko daszek do osłony. Toaleta, a właściwie latryna, położona była w pewnej odległości od chaty. Z obozu do dżungli szło się pięć minut. Były tam piękne kwiaty, bananowce, papaje, a także wspaniałe ptaki i motyle” – tak zapamiętała pobyt w jednym z ośmiu polskich obozów w Afryce Wschodniej jedna z jego mieszkanek. Inna grupa Polaków, stosunkowo nieliczna, trafiła do Afryki Południowej. Znacznie większe skupiska emigrantów zamieszkiwały wielotysięczne obozy w Indiach, a konkretnie w Balachadi i w Valivade. Tysiącosobowa grupa żydowskich dzieci została przewieziona do Palestyny, a podobna liczba pokonała 13 tys. km aż do Meksyku. Norman Davies przypomina przy tej okazji trudny do wytłumaczenia epizod, jakim było… aresztowanie polskich dzieci w USA, zamknięcie ich w obozie dla jeńców japońskich, a następnie odtransportowanie w zamkniętych wagonach i pod eskortą do granicy z Meksykiem. Jeśli pominąć jednak ten epizod, ich dalsze losy potoczyły się pomyślnie. Podobnie jak tych grup emigrantów, którzy trafili do Australii, Nowej Zelandii i Kanady.
LĄDOWANIE NA TEMPELHOF
Tuż po II wojnie światowej do kraju raczej wracano, niż z niego uciekano. A kiedy ludzie zorientowali się, że to już nie ten sam kraj, było już za późno. Lecz wciąż niektórym udawało się przechytrzyć pograniczników, a gdy zliberalizowano przepisy dotyczące wyjazdów za granicę za rządów Gierka – na Zachodzie zostawało wielu turystów. Wyjeżdżały też tysiące polskich Żydów (najsławniejsza była tzw. emigracja pomarcowa, od 1968 r.). Jednak prawdziwa emigracyjna fala przyszła dopiero w okolicach stanu wojennego. Opozycjoniści otrzymywali wówczas paszporty w jedną stronę. Osoby obawiające się reżimowych represji, ale też pragnące po prostu dostatniej żyć, uciekały wszelkimi sposobami, często przez zieloną granicę.
W latach 80. najwięcej Polaków przybyło do tradycyjnych krajów „emigracyjnych”, czyli do Niemiec, USA i Francji. Liczby są przytłaczające – w pierwszym z tych krajów osiadło niemal jednorazowo ok. 700 tys. osób, we Francji ok. 45 tys., za Atlantyk zbiegło ok. 100 tys. Niewiele mniej wybrało kierunek południowy, we Włoszech powstała ponad czterdziestotysięczna polska diaspora, niemal identyczna rozlokowała się w Austrii, a niewiele skromniejsza w Grecji. Mniejsze, ale wciąż ogromne 20-, 30-tysięczne skupiska Polaków znalazły schronienie w Kanadzie i Szwecji, a kilkutysięczne – w Hiszpanii, Szwajcarii i Beneluksie.
Warunki życia były różne i zależały od za-możności, znajomości języka, od kontaktów w kraju docelowym. Marta Bucholc i Krzysztof Martyniak badali diasporę polską w Norwegii, która w latach 70. liczyła 640, a w następnej dekadzie – 4000 osób. Wśród emigrantów przeważały takie opinie: „Nie pamiętam negatywnych zdarzeń ani nic nas nie złościło, żadnych przejawów rasizmu. Wręcz przeciwnie”. Ktoś inny precyzował: „Wszyscy otrzymywali lokale od władz norweskich. Formy prawne zapewnienia miejsca zamieszkania były różne, od odpowiednika polskiego lokalu socjalnego poprzez udostępnienie mieszkania stanowiące-go własność gminy z opcją przewłaszczenia po spłacie przez imigrantów kredytu, aż po kredytowanie mieszkania przekazanego od razu na własność przez gminę”.
Ciekawie na temat emigracji wypowiadała się ówczesna prasa. Na łamach „Rzeczywistości” (nr 30/1981) można było przeczytać takie np. passusy: „W obliczu wzrastającego bezrobocia na Zachodzie, umożliwienie wyjazdów w poszukiwaniu zajęcia ułatwia pracę (…) służbom wywiadowczym krajów kapitalistycznych. Skutki tej pochopnej »demokratycznej« decyzji możemy odczuć w przyszłości”. Jak niezły dowcip brzmią dziś opublikowane w „Życiu Warszawy” słowa jednego z urzędników ministerialnych: „Wzmożony trend do wyjazdów obywateli polskich do pracy zagranicą nie znajduje żadnego uzasadnienia w aktualnej sytuacji na krajowym rynku pracy”. Cóż, zważywszy, że niedługo po wprowadzeniu stanu wojennego – w 1982 r. – Polacy aż siedmiokrotnie usiłowali porywać samoloty pasażerskie z lotniska na Okęciu, by uciekać nimi do Berlina (z czego czterokrotnie z powodzeniem), obywatele mieli odmienne zdanie niż władza. Nawet jeśli sytuacja na emigracji nie była zachwycająca, nie sposób było jej porównać z brakiem perspektyw w Polsce. „Równowartość dziewięciu lat pracy mojej i żony to dwa i pół tysiąca dolarów – wspominał Mieczysław Szejna, który na początku lat 80. z Janem Zytką zdecydował się porwać samolot An-2. – To wszystko, co wywiozłem”. Wraz z rodzinami wylądowali na berlińskim lotnisku Tempelhof, by ostatecznie osiąść w Australii. Mimo ogromnego ryzyka Polacy próbo-wali. A o ich desperacji sporo mówi krążący wówczas dowcip, tłumaczący nazwę Polskich Linii Lotniczych LOT jako „Landing On Tempelhof”.