Stał się cichym bohaterem podczas pierwszych podróży kosmicznych. Głównie dlatego, że był nieuchwytny. Amerykańscy astronauci i radzieccy kosmonauci musieli się sporo natrudzić, by zapisać gwiezdne dzienniki
Pajechali! – krzyknął Jurij Gagarin, pierwszy człowiek lecący w kosmos 50 lat temu. W podróży towarzyszył mu zamocowany sznurkiem ważny sprzęt – ołówek, który stał się symbolem wyrafinowanej prostoty ludzi radzieckich. Niestety ołówek uwolnił się z więzów i swobodnie lewitował, Gagarin nie mógł więc 12 kwietnia 1961 roku wypełnić pokładowego dziennika. „Coś” do pisania stało się symbolem propagandowym w kosmosie, zdobywanym z dwu stron żelaznej kurtyny. Związek Radziecki nie bawił się w drobiazgi, dumny przaśny ołówek na sznurku powinien wystarczyć. Amerykanie, zamiast ołówkiem, mieli pisać na orbicie drogimi specjalnymi długopisami o nazwie space pen. Zimna wojna i wyścig między mocarstwami były idealnym środowiskiem dla tworzenia mitów. A fakty? Wyglądają nieco inaczej.
KOSMICZNIE DROGI OŁÓWEK
Po pożarze na pokładzie Apollo 1, podczas którego zginęło 3 kosmonautów, NASA zależało na maksimum bezpieczeństwa. Ideałem do pisania było wg NASA „coś” niepalnego w atmosferze, w której stężenie tlenu wynosiłoby 100 proc., niezawodnego w warunkach ekstremalnych – w próżni, w stanie nieważkości, w temperaturze +150°C czy w lodowatej ciemności kosmicznej do –120°C. W takich okolicznościach pojawił się utalentowany inżynier i wynalazca o politycznych apetytach Paul C. Fisher z Los Angeles ze swoją Fisher Pen Company. Zanim wyprodukował długopis „antygrawitacyjny”, w 1960 roku bez powodzenia stanął przeciw JFK w wyścigu o nominację na kandydata do fotela prezydenckiego. Z większym sukcesem – jak przyznawał w wywiadach – wydał milion dolarów na wynalazek znany później jako „kosmiczny długopis”, który częściej był jednak używany na Ziemi. Prowadził badania nad udoskonalaniem kulkowej mikrokońcówki do długopisów, która pozwalała zużywać minimalną ilość tuszu, a tym samym pisać dłużej. Specjalistą w tej dziedzinie był żydowski imigrant z Wiednia, wynalazca Friedrich Schächter, pomagali mu technicy Frederick Baysinger i Erwin Rath. Linia prowadzona długopisem ich konstrukcji mogła osiągnąć długość niemal 50 km!
Jednym z najtrudniejszych elementów było opracowanie tuszu, funkcjonującego w wymagających warunkach. W laboratoriach Paula C. Fishera stworzono niekapiący tusz o zmiennej lepkości, odporny na skrajne temperatury, niewysychający. Zwykłe długopisy mają wkłady otwarte, austriacko – amerykański team opracował wkład zamknięty, wypełniony pod ciśnieniem 5 atmosfer. Ta zwarta pasta podczas ruchu długopisem przeobraża się we fluid. Azot zapobiega mieszaniu się powietrza z tuszem, który dzięki temu nie odparowuje ani się nie utlenia. Space Pen sprawdzał się w każdej pozycji i warunkach: można nim było pisać pod różnym kątem – także kierując końcówkę ku górze – na tłustym papierze, pod wodą (wymaga to specjalnego papieru) i w innych cieczach; na mrozie, w dużej rozpiętości temperatur między –45 a +204 stopni C. Jedynym drobiazgiem, na który nie zdołano wpłynąć, była zmiana koloru atramentu – w wysokich temperaturach z niebieskiego staje się zielony.
KUPILI AMERYKANIE, KUPILI I ROSJANIE
W 1965 roku Fisher wysłał próbki długopisów wykonanych z metalu, wypełnionych skompresowanym tuszem, do dr. Roberta Gilrutha, szefa Houston Space Center. Proponował zakup „antygrawitacyjnego” długopisu Space Pen AG-7. Amerykańska agencja kosmiczna wahała się. Miała za sobą wpadkę z kosztownymi mechanicznymi ołówkami. Po dwóch latach testów, m.in. w temperaturze –50°C, zdecydowano o zakupie. W lutym 1968 roku agencja Associated Press ogłosiła, że NASA nabyła 400 długopisów dla programu Apollo. Niedługo potem space pen został zaprezentowany na konferencji w Wiedniu. W lutym 1969 roku do fabryki Fishera zapukał… Związek Radziecki. Jak informowała agencja United Press International, Rosjanie zamówili 100 długopisów i tysiąc wkładów dla swojego projektu Sojuz. Associated Press podawała później, że agencja NASA i radziecki program kosmiczny otrzymały od fabryki Fishera ten sam 40-procentowy upust za zakup hurtowy. Kupujący z obu stron oceanu zapłacili po 2,39 dolara za sztukę, zamiast po 3,98 [niektóre źródła podają jednak, że kosmiczny długopis kosztował 6 USD – przyp. red.]. Kosmiczne pióro sprawdziło się też w innej roli. Jak informowała Fisher Space Pen Company, firma wydzielona do produktów „kosmicznych”, Space Pen miał uratować astronautów Apollo 11. Użyli go jako narzędzia zamiast złamanego przełącznika, by uruchomić silnik, co umożliwiło załodze powrót na Ziemię. Ten długopis traktowano specjalnie – nie był rzeczą, to był „on”, partner, space pen.
