To tylko rock&roll! Elvis żyje, a Ozzy odgryzł nietoperzowi głowę

Elvis żyje. W przeciwieństwie do Paula McCartneya, którego dawno temu na scenie zastąpił sobowtór. Z kolei niepodrabialny Keith Richards wciągnął nosem prochy swojego ojczulka. W rockowym cyrku piękne jest to, że jeśli fakty się nie zgadzają, to tym gorzej dla faktów.
To tylko rock&roll! Elvis żyje, a Ozzy odgryzł nietoperzowi głowę

Wszystko zaczęło się na rozdrożach. W latach 20. ubiegłego stulecia, gdzieś niedaleko plantacji bawełny w Missisipi. Robert Johnson (ur. w 1911 r.), pionier bluesa, miał spotkać się z diabłem w okolicach Dockery i sprzedać mu duszę w zamian za nadludzkie umiejętności gry na gitarze. W narodzinach jego niezwykłego stylu, który dekady później ukształtował takich mistrzów jak Hendrix, Clapton, Richards czy Green, dopatrywano się udziału sił nieczystych, ponieważ przemiana Johnsona z nieznanego wiejskiego grajka w wirtuoza i wizjonera odbyła się podobno nagle i nieoczekiwanie. Bluesman stał się też bohaterem prologu rock-and-rollowej mitologii, praszczurem muzycznych bóstw otoczonych bałwochwalczym kultem nie tylko za swoją twórczość, ale i styl życia.

Wątpliwe, czy słuchacze Johnsona z południa USA, często zabobonni potomkowie niewolników, znali przygody Fausta. Paralela losów postaci z dramatu Goethego z tajemniczym gitarzystą jest jednak aż nadto widoczna. Aurę tej tajemniczości dopełnia zagadkowa śmierć (ponoć otruł go zazdrosny mąż jednej z jego kochanek, a może to piekło upomniało się o jego duszę), nikła wiedza o jego życiu (zachowały się tylko 3 fotografie i 29 piosenek) oraz brak informacji o miejscu pochówku.

NUKLEARNĄ APOKALIPSĘ PRZETRWAJĄ KARALUCHY. I ON

Robert zmarł w sierpniu 1938 roku, ale prawdziwą karierę zaczął robić jakieś dwie dekady później, gdy po wydaniu płyty z jego utworami „King Of The Delta Blues Singers” wśród gwiazd rock&rolla modne stało się przyznawanie do fascynacji muzykiem. Jeden aspekt tego zjawiska jest szczególnie ciekawy – popularyzacja Johnsona leżała w interesie kolejnych idoli, szczególnie jeśli chodzi o jego znaczenie mitotwórcze. W podobny sposób, z tą tylko różnicą, że jeszcze za życia, budowano przecież pozamuzyczną renomę innych półbogów show-biznesu – na mitach, półprawdach, nie-dopowiedzeniach i nadinterpretacjach. Można prowokacyjnie powiedzieć: z czasem publiczność dała się uwieść przekonaniu, że doba idola składa się z 2 godzin grania i 22 godzin orgii, alkoholowo-narkotykowych libacji, praktyk ku czci Lucyfera i innych skandali.

Pilnym studentem Johnsona – nie tylko jego muzyki, ale i życiorysu, opowiedzianego w popkulturze na nowo – był Keith Richards. Mózg The Rolling Stones przez lata pracował na swój wizerunek streszczany czasem całkiem zgrabnie: „Jeśli na świat spadnie kiedyś nuklearna apokalipsa, przeżyją tylko karaluchy i Keith”. Do kanonu rockowych mitów Richards wprowadził dwie pozycje obowiązkowe. Po pierwsze w latach 70. poddał się transfuzji krwi, by oczyścić się z narkotyków. Plotka brzmiała mniej więcej tak: w 1975 roku Stonesi wybierali się na tournée do USA i amerykańskie władze zażądały wyników badań, które udowodniłyby, że członkowie grupy nie są narkomanami. Keith pojechał więc do Szwajcarii i w jakiejś tajnej klinice spuścił całą toksyczną krew z organizmu, zastępując ją świeżą.

Dziś najważniejsi badacze popkultury nazywają „supertransfuzję” Richardsa  jedną z najdzikszych legend w historii rocka (choć-by magazyn, nomen omen: „Rolling Stone”). A fakty? „Nigdy nie robiłem żadnej cholernej transfuzji. Dziennikarze dopadli mnie wtedy na lotnisku, gdy faktycznie leciałem do Szwajcarii. Ale na odwyk, a nie po krew” – żartował „Keef”, zmęczony w końcu pytaniami o swoją wampiriadę. Ale faktem jest też, że legendy imają się go jak mało której żyjącej postaci show-biznesu. Może dlatego, że przez wzgląd na hektolitry alkoholu i kilogramy narkotyków, jakie wprowadził do organizmu, cudem jest, że dożył sędziwego wieku: „Tak, jestem żywą legendą rock&rolla przede wszystkim dlatego, że jestem jeszcze żywy” – mówi.

Żywy i wciąż zdolny do prowokowania mas – od kilkunastu lat chodzi za Richardsem fama, jakoby wciągnął kiedyś prochy ojca pomieszane z kokainą. To zasługa wywiadu, którego Keith udzielił po śmierci ojca w 2002 roku: „Najdziwniejsza rzecz, jaką wciągałem? Prochy ojca. Wciągnąłem ojca. Tata nie miałby nic przeciwko, dobrze mi wszedł, no i… nie przekręciłem się”. Management The Rolling Stones dementował później, że był to tylko primaaprilisowy żart, ale publiczność wie swoje.

Tacy jak Richards czy inny kaskader rock&rolla Lemmy Kilmister, lider grupy Motörhead, swoimi szalonymi życiorysami, ciągłym stąpaniem po krawędzi i igraniem ze śmiercią przyczynili się do ugruntowania bodaj naj-ważniejszego mitu przemysłu rozrywkowego, zgodnie z którym idole muszą być nieśmiertelni. Szczególnie gdy są młodzi. O Lemmym Ozzy Osbourne powiedział kiedyś: „Z naukowego punktu widzenia powinien dawno być martwy. W tamtych czasach nikt z nas się nie oszczędzał. Ale on… On jest chyba k… z żelaza”. Od lat 80. ciągnie się za Kilmisterem zgrabna plotka (tu podobieństwa z supertransfuzją Keitha), jakoby struktura jego krwi została trwale zmieniona przez huragan używek, który przetoczył się przez jego żyły. „Transfuzja krwi od normalnego człowieka by go zabiła” – taką opowiastkę bez trudu znajdziemy dziś w internecie. No właśnie, na tym opiera się cała ta zabawa: są normalni ludzie i ci o nadprzyrodzonych mocach. Tak show-biznes charakteryzował już Platon, dzieląc poetów (czyli dzisiejsze gwiazdy rocka) na: wyrobników, sprawnych, ale niczym nie przewyższających swoim rzemiosłem szewców czy krawców, oraz – tu druga grupa – na wybrańców zdolnych do boskiego szału.

MIT O ŻYWYM ELVISIE MA ULICĘ W OTTAWIE

To dlatego ludziom trudniej uwierzyć w odejście za młodu Elvisa Presleya niż np. swojego sąsiada. Zresztą, o jakiej śmierci mówimy? W styczniu „Król” skończył przecież 80 lat. Od 16 sierpnia 1977 roku, gdy – przynajmniej oficjalnie – stwierdzono jego zgon, wyprodukowano tyle teorii spiskowych, że sama ich ilość powinna zmuszać do kulturoznawczej refleksji. Podsumujmy więc, Elvis żyje, ponieważ – choć podczas jego pogrzebu trumna była otwarta – ciało nie przypominało Presleya (woskowa figura, zapewne). Żyje, ponieważ w brytyjskim Lloyds nigdy nie została zrealizowana założona tam polisa na życie piosenkarza (opiewająca na, bagatela, 3 mld dolarów). Ciało w trumnie ważyło 77 kg, podczas gdy Elvis „u kresu” życia przytył do ok. 115 kg. Nigdy nie upubliczniono raportu koronera, zaś akt zgonu według grafologów został podpisany przez samego zmarłego. I wreszcie: dzień po śmierci Presleya niejaki Jon Burrows kupił bilet lotniczy z Memphis do Buenos Aires. Jon Burrows to fikcyjne nazwisko, którego Elvis używał jako współpracownik FBI i DEA, którym pomagał rozpracowywać narkotykową mafię.

Po co gwiazdor miałby sfingować swoją śmierć? Bo został objęty programem ochrony świadków. Bo miał dość swojego życia i chciał poczuć się jak normalny człowiek (to dobre). Wreszcie: bo nigdy nie zarobiłby na scenie takich pieniędzy, jakie zarobił jako zmarłe bożyszcze. Jeszcze w XXI wieku jego majątek co roku powiększał się średnio o 40 mln dolarów rocznie. W USA powstały dziesiątki naukowych i dziennikarskich rozpraw pod hasłem „Elvis żyje”. Do dziś działają też organizacje wymieniające się doniesieniami ludzi, którzy Presleya post mortem widzieli (choćby The Elvis Sighting Society). Nie jest to specjalnie trudne – szacuje się, że w różnych zakątkach USA ok. 35 tysięcy osób zarejestrowało się jako odtwórcy Elvisa. Co ciekawe, pod koniec lat 90. w Ottawie zanotowano niespotykane nagromadzenie raportów z cyklu „spotkałem Presleya”. Na cześć tego zjawiska jedną z ulic, przy której często widywano „Króla”, nazwano „Elvis Lives Lane”. Ulica „Elvis żyje”.

Tymczasem mało kto zastanawia się, czy wytworzona atmosfera tajemniczości wokół zgonu „Króla” w dużym stopniu nie wpłynęła na jego pośmiertny sukces finansowy. Podobnie, choć w mniejszej skali było z Jimem Morrisonem (media o śmierci poinformowano 6 dni po jego zgonie, 2 dni po pogrzebie; rodzice, a także menedżer The Doors nie widzieli ciała Jima…; Ray Manzarek, klawiszowiec grupy, jeszcze kilka lat temu, pół żartem, pół serio, mówił, że być może Morrison do dziś żyje na Seszelach), Tupakiem Shakurem czy Michaelem Jacksonem. I – w wersji à rebours – z Paulem McCartneyem.

KTO POGRZEBAŁ PAULA?

Wystarczy zapytać Google o hasło „Paul is dead”. Obok legendy o żyjącym Elvisie, historia o jednym z Beatlesów, który zginął w wypadku samochodowym i został zastąpiony w zespole przez sobowtóra, to drugi z najważniejszych klasyków rock&rollowej mitologii. Wypadek miał zdarzyć się w listopadzie 1966 roku, sobowtór nazywał się William Campbell i był kanadyjskim policjantem. Afera zaczęła się niewinnie – w drugiej połowie lat 60. artykuły o rzekomej „podmiance McCartneya” ukazały się w dwóch uniwersyteckich gazetach w USA, zaś w 1969 roku rewelacje te potwierdził radiowiec z Detroit Russell Gibb. Na antenie ogłosił też, że w tekstach piosenek i na okładkach The Beatles aż roi się od zakodowanych komunikatów świadczących o śmierci Paula. Fani liverpoolskiej czwórki nie potrzebowali więcej wskazówek. Od ponad czterech dekad nie tylko oni prześcigają się w odkrywaniu prawdy o kadrowej rotacji w zespole. Przykłady? Okładka albumu „Abbey Road”: John Lennon ubrany na biało symbolizuje kapłana, Ringo Starr, na czarno, to żałobnik. Ostatni w kolejce George Harrison to grabarz. A bosy Paul trzyma papierosa w prawej ręce, choć… wszyscy wiedzą, że był leworęczny. Okładka „Sgt. Pepper Lonely Hearts Club Band” to metafora pogrzebu, wiadomo czyjego. Okładka „Rubber Soul” – zdjęcie zrobiono z perspektywy człowieka w grobie. Beatlesi spoglądają w dół na niego. I najciekawsze – płyta „Magical Mystery Tour”: napis Beatles odczytany w lustrze wygląda jak ciąg cyfr 2317438. Podobno, gdy ludzie wykręcali taki numer telefonu, słyszeli głos: „Jesteś coraz bliżej…”, po czym rozmowę rozłączano.

