Niedawno The Washington Post opublikował felieton matki, która wyjaśnia dlaczego tak chętnie opisuje na blogu życie swojej córki, nawet po tym jak sama zainteresowana zaprotestowała. Kobieta odpowiedziała, że choć czuje się z tym źle, „nie skończyła jeszcze zgłębiać własnego macierzyństwa w pisaniu.”
Nietrudno się dziwić, że wśród komentujących czytelników zawrzało. Niektórzy ocenili jej działanie jako „przemianę codziennych dramatów rodziny w internetową treść”. Inni pytali czy rodzice w erze Instagrama nie powinni zadawać sobie pytań jaki te materiały będą miały wpływ na życie ich dzieci w przyszłości.
Do krytyki przychyla się także Priya C. Kumar z amerykańskiej uczelni University of Maryland, która przeprowadziła badanie na ten temat. Potwierdza, że postawa kobiety i innych rodziców nagminnie dokumentujących życia dzieci w internecie, wskazuje na to, że są głusi na potrzeby swoich dzieci. Z drugiej strony przestrzega przed przesadnym odsądzaniem od czci i wiary. Zwraca uwagę na fakt, że jest to obraz znacznie większego problemu.
Naturalny impuls
Sam fakt dokumentowania dzieciństwa nie jest niczym nowym. Od setek lat rodzice zbierają pamiątki dotyczące swoich dzieci, od początku fotografii tworzą albumy, zabezpieczają pierwsze zęby, włosy i tak dalej. Odruch zatrzymywania dzieciństwa swojego potomstwa nie powinien nikogo dziwić i jest jak najbardziej zrozumiały, to jeden z odcieni naszych odruchów opiekuńczych.
Nie brakuje także analogowych produktów idealnie skrojonych pod wykorzystywanie takich potrzeb: albumy fotograficzne specjalnie zatytułowane („Mój pierwszy album”, „Mój chrzest”, „Moja pierwsza komunia” itd.) , skrzyneczki na „skarby i inne produkty podsycają chęć gromadzenia iluzją zatrzymania na dłużej czasu niewinności dziecka. Dla innych może to stanowić część opowieści o życiu całej rodziny i tym samym dawać poczucie ciągłości, silniejszej niż śmierć.
Niektórzy badacze porównują tego rodzaju pamiątki do kont w mediach społecznościowych, nie bez racji. Przeglądając stary album ze zdjęciami ze szkoły czy wakacji natkniemy się na sporo informacji o człowieku, jego sieci znajomych i powiązań, zainteresowaniach i pasjach. Zupełnie, jakbyśmy zajrzeli na profil na Facebooku czy Instagramie. Zmieniło się zatem medium, ale potrzeba jest stara jak ludzkość. W bycie rodzicem wpisane jest zbieranie pamiątek po różnych etapach życia swoich dzieci: czy to w internecie czy w rzeczywistości.
Zagrożenie: “Permanentna inwigilacja”, czyli jak szpiegowanie się opłaca
Podobne rozpoznanie mają z pewnością firmy zarządzające mediami oraz treściami w internecie. Nietrudno zgadnąć, że rodzice są bardzo dobra grupą docelową kampanii reklamowych i innych działań promocji produktów. Dodatkowo to, co udostępniają jest dla działów marketingu fantastycznym źródłem informacji o obecnych i przyszłych klientach – informacji, której ludzie udzielają chętnie bez zachęty i za darmo. Wystarczy po nią sięgnąć.
Rodzinne albumy ze zdjęciami nie udostępnią żadnych informacji komuś, kto nie może ich fizycznie obejrzeć. Musisz zaprosić kogoś do siebie i pokazać mu odbitki, żeby mógł poznać twoją historię. Zdjęcia, które umieszczamy na Instagramie trafiają na serwery, których właścicielem jest Facebook. Podobnie te, które wysyłamy Messengerem czy WhatsApp’em, ponieważ także one należą do imperium Marka Zuckerberga. Materiały te stają się widoczne na setek tysięcy oczu, których nawet przy wprowadzaniu filtrów i ograniczeń w ustawieniach profili nie da się sprawdzić i zweryfikować. Świadomość tego powinna ostudzić zapał przed dzieleniem się z całym światem faktami o życiu dzieci, szczególnie gdy one same nie mają na to ochoty.
Dyskusje na temat udostępniania materiałów w sieci wciąż najczęściej skupiają się na znajomych i krewnych rodziców, lub ewentualnym zagrożeniu związanym z przestępcami seksualnymi. Znacznie rzadziej podnoszony jest temat tego co korporacje robią z informacjami o naszych dzieciach, które sami tak chętnie oddajemy za darmo. Nie jest tajemnicą, że dane są towarem, którym korporacje obracają między sobą. W pewnym momencie zaskoczony rodzic może znaleźć informacje o swoim dziecku lub jego zdjęcie zupełnie nie tam, gdzie chciałby je widzieć.
Społeczna psycholog Shoshana Zuboff określa to mianem kapitalizmu inwigilacji. Korporacje tworzą serwisy i aplikacje umożliwiające wykonywanie prostych lub wygodnych czynności, ale by z nich skorzystać musimy zapłacić. Ceną nie są pieniądze, a dane dotyczące naszych zachowań, nawyków, rytmu dnia, sieci powiązań. To znacznie więcej niż kilka dolarów naliczonych w sklepie z aplikacjami. Użytkownik swobodniej zgodzi się na warunki umowy (często nie czytając ich) i nie odstraszy go adnotacja o reklamach zaszytych w produkcie, czy prośba o integrację z profilem w portalu społecznościowym – o ile będzie tanio lub zupełnie za darmo.
W czasach wywoływania filmów w aparatach analogowych firma Kodak oferowała sieciowo taką usługę kupującym ich filmy i aparaty w USA. Przez placówki firmy przechodziły miliony negatywów i wizerunków, których ta jednak nie gromadziła i nie odsprzedawała dalej. Dzisiaj to normalna praktyka, którą stosują giganci social media oraz mniejsi gracze rynku.
Bezrefleksyjne udostępnianie zdjęć i informacji o dzieciach będzie paliwem dla korporacji do wykorzystywania ich przez wiele lat. Zarówno rodzice jak i one same będą obiektem profilowanych reklam lub akcji propagandowych. W przypadku dzieci, których światopogląd dopiero wykuwa się w kolejnych latach doświadczeń może to być bardzo niebezpieczne. Wystarczy wyobrazić sobie co mogłoby czuć dziecko widząc w internecie odpowiedź reklamodawców na każde wydarzenie w swoim życiu: urodziny, wizyty u lekarzy, sukcesy i porażki naukowe, zawarcie i utrata przyjaźni. Dorastanie w internetowym panoptykonie może mieć zgubne skutki dla formującej się psychiki.
Rodzice realizujący swoją prywatną potrzebę zaistnienia i uwagi poprzez budowanie popularności na swoich dzieciach powinni wziąć pod uwagę, że za ich satysfakcją w postaci lajków i subskrybcji stoją też realne zagrożenia dla ich dzieci.
Źródło: Science Alert