Zimny lutowy dzień 1947 r. Przed wejściem do Hotelu Francuskiego w Krakowie, gdzie przebywał prezydent Bolesław Bierut, pojawił się nagle mężczyzna w mundurze oficera NKWD. Polscy wartownicy nie zatrzymywali go. Czapka z budzącym grozę malinowym otokiem, pewna mina i dziarski krok gościa spowodowały, że tylko zasalutowali i przepuścili oficera.
Znalazłszy się w obszernym hallu eleganckiego hotelu, mężczyzna czujnie, choć dyskretnie, rozejrzał się dookoła. Na parterze kręciło się sporo osób – urzędnicy, wojskowi, faceci wyglądający na ubeków. Szykowali się do kolejnego dnia pracy w otoczeniu świeżo wybranego przywódcy.
Nagle u szczytu szerokich schodów prowadzących na piętro zrobił się jakiś ruch, dało się słyszeć gwar rozmów. Na dół schodziła grupa osób w garniturach, otaczając zaczesanego do tyłu mężczyznę z wąsem. „To chyba on” – pomyślał człowiek w mundurze NKWD. Starając się przybrać obojętny wyraz twarzy, ruszył powoli w stronę schodów. Gdy znalazł się o parę metrów od grupy oficjeli, nie miał już żadnych wątpliwości, że stoi przed nim właściwy cel. „Teraz!” – wydał sobie w myśli rozkaz. Gwałtownym ruchem wyciągnął z kieszeni pistolet. Ktoś wrzasnął i ochroniarze sięgnęli do kabur, ale było za późno. Gruchnęły strzały i kilkakrotnie trafiony mężczyzna z wąsem runął na podłogę. Zaraz potem padł i zamachowiec, przeszyty pociskami ochroniarzy. Wszystko rozegrało się w ciągu kilku sekund.
Ktoś dopadł do ciała ofiary ataku i po chwili hotel obiegła szokująca wiadomość: „Bierut nie żyje… Zabity w zamachu!”.
SAMOTNI NAJLEPSZYM CELEM
Zabić kogoś ważnego, ukryć ciało, a na jego miejsce podstawić świetnie wyszkolonego sobowtóra – to niebywała gratka dla każdego wywiadu. Oczywiście jest to piekielnie trudna sztuka, najczęściej w ogóle niewykonalna. Pokusić się o nią mogli tylko prawdziwi mistrzowie tajnych służb.„Bolszewicy zaczęli próby z tego typu agenturą wkrótce po zdobyciu władzy w Rosji w 1917 r. – mówi „Focusowi Historia” historyk dr Lech Kowalski. – Agentów-dublerów używano podczas walki z rosyjską emigracją antybolszewicką. Potem próbowano ich też wykorzystywać m.in. w walce z II Rzecząpospolitą, o czym świadczą archiwa przedwojennego polskiego kontrwywiadu” – dodaje.
Agentów tych nazywano matrioszkami od znanej rosyjskiej zabawki: kolorowej drewnianej baby, która mieści w sobie kilka mniejszych. W czasie walki z Białymi wywiad radziecki wyszukiwał ludzi łudząco podobnych do działaczy organizacji emigranckich. Odpowiednio wyszkolony sobowtór jechał potem na Zachód i czekał na likwidację „swojego” emigranta. Najlepszymi celami byli ludzie samotni, gdyż członkowie rodziny mogliby łatwo wykryć, że „mąż” czy „tatuś” jest fałszywy. Ofiary znikały, a ich miejsce zajmowali dublerzy – większe matrioszki połykały mniejsze. Poznawszy możliwości matrioszek, Stalin podobno zaczął się obawiać w latach 30., że ta diaboliczna metoda może być kiedyś użyta przeciw niemu. Odbiciem tego był popularny dowcip. Beria wpada do gabinetu wodza: – Towarzyszu Stalin, odkryliśmy, że w Soczi mieszka człowiek dokładnie taki sam jak wy! Te same rysy, włosy, fryzura, wąsy…– Rozstrzelać! – krzyczy Stalin.– Eee… a może wystarczy ogolić?
Zyskawszy pierwsze cenne doświadczenia, metodę można było twórczo rozwijać. Szczególnie po II wojnie światowej. Spowodowane walkami przemieszczenie ogromnych mas ludności, rozerwanie kontaktów pomiędzy krewnymi, ogólny chaos – wszystko to ułatwiało zadanie.
KSIĘŻA SZKOLĄ NA POLAKÓW
Pod koniec wojny polski komunistyczny generał Karol Świerczewski był w bliskiej komitywie z gen. Gieorgijem Siergiejewiczem Żukowem z NKWD (nie mylić ze słynnym marszałkiem). Pewnego wieczoru popijali razem wódkę i podchmielony Rosjanin uchylił „Walterowi” rąbka tajemnicy na temat swej kariery w radzieckiej bezpiece. Fakty były porażające. Żukow pracował początkowo jako major NKWD „na polskim odcinku”. Od 23 września 1941 r. zaczął pełnić funkcję łącznika z dowództwem przebywającej na terytorium ZSRR armii gen. Władysława Andersa. Oficjalnie Związek Radziecki i Polska były sojusznikami, a Stalin czynił kurtuazyjne gesty pod adresem polskiego dowódcy.
Gdy podczas radziecko-polskich rozmów Ławrientij Beria przedstawił Żukowa jako majora, Stalin natychmiast mu przerwał. „Nie major, a generał ma-jor! Nie może major pracować z generałem polskiej armii” – powiedział.
Awansowany w ten sposób Gieorgij Siergiejewicz gorliwie przystąpił do wykonywania swych zadań. Najważniejszym z nich była zaś… inwigilacja polskiego sojusznika za pomocą agentów-sobowtórów. Kandydatów na matrioszki dla armii Andersa szukano głównie wśród młodych ludzi pochodzących z polskich rodzin mieszkających w Rosji. Często byli to wychowankowie radzieckich domów dziecka, przepojeni komunistyczną ideologią. Wybrani kandydaci przechodzili intensywne szkolenie na „prawdziwych Polaków”. NKWD miało w obozie szkoleniowym między innymi dwóch polskich księży katolickich, którzy tłumaczyli adeptom niuanse katolicyzmu.
Na początku 1942 r. Stalin wyraził wstępną zgodę na wyprowadzenie armii Andersa do Iranu. Mniej więcej w tym okresie do willi dyktatora został wezwany nocą Żukow. „No i jak tam wasze polskie matrioszki?” – zapytał przywódca ZSRR. Generał odpowiedział, że dublerzy są gotowi do akcji.
Żukow wyznał Świerczewskiemu, że do armii Andersa wprowadził cztery matrioszki. Tego, co stało się z „autentykami”, nie ujawnił. Najpewniej zostali po prostu zabici. Do listopada 1942 r. prawie 80 tys. żołnierzy polskich przekroczyło granicę irańską. Anders nie miał pojęcia, że zabiera ze sobą czterech sobowtórów – agentów NKWD.
Czy któraś z matrioszek wzbudziła podejrzenia Polaków? Być może. W ekstremalnie ciężkich warunkach, w jakich żyli wtedy andersowcy, różnice w zachowaniu składano jednak często na karb napięcia nerwowego, wyczerpania, zaburzeń psychicznych. Jeśli agent na czymś wpadł, mógł go uratować komentarz wyrozumiałego kolegi, typu: „Mieciu gada bzdury? No tak, on już chyba wariuje od tego wszystkiego”.
W każdym razie agenci ulokowani u Andersa nie zostali zdemaskowani. Przetrwali wojnę i służyli Moskwie jeszcze po 1945 r., zapewne działając w środowiskach polskiej emigracji na Zachodzie. Ich tożsamość nigdy nie została ujawniona.
PORA NA KOMUNISTÓW
Oprócz podporządkowanej rządowi RP w Londynie armii Andersa gen. Żukow zajmował się też inną grupą Polaków – komunistami. Stalin był w stosunku do polskich towarzyszy szczególnie nieufny, podejrzewając ich o zbytnią niezależność. W 1938 r. dokonał masakry Komunistycznej Partii Polski – z jego rozkazu wymordowano około 5 tys. członków KPP. Dyktator chciał, żeby odnowiony polski ruch komunistyczny był mu całkowicie uległy. Przed Żukowem i jego fabryką matrioszek otworzyło się nowe pole do popisu.
1 marca 1943 r. z inicjatywy Stalina powstał Związek Patriotów Polskich (ZPP). Pod jego egidą w Sielcach nad Oką zaczęto formować dywizję piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Dla niektórych działaczy ZPP i wojskowych dowódców udało się znaleźć sobowtóry. Stalin zalecił jednak Żukowowi, by polskich matrioszek nie używano do doraźnych celów agenturalnych. Miały siedzieć cicho i czekać, aż będą potrzebne w jakichś szczególnie ważnych momentach. Radziecki tyran zabezpieczał się na przyszłość. Jeśli komuniści znad Wisły zaczną wierzgać, uruchomi się ukrytą broń w postaci matrioszek.
Ulokowanie sobowtórów w ZPP i wojsku Berlinga poszło łatwiej niż w nieprzyjaznej armii Andersa. Agenci nic nie wiedzieli o sobie nawzajem. Każdego z nich przekonywano, że jest jedynym, którego wybrano do tak niezwykłej operacji. Oczywiście mogli się jednak domyślać, że to nieprawda.
Żukow powiedział, że wprowadził cztery matrioszki do sił Berlinga, a dwie kolejne – do Polskiej Partii Robotniczej, założonej 5 stycznia 1942 r. pod okupacją niemiecką. Najprawdopodobniej jednak sobowtóry Żukowa nie były jedyną grupą dublerów w polskich strukturach komunistycznych.
„Z akt dowództwa Wojskowej Służby Wewnętrznej wynika, że do wojska Berlinga wciśnięto wówczas ok. 50 osób z fałszywymi życiorysami – mówi dr Kowalski. – Nie wiadomo, ilu z nich to były sensu stricto matrioszki. Ludzie ci rozpłynęli się po ludowym wojsku, obstawiając głównie pion informacji wojskowej, kwatermistrzostwa, służb medycznych oraz polityczny. Niewykluczone, że w późniejszych czasach wstawiano do armii kolejnych osobników tego typu i ich liczba w polskim wojsku rosła”.
Sobowtóry były potrzebne NKWD nie tylko w armii, ale też na innych odcinkach. O jednej z kandydatek na polską matrioszkę z powojennych już czasów wspominała znana filozof prof. Barbara Skarga, w latach 1944–1955 przebywająca w ZSRR. Jej znajoma, niejaka Hala, dostała propozycję od NKWD: zostanie odpowiednio przeszkolona i pojedzie do Polski jako repatriantka. Dziewczyna zgodziła się i zaczęła szkolenie w jakimś odizolowanym od świata pałacyku na wschodniej Ukrainie. „Studiowała plan przedwojennej Warszawy, nazwy ulic, kawiarni, nazwiska nieistniejących już sklepikarzy wokół jej rzekomego domu. Dawano jej nawet dziecinne polskie książki do czytania” – pisała prof. Skarga w swych wspomnieniach „Po wyzwoleniu 1944–1956”.
ŚLEDZTWO „WALTERA”
Wyciągnąwszy od podpitego Żukowa jego tajemnicę, gen. Świerczewski podjął próby wykrycia, kto na polskich szczytach władzy jest matrioszką. W 1946 r. „Walter” pełnił funkcję wiceministra obrony narodowej, a razem z nim pracował, również na stanowisku wiceministra, gen. Piotr Jaroszewicz. Byli ze sobą w dobrych układach i podczas jednej z rozmów Świerczewski opowiedział koledze, czego dowiedział się od Żukowa. Razem postanowili, że podejmą dyskretne śledztwo w tej sprawie.
Po jakimś czasie „Walter” zakomunikował Jaroszewiczowi, że podejrzewa dwóch osobników. Jeden był aparatczykiem partyjnym, drugi – oficerem w wojsku. Świerczewski zwrócił uwagę na wojskowego, gdyż bardzo często w charakterystyczny sposób szorował ręce. Był to nawyk, po którym łatwo dało się rozpoznać wychowanków radzieckich domów dziecka, stawiających duży nacisk na higienę. Tymczasem w oficjalnym życiorysie oficera „Walter” przeczytał, że mężczyzna żył przed wojną w Polsce, a do ZSRR trafił dopiero po 17 września 1939 r.
Świerczewski długo nie poprowadził swego sekretnego dochodzenia. 28 marca 1947 r. podczas inspekcji oddziałów w Bieszczadach wpadł w zasadzkę Ukraińskiej Powstańczej Armii. Wywiązała się walka upowców z żołnierzami i generał został trafiony w brzuch i w plecy. Wkrótce potem skonał.
Śledztwo w sprawie zasadzki pod Baligrodem wykazało liczne zaniedbania w armii, które ułatwiły UPA dokonanie ataku. Jaroszewicz był jednak przekonany, że śmierć „Waltera” miała związek z jego zainteresowaniem sprawą matrioszek. Agent ulokowany we władzach partyjnych zorientował się ponoć, że generał szpera w jego papierach i wypytuje o przeszłość. Mógł poinformować o tym centralę w Moskwie, a ta zleciła zabójstwo Świerczewskiego. W tym okresie oddziały UPA były już mocno zinfiltrowane przez radziecką agenturę. Agenci radzieccy w polskim wojsku mieliby więc… wystawić „Waltera” upowcom sterowanym przez swoich kolegów!
Brzmi to niewiarygodnie, wręcz fantastycznie. Z drugiej strony jednak teorię tę wygłosił poważny polityk, premier PRL w latach 1970–1980. Bo właśnie takie kulisy zamachu pod Baligrodem przedstawił Jaroszewicz dziennikarzowi Bohdanowi Rolińskiemu. „Kiedy dowiedziałem się, że [Świerczewski] jechał właściwie bez eskorty, która dziwnym zbiegiem okoliczności została z tyłu, nie miałem wątpliwości, co się stało i kto wycelował w Waltera” – stwierdził były premier, cytowany przez Rolińskiego w książce „Za co ich zabili”.
DWÓCH TOMASZÓW
Po śmierci Świerczewskiego Jaroszewicza opanował strach o własne bezpieczeństwo. Swoje dochodzenie kontynuował więc bardzo dyskretnie. Stwierdził wkrótce, że matrioszką może być Józef Światło, wysoki funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Według oficjalnego życiorysu Światło przyszedł na świat w 1915 r. jako Izaak Fleischfarb. Przed wojną działał w Polsce najpierw w ruchu syjonistycznym, a potem przeszedł do komunistów. Gdy wybuchła wojna, znalazł się na terenie ZSRR, został aresztowany i wywieziony w głąb Rosji. Po wypuszczeniu na wolność wstąpił do armii Berlinga, gdzie jako przedwojenny polski komunista zaczął szybko awansować. Jaroszewicz dowiedział się, że w MBP prowadzono w sprawie Światły wewnętrzne dochodzenie. Wykazało, że mocno kręci na temat swojej młodości w Polsce. Nie znał np. podstawowych informacji o organizacji syjonistycznej, której miał być członkiem. Ostatecznie jednak w sprawę włączył się radziecki doradca w ministerstwie, sugerując, żeby dać Światle spokój. Oczywiście Polacy zastosowali się do tej „rady”.
Czy zatem Światło był rzeczywiście Izaakiem Fleischfarbem? A może prawdziwy został zlikwidowany w Rosji przez NKWD, zaś na jego miejsce podstawiono matrioszkę, którą skierowano do wojska Berlinga? Tę tajemnicę – a również i wiele innych – Światło za-brał ze sobą do Berlina Zachodniego, dokąd uciekł w 1953 r.
Obawiał się zapewne, że po aresztowaniu Berii wkrótce po-lecą kolejne głowy stalinowskich bezpieczniaków, w tym jego samego. Wolał więc czmychnąć do Amerykanów i sprzedać im swoją niezwykle cenną wiedzę, być może również i tę o matrioszkach.
Ówczesnych oficjeli partyjnych, w tym Jaroszewicza, najbardziej intrygowała jednak inna osoba – sam przywódca Polski Ludowej Bolesław Bierut. To, że towarzysz „Tomasz” był agentem NKWD, historycy już udowodnili. Otwarte pozostaje jednak pytanie: czy prezydentów Bierutów było… dwóch? Tak utrzymywał m.in. Wiktor Grosz, generał Ludowego Wojska Polskiego, a później dyplomata. W prywatnych rozmowach z przyjaciółmi z partii przekonywał, że w ZSRR poznał sobowtóra Bieruta w okresie, gdy ten jeszcze nie zastępował polskiego komunisty. W tym czasie – jak twierdził Grosz – prawdziwy Bierut przebywał w zupełnie innym miejscu. Ta sytuacja bardzo zaintrygowała generała, choć nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że może chodzić o przygotowywanie „Tomaszowi” dublera. O tym, że prezydent jest matrioszką, szeptali w kuluarach władzy również m.in. Edward Ochab i Hilary Minc.
Bierut, przed wojną działacz KPP, w październiku 1939 r. uciekł na terytorium polskie zajęte przez Armię Czerwoną. Gdy Rosjanie zaczęli przygotowywać się do osadzenia w Polsce posłusznego sobie reżimu, Bierutowi wyznaczono jedną z najważniejszych ról. Według Grosza NKWD zabezpieczyła się jednak dodatkowo, przygotowując sobowtóra przyszłego prezydenta. W tym przypadku postąpiono jednak nieco inaczej – prawdziwy Bierut, zagorzały stalinista, nie został zlikwidowany. Sobowtóra odpowiednio przeszkolono i zapoznano z autentykiem. Obserwacja „na żywo” zachowań prawdziwego działacza miała ułatwić dublerowi odgrywanie jego roli. Obaj panowie dowiedzieli się, że będą się wcielać w postać przywódcy naprzemiennie, stosownie do potrzeb chwili. Bierut-bis okazał się pojętny, choć do końca życia nie wyzbył się charakteru pisma wskazującego na to, że jego pierwszym alfabetem była rosyjska cyrylica.
NKWD myślała perspektywicznie: co, jeśli nasz wierny towarzysz „Tomasz” zachoruje i umrze albo zginie? Czy warto narażać się na jakieś wyskoki nieprzewidywalnych polskich komunistów? O zgrozo – nie! Lepiej mieć dwóch Bolesławów Bierutów…
MIŁOSNY CZWOROKĄT
W lipcu 1943 r. Bieruta przerzucono do okupowanej Polski, gdzie wszedł w skład Komitetu Centralnego PPR. Podobno był to ten fałszywy „Tomasz” – uznano, że w ciężkich warunkach okupacyjnych lepiej poradzi sobie dobrze przeszkolony agent.
Ówczesnemu liderowi PPR Pawłowi Finderowi przybysz z Moskwy się nie spodobał. Zbytnich problemów to jednak nie napytało, bo Finder wkrótce został zamordowany przez hitlerowców. Po zakończeniu wojny Bierut (czy może Bierutowie?)został prezydentem Polski opanowanej przez komunistów. Podziemie niepodległościowe kilkakrotnie próbowało go uśmiercić, dlatego sobowtór był przydatny. Partyjnych oficjeli szczególnie ekscytowała historia z lutego 1947 r. Według niepotwierdzonych oficjalnie doniesień w Hotelu Francuskim w Krakowie do Bieruta strzelał przebrany za oficera NKWD zamachowiec z podziemia. Hotel obiegła wieść, że prezydent zginął. Ciało ofiary gdzieś wyniesiono, a po paru minutach w holu pojawił się… Bierut cały i zdrowy! Zapewnił zszokowanych świadków wydarzenia, że nic mu się nie stało. Bezpieczniacy odbyli potem odpowiednie rozmowy ze świadkami, nakazując groźnie: ani pary z gęby! Relację na ten temat przekazał dopiero po wielu latach historykowi Dariuszowi Baliszewskiemu jeden z byłych ochroniarzy prezydenta.
Który zatem Bierut zginął w Krakowie? Wielu oficjeli utrzymywało, że przeżył ten fałszywy. Od tej chwili na stałe odgrywał już prezydenta. W pełni przejął też prywatne role prawdziwego Bieruta: męża Janiny Górzyńskiej-Bierut i kochanka towarzyszki Wandy Górskiej. Powikłania uczuciowo-seksualne między tą czwórką (dwoma Bierutami, Górzyńską i Górską) są dziś niemożliwe do odtworzenia, ale stanowiłyby z pewnością znakomity temat na psychothriller.
Bierut-bis tak się ponoć wcielił w rolę, że po jakimś czasie zapomniał, iż jest matrioszką! Takie przynajmniej wrażenie odnosili Grosz i Ochab. Sielanka potrwała do czasu. Po śmierci Stalina w Moskwie zaczął wiać wiatr zmian. Na początku 1956 r. Bierut pojechał do stolicy ZSRR na zjazd radzieckich komunistów. Nowy lider Nikita Chruszczow zdemaskował na nim zbrodnie stalinizmu. Bierut przeżył wstrząs. Wiedział, że jego czas dobiega końca, a zejście ze sceny może być nieprzyjemne… Dwa tygodnie po przemówieniu Chruszczowa ogłoszono, że polski przywódca zmarł. Jako przyczynę zgonu radzieccy lekarze podali coś „na pograniczu grypy i zapalenia płuc”.
W Polsce mało kto w to uwierzył i zaczęto snuć rozmaite teorie na temat śmierci tow. „Tomasza”. Jedni mówili, że popełnił samobójstwo, inni – że wykończyli go Rosjanie. Po przewiezieniu ciała do Warszawy pochowano je z pompą na Powązkach. Pełną pochwał mowę pogrzebową wygłosił tow. Ochab, w głębi duszy przekonany, że stoi nad grobem sobowtóra…
Czy dziś istnieje jeszcze szansa, by ustalić, ilu naprawdę było Bierutów? Na naszą prośbę Zakład Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu podjął próbę zbadania, czy zdjęcia przywódcy z różnych okresów pokazują tę samą osobę.
„Przeprowadziliśmy drobiazgową analizę fotografii, ale niestety, nie udało się rozwiązać zagadki. Zdjęcia z tamtego okresu są bardzo kiepskiej jakości, co uniemożliwia jednoznaczną odpowiedź na pytanie, czy Bierut miał sobowtóra” – zakomunikował nam jeden z ekspertów dr Łukasz Szleszkowski.
Istnieje jeszcze jedna, choć znacznie trudniejsza metoda weryfikacji – badania DNA. Po ekshumacji ciała przywódcy z grobowca na Powązkach należałoby pobrać materiał genetyczny i porównać z DNA żyjących krewnych prawdziwego Bieruta. Na Zachodzie przeprowadza się już od jakiegoś czasu takie badania w przypadku wątpliwości dotyczących postaci historycznych. Kilka lat temu amerykańscy genetycy dowiedli na przykład, że wszystkie kobiety, które podawały się za cudem uratowaną córkę cara Mikołaja II, były oszustkami.
TAJEMNICA BLIZNY JARUZELSKIEGO
Możliwości, jakie dają testy DNA, nie znano jeszcze w 1990 r., kiedy świeżo upieczony solidarnościowy poseł Ryszard Kraszewski badał tajemniczą przeszłość gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Na ziemi puławskiej, którą od wieków zamieszkiwał szlachecki ród Jaruzelskich, krążyły opowieści, że generał to wcale nie prawdziwy Wojciech, tylko radziecki agent-sobowtór. „Ciekawe rzeczy opowiadał np. człowiek, który jako chłopak bawił się przed wojną z małym Wojtkiem – mówi dr Lech Kowalski. – Twierdził, że Wojtek upadł raz na jakąś maszynę i strasznie poharatał sobie prawe przedramię. Potem miał tam widoczną bliznę. Tymczasem znany nam Jaruzelski takowej blizny nie miał. Oczywiście takie opowieści nie stanowią żadnego dowodu”.
Rodzina Jaruzelskich została deportowana w głąb ZSRR w 1941 r.. Nic nie wskazywało, by 18-letni Wojciech zapłonął nagłą sympatią do swoich prześladowców. Wręcz przeciwnie. Świadkowie relacjonowali, że stawiał się radzieckim władzom: opuścił wyznaczone mu miejsce zamieszkania, a potem odmówił przyjęcia tymczasowego zaświadczenia tożsamości. Wydawało się, że niedługo się doigra i źle skończy.
I właśnie tak było! – przekonywali mieszkańcy rodzinnych okolic Jaruzelskich. – NKWD zamordowało Wojciecha, podstawiając na jego miejsce sobowtóra. Matrioszkę skierowano następnie do armii Berlinga, gdzie złożyła przysięgę 11 listopada 1943 r. Fałszywy Jaruzelski był świetną wtyczką, bo Berlingowi i innym dowódcom przez myśl by nie przeszło, że może pracować dla NKWD. Ten szlachecki syn, patriota, niemający przed wojną nic wspólnego z komunizmem? No nie!
Posła Kraszewskiego tak intrygowała ta historia, że postanowił zapytać o nią wprost Jaruzelskiego, pełniącego wówczas funkcję prezydenta RP. I tak też zrobił, odwiedzając generała w Belwederze. Jaruzelski wcale się nie obruszył i zgodził się odpowiedzieć na kilka pytań mających zweryfikować jego tożsamość. Kraszewski zaczął go wypytywać o szczegóły wyglądu dworu Jaruzelskich, alei, budynków w otoczeniu itd. Generał odpowiedział na wszystkie pytania. „No to bardzo dziękujemy. Ja jestem przekonany” – powiedział Kraszewski. Dodał, że zrelacjonuje rozmowę swoim wyborcom, zapewniając ich, że Jaruzelski jest prawdziwy. Jak obiecał, tak uczynił. Ale różne dziwne historie o dwóch Jaruzelskich nie przestały krążyć. I ludzie powtarzają je do dziś.