Turyści i kłusownicy – to oni często pomagają osieroconym zwierzętom

Turystyka często szkodzi egzotycznej przyrodzie. Kłusownictwo – jeszcze bardziej. A jednak gdyby nie turyści i kłusownicy, większość osieroconych zwierząt z zagrożonych gatunków byłaby skazana na śmierć.

Maluchy trafiają do ośrodków w opłakanym stanie. Są wygłodzone, chore, często pokaleczone. Ich rodzice najczęściej giną z winy człowieka: zastrzeleni przez kłusowników, potrąceni przez samochód albo podczas wypalania lasów. Mimo wysiłków opiekunów wiele sierot umiera, a pozostałe skazane są na życie w niewoli.

„Na powrót do życia na wolności mogą liczyć tylko zdrowe, podrośnięte i samodzielne zwierzęta. Po odkarmieniu można je wywieźć do lasu, zanim zdążą się oswoić. Jeśli zaniknie u nich naturalny strach przed człowiekiem, będzie za późno” – tłumaczy Grzegorz Pełkaj, weterynarz pracujący od kilku lat w Azji Południowo-Wschodniej.

Los dzikich zwierząt w sierocińcach i ośrodkach rehabilitacyjnych nie jest lekki. Często trafiają na betonowe wybiegi lub do klatek. Jednak wypuszczenie ich na wolność mogłoby oznaczać szybką i często okrutną śmierć. Pracownicy sierocińców są zdesperowani, dlatego nie wahają się przed sięganiem po pomoc – wydawałoby się – wrogich przyrodzie osób: turystów i kłusowników.

Turysta przynosi pieniądze

Najwięcej zagrożonych wyginięciem gatunków mieszka na terenie krajów, które są bardzo biedne. Trudno znaleźć środki na ratowanie zwierząt, kiedy brakuje ich dla ludzi. Dlatego sierocińce są najczęściej połączone z parkami dla turystów. Aby ich przyciągnąć, organizuje się zabawne pokazy z udziałem orangutanów, bezkrwawe safari czy przejażdżki na słoniach. Może to się wydawać nieetyczne, ale potrzeby takich ośrodków są olbrzymie. Przykład – na Borneo zagrożonych wyginięciem jest kilkadziesiąt gatunków ssaków. Bez zagranicznych gości nie byłoby żadnych szans na ich uratowanie.

Dobrze o tym wiedzą ośrodki położone w mniej atrakcyjnych rejonach. Brakuje im wszystkiego: od podstawowych leków, opatrunków, szczepionek przez karmę dla zwierząt po wykwalifikowany personel. Większość sierocińców funkcjonuje tylko dzięki ochotnikom, a ci mają mnóstwo dobrych chęci, ale bardzo mało doświadczenia. Trudno znaleźć weterynarzy, którzy chcieliby pracować w takich warunkach.

Kłusownik, czyli ekspert

Z tego powodu ośrodki opiekujące się zwierzętami chętnie zatrudniają ludzi, którzy z ochroną przyrody nie kojarzą się wcale. Chodzi o „nawróconych” kłusowników. „Ludzie żyjący z tropienia zwierząt mają o nich olbrzymią wiedzę” – przyznaje Sue Wagner z namibijskiego Save the Rhino Trust, zajmującego się monitorowaniem i ochroną dzikiej populacji pustynnych nosorożców czarnych, krytycznie zagrożonych wyginięciem.

Weterynarz Natalia Rożniewska, która spędziła kilka lat w ośrodkach rehabilitacyjnych, klinikach i sierocińcach na czterech kontynentach, podkreśla, że kluczem do sukcesu ochrony zagrożonych gatunków jest właśnie współpraca z miejscową ludnością. Chodzi o to, by przestała traktować zwierzęta jak szkodniki lub źródło łatwych pieniędzy. O tym, że takie podejście się sprawdza, można przekonać się w Afryce. Dla wielu farmerów, żyjących z dziada pradziada na liczących setki tysięcy hektarów farmach w RPA, Botswanie czy też Namibii, utrzymywane sztucznie populacje dzikich zwierząt stały się podstawowym źródłem dochodu. Małe prywatne parki safari mają jedną zaletę – są dobrze pilnowane. Właściciele nie mogą sobie pozwolić na tolerowanie kłusowników. Strażnicy i tropiciele przez całą dobę patrolują teren. W dużych parkach narodowych jest to praktycznie niemożliwe.

W ten sposób dbanie o przyrodę przekłada się na realne dochody z turystyki. Bezkrwawe ekosafari stały się prężną gałęzią gospodarki wielu afrykańskich krajów. Skutek? Na uczelniach w RPA otwarto studia, przygotowujące młodych ludzi do pracy w ośrodkach rehabilitacyjnych i sierocińcach. Niestety, w Azji wygląda to o wiele gorzej. Tam zagrożone gatunki zwierząt najczęściej można spotkać na bazarach.

Handel azjatyckimi zwierzętami wciąż przynosi o wiele większe zyski niż ich ochrona.