Podobne znaki można było znaleźć w tekstach piosenek. W „Strawberry Fields Forever” ktoś usłyszał, jak Lennon śpiewa: „I buried Paul”, czyli „Pochowałem Paula”. A w „Revolution 9” – puszczonym oczywiście od tyłu – można doszukać się słów: „Turn me on, dead man”, czyli „Podkręć mnie, martwy człowieku”. Mit o zmarłym McCartneyu doczekał się kilku poważnych książek i filmów dokumentalnych (ostatni z 2010 roku w reżyserii Joela Gilberta przedstawia rzekomy testament Harrisona dowodzący, że Paul faktycznie zginął w wypadku), a przy okazji został wykorzystany i przetworzony na dziesiątki sposobów w popkulturze.

Mało kogo interesuje natomiast fakt, że McCartney w życiu nie miał wypadku samochodowego, zaś Lennon, pytany w 1970 roku o tę sprawę przez magazyn „Rolling Stone”, odparł: „To stek bzdur. Wszystko wymyślono”. Kto wymyślił? Niewykluczone, że sami Beatlesi, a może ich wydawcy po to, by podnieść sprzedaż albumów grupy. Sztuka, jak wiemy, udała się świetnie.

ROD STEWART NIE MIAŁ DO CZYNIENIA Z MARYNARZAMI

Osobnym zagadnieniem wśród odwiecznych rock&rollowych legend są te odwołujące się do seksualnej rozwiązłości i wydolności scenicznych luminarzy. Czy Mick Jagger naprawdę miał romans z Davidem Bowiem? Zaczęło się tak: gdy w październiku 1973 roku żona Davida Angie Bowie wróciła do domu po kilku dniach z zagranicznej podróży, w kuchni zaczepiła ją zakłopotana pokojówka: „Ktoś – powiedziała. – Leży w pani łóżku”. W sypialni odkryła męża śpiącego z Jaggerem. Na waleta. W kontrowersyjnej biografii lidera Stonesów autorstwa Christophera Andersona, była żona Bowiego zeznała: „Byłam wtedy absolutnie pewna, że się piep…. To było oczywiste”. Cytowana przez autora śpiewaczka Ava Cherry opowiadała też, że lądowała w łóżku z jednym i z drugim: „Ale najczęściej było tak, że tylko patrzyłam, jak zajmują się sobą”. Sami Jagger i Bowie nigdy nie zaprzeczali, ani nie potwierdzali.

Znamy też wszyscy opowieści o karłach, które na srebrnych tacach podawały kokainę podczas orgii urządzanych przez Freddiego Mercury’ego. Faktycznie, o barokowych przyjęciach frontmana Queen krążyły legendy. Ta prawdopodobnie powstała w 1978 roku, gdy podczas amerykańskiej trasy po wydaniu płyty „Jazz” Mercury wynajął najdroższy hotel w Nowym Orleanie, sprosił do niego z pół tysiąca gości, zaś wśród zaplanowanych atrakcji byli m.in. połykacze ognia, szamani Zulu, drag queens, żeńskie i męskie prostytutki, a do tego… rzeczone karły (właściwie karły-hermafrodyci) oraz samoańskie artystki szkolone w waginalnym paleniu cygar. Historia na tyle zakorzeniła się w masowej świadomości, że 4 lata temu poświęcono jej osobny fragment w dokumencie BBC na temat Queen. I tu rozczarowanie. Dawni współpracownicy Mercury’ego zeznawali, że mit o kokainowych karłach został wymyślony przez amerykańskich dziennikarzy, którzy prześcigali się w sensacyjnych relacjach z wystawnego życia muzyka.

Na miano czarnej wołgi rock&rolla zasługuje natomiast inna równie fantastyczna, co obleśna legenda, której bohaterem jest Rod Stewart. Gwiazdor miał zasłabnąć podczas jednego z koncertów w latach 70., po czym w szpitalu z jego żołądka odpompowano… pokaźną ilość ejakulatu. Należy dodać, że w zależności od epoki, towarzystwa i szerokości geograficznej, bliźniaczą plotkę rozpuszczano na temat Eltona Johna, Andy’ego Warhola, Jeffa Becka, Britney Spears i członków New Kids on the Block. Ale tylko Stewart skomentował sprawę w swojej autobiografii. Pisał, że była to zemsta niejakiego Tony’ego Toona, którego Rod wylał ze swojej ekipy. „Kilka dni później wyśpiewał prasie, że pewnej nocy obsługiwałem gang marynarzy w gejowskim barze w San Diego. I tak wczułem się w robotę, że wylądowałem w szpitalu z żołądkiem pełnym miłosnego płynu” – wyjaśniał Stewart. Zaznaczył też, że nigdy nie było mu dane zadowolić nawet samotnego marynarza i przenigdy nie musiał poddać się zabiegom opisywanym przez Toona: „Ale ta opowieść, z małymi modyfikacjami, przylgnęła do mnie, jakby zdarzyła się naprawdę”.

W pewnym sensie podobnie było z Gene’em Simmonsem z grupy Kiss, którego nienaturalnie długi język miał być efektem… przeszczepu jęzora krowiego. Simmons miał poddać się tej lub innej operacji, polegającej na podcięciu ścięgien łączących nasadę mięśnia z jamą ustną. Co prawda muzyk wielokrotnie rozczarowywał fantastów i klął się, że język urósł mu sam, ale kto dałby temu wiarę. Znów cytując klasyka: „Gdy legenda staje się faktem, drukuj legendę”.

Skoro dotarliśmy do takich osobliwości w dziejach rock&rollowej mitologii, nie można zapomnieć o jeszcze jednym wyjątkowym przypadku. 20 stycznia 1982 roku, podczas koncertu w Des Moines w stanie Iowa, Ozzy Osbourne odgryzł głowę nietoperzowi – to wydarzenie urosło do rangi symbolu scenicznego szaleństwa i nieobliczalności lidera Black Sabbath. A jak było naprawdę? Tu wersje są rozbieżne. Na pewno fani w Des Moines wrzucali na estradę gumowe nietoperze. Ozzy podniósł jednego z nich i faktycznie postanowił dokonać teatralnej dekapitacji. „Przez przypadek wziąłem do ręki żywego. I to nie było przyjemne” – zeznawał później w wywiadzie dla „New York Timesa”. W poszukiwaniu wyjaśnień dziennikarze odnaleźli nawet nastolatka, który podrzucił Osbourne’owi nietoperza i ten twierdził, że zwierzę było martwe. Niektórzy zaręczali, że to tylko zmyślona opowiastka, a słynny „gacek Ozzy’ego” był gumowy. Ale wokalista zaklinał się, że nietoperz zdążył go ugryźć. Po czym, obawiając się wścieklizny, przez 2 tygodnie przyjmował serię bolesnych zastrzyków. Tak czy inaczej, legenda sprzedała się doskonale. A fakty… Jak zawsze. Również absurdalność takich historii potwierdza, co od dziesięcioleci pozostaje paliwem rock&rollowego cyrku.

Może i ta epoka bezpowrotnie minęła – wszak nic tak nie obala miejskich legend jak szybkość i dostępność internetu. Ale zapytajcie Google o to, czy Lady Gaga jest hermafrodytą. Miłej zabawy.