OŁÓWKOWY SENTYMENT
W moskiewskim wydaniu „The Timesa” z 2000 r. można było prawdopodobnie po raz pierwszy przeczytać w oficjalnej prasie o historii space pen, który był sukcesem prywatnej firmy, a nie wydatkiem rządowym USA, a także o tym, że kosmiczny długopis trafił w ręce Rosjan już w 1969 r. Fabryka Fishera stworzyła całą linię kosmicznych długopisów, w tym shuttle pen, używany na amerykańskich wahadłowcach i na rosyjskiej stacji kosmicznej Mir. Kosmonauci ze stacji Paweł Winogradow i komandor Anatolij Sołowiew uwiecznieni są na zdjęciach z długopisami space pen na pokładzie Sojuza TM-26 (sierpień 1997 – luty 1998). Rosjanom jednak chyba trudno rozstać się z pogłębianą latami pochwałą własnej prostoty i ołówka w kosmosie, który z kolei wzbudza uśmiech pobłażania po drugiej stronie. 23 października 2003 r. hiszpański astronauta Pedro Duque napisał w dzienniku na pokładzie Sojuza, że używa taniego kulkowego długopisu zamiast kosztownego kosmicznego. Co więcej, słyszał od rosyjskich instruktorów, że ołówek im wystarcza. Pochwała tego rozwiązania ma wciąż w Rosji wiernych wyznawców, a Ameryka kojarzy się z kosztownymi niepotrzebnymi gadżetami. Z okazji 50-lecia lotu pierwszego człowieka w kosmos ukazała się w Rosji książka „Jurij Gagarin” Lwa Daniłkina. Znajduje się w niej informacja o 18 mln dolarów, które NASA miała wydać na kosmiczny długopis. „O tej sumie słyszałem też od kosmonautów i potwierdził ją inż. Wiktor Błagow, który od 1959 r. pracował w tajnym Specjalnym Biurze Konstrukcyjnym nr 1 pod Moskwą” – mówi Wacław Radziwinowicz, korespondent „Gazety Wyborczej” w Rosji. Cena wynalazku rośnie – milion w 2011 r. nie robi już wrażenia.
SAMOTNOŚĆ W MOMA
Konstrukcja kosmicznego długopisu stała się wg NASA przełomem porównywalnym z wprowadzeniem teflonu. „Kosmiczne” technologie sprawdzają się na Ziemi, podobnie stało się z wynalazkiem Paula C. Fishera. Specjalistyczne długopisy znalazły się na wyposażeniu policji, strażaków, nurków, wojska, ekspedycji polarnych i wysokogórskich. Wynalazca doczekał się miana „Henry’ego Forda przemysłu długopisowego”. Po jego śmierci w 2006 roku pisano, że NASA mogła wysłać człowieka w kosmos, ale to Fisher i jego konstruktorzy pozwolili mu napisać stamtąd list do domu. A anegdota o milionach dolarów zainwestowanych przez Amerykanów w „zbędny” wynalazek i o radzieckim ołówku jest wykorzystywana jako materiał szkoleniowy: nie zawsze trzeba sięgać po kosztowne rozwiązania, by „sięgnąć gwiazd”. Prostota nie musi być najwłaściwszą drogą, ale pomaga „wystartować” – to przecież Rosjanin był pierwszy w kosmosie. Jednak kto inny napisał stamtąd list do domu. To nie ołówek, lecz space pen trafił do popkultury, stał się jednym z symboli innowacji. „On” znajduje się w Museum of Modern Art w Nowym Jorku. Towarzysza ołówka tam nie ma.
GEN.MIROSŁAW HERMASZEWSKI O PISANIU W KOSMOSIE
To były ołówki automatyczne, które dostarczyła strona radziecka. Były umieszczone w specjalnych etui przymocowanych na rzepy do fotela. Oczywiście, łamały się, drobiny poruszały się w próżni, mogły faktycznie być niebezpieczne dla oka czy urządzeń. Kończyły swój „lot” w obudowie wentylatora, gdzie zwykle lądowały drobniejsze przedmioty, które się nam wymykały. Raz w tygodniu czyściliśmy tę obudowę jak sito i odnajdywaliśmy zaginione drobiazgi. Tak też było z moim space penem, który otrzymałem od Amerykanów przed lotem i który zaraz mi zaginął. Po tygodniu odnalazł się w sicie wentylatora. Zachowałem go na pamiątkę. Problem wypełniania dziennika pokładowego to nie tyle długopis czy ołówek, ile przede wszystkim brak możności odpowiedniego nacisku na papier w warunkach nieważkości. Mam kilka takich zapisków. Trudno mi rozpoznać w nich moje pismo.