 

Trudny powrót do natury

Sierocińce mogą dziś odnosić sukcesy dzięki wiedzy, którą gromadziły przez dziesięciolecia. Kiedy w 1977 roku Daphne Sheldrick zakładała przy kenijskim parku narodowym Tsavo pierwszy ośrodek dla słoni, nikt nie wiedział, jak się nimi zajmować. Słoniątko w naturze do 4–5 roku życia żywi się wyłącznie mlekiem matki, jedząc po kilka razy na dobę. Opiekunowie muszą się często zmieniać, aby zwierzę nie przyzwyczaiło się za bardzo do któregoś z nich. Chodzi o to, by kiedyś mogło odzyskać wolność.

Idealnym zwieńczeniem pracy sierocińca jest właśnie reintrodukcja, czyli umieszczenie zwierząt w ich naturalnym środowisku. Udaje się to jednak w nielicznych przypadkach. Jeśli mamy do czynienia z gatunkiem stadnym, od samego początku opieka musi to uwzględniać. Nawet sprawnie funkcjonująca w naturalnym środowisku sierota praktycznie nie ma szans na akceptację przez obcą grupę, zwłaszcza gdy jest przesiąknięta zapachem człowieka. Dlatego w sierocińcach stada buduje się od podstaw. To wymaga czasu, ale przynosi efekty. „W Inti Wara Yassi w Boliwii wypuszczaliśmy całe stada ostronosów i kapucynek, które ustaliły już sobie hierarchię. Widywaliśmy je potem w dżungli, radziły sobie całkiem nieźle” – opowiada Natalia Rożniewska.

Podobnie wygląda opieka nad młodymi orangutanami trafiającymi do ośrodka Sepilok Rehabilitation Center na Borneo. Ludzie uczą je m.in., jak szukać pokarmu. Podrośnięte orangutany są wypuszczane na terenie strzeżonego parku. Opiekunowie zostawiają im jedzenie tylko w jednym miejscu, ale menu jest bardzo monotonne. Chodzi o to, by skłonić orangutany do samodzielnych poszukiwań w innych częściach lasu. Po pewnym czasie zwierzęta zajmują własne terytorium i stają się samodzielne.

Szanse na taki powrót do natury są bliskie zeru w przypadku drapieżników. Zabiedzone młode trafiające do ośrodka można wyleczyć i odkarmić, ale człowiek nie nauczy ich zdobywania pokarmu. A sam instynkt nie wystarczy, by skutecznie polować i unikać czyhających w naturalnym środowisku niebezpieczeństw, takich jak jadowite węże czy pająki. Nawet najbardziej zaangażowani pracownicy sierocińca nie nauczą młodego jaguara, lwa czy lamparta tego, czego uczy go przez długie miesiące matka lub stado. Dlatego takie zwierzęta mogą jedynie trafić do zoo lub zostać maskotkami sierocińca.

Ciemna strona pomocy

Wiele projektów poświęconych ratowaniu osieroconych zwierząt chętnie przyjmuje wolontariuszy. Miejsca można znaleźć za pośrednictwem centrów wolontariatu lub na stronach internetowych sierocińców. Nie jest to łatwa praca. „Brak doświadczenia w pracy ze zwierzętami i bezpośredni kontakt z pazurami, zębami, dziobami i szponami sprawiają, że wolontariusze często potrzebują opieki medycznej i opatrunków bardziej niż ich podopieczni. W Boliwii nie było chyba dnia, żebyśmy komuś nie musieli opatrywać lub zszywać ran zadanych przez młode jaguary” – opowiada Natalia Rożniewska.

Zanim podejmiemy decyzję o wyjeździe do jakiegoś ośrodka, warto też zebrać opinie o nim. Zdarza się, niestety, że sierocińce to tylko przykrywka dla firm organizujących polowania. Egzotyczne zwierzęta są w nich przygotowywane do odstrzału, za który zagraniczni myśliwi słono płacą.

Sierocińce można wykorzystywać także w celach propagandowych. Celują w tym Chińczycy opiekujący się pandami wielkimi. Czarnobiałe misie wyglądają rozczulająco i świetnie „sprzedają się” w mediach. Program ochrony pand to jednak zasłona dymna. Za jej pomocą władze próbują ukryć fatalną sytuację w dziedzinie ochrony środowiska w Chinach. Dlatego o sukcesach mówi się głośno, porażki pomija milczeniem.

„Nieliczne osoby z zewnątrz, które są dopuszczane do ośrodka opiekującego się pandami, zostają zobligowane do zachowania tajemnicy” – pisze na swym blogu Natalia Rożniewska. Jest to w pewnym sensie tajemnica handlowa. Wszystkie pandy na świecie są własnością Chin. Wypożyczenie pary tych zwierząt do ogrodu zoologicznego kosztuje od 250 tys. do miliona dolarów rocznie! I pomyśleć, że to właśnie panda jest jednym z symboli ochrony przyrody…


DLA GŁODNYCH WIEDZY: