Codziennie odprowadzając synów do szkoły mijam ogrodzenie, za którym znajduje się porośnięty trawą i olchami teren. Niby nic specjalnego, ale zawsze to trochę zieleni w centrum miasta. Niestety, niedawno ten widok został w dużym stopniu zasłonięty przez – uwaga – dwanaście wiszących obok siebie, identycznych bannerów reklamujących lokalną agencję nieruchomości.
Jej budynek stoi niedaleko, co łatwo poznać, bo na nim też wisi taki banner. Trudno dociec, co sprawiło. że agencja musiała „ozdobić” swymi reklamami kilkanaście metrów ogrodzenia, ale jest to też, niestety, dość typowy w Polsce widok.
Polska jest zaśmiecona fatalnymi reklamami
– Żyjemy w absolutnym chaosie wizualnym. W Polsce nie ma prawie żadnego zarządzania przestrzenią publiczną w tym aspekcie. Już w XIX wieku mówiono o zanieczyszczeniu wizualnym – braku ładu, braku proporcji, które potem kształtuje nasze myślenie np. o estetyce naszego własnego domu – opowiadała mi Olka Osadzińska, światowej sławy ilustratorka i projektantka, na co dzień mieszkająca w Berlinie. Dla niej każdy przyjazd do Polski, upstrzonej bannerami, billboardami i wielkimi wyświetlaczami LED jest estetycznym szokiem.
Ta rozmowa przypomniała mi wydarzenia sprzed lat. Dekoracje bożonarodzeniowe na londyńskiej Regent Street były w opłakanym stanie, na ich naprawę brakowało pieniędzy. Znany dom mody Yves Saint Laurent zaproponował, że pokryje część kosztów wymiany lampek w zamian za dyskretna reklamę.
„Kiedy rozwieszono lampki, okazało się, że znaczki YSL znacznie przekraczają ustalone w umowie rozmiary. Rzęsiście oświetlone, wysokie na pięć i pół metra symbole na każdym kroku przypominały robiącym zakupy londyńczykom, komu zawdzięczają świąteczną atmosferę” – pisała Naomi Klein w głośnej książce „No Logo”.
Rzecz miała miejsce w 1997 r. i Brytyjczycy, podobnie jak inne zachodnie społeczeństwa wyciągnęli z niej wnioski. W krajach zachodnich nie ma tak agresywnych i wszechobecnych reklam wielkopowierzchniowych jak w Polsce. A te, które widać, mają swój wyraźny styl.
Trzeba walczyć o estetykę przestrzeni publicznej
– Francuskie reklamy to przede wszystkim emocje. W Niemczech najważniejsze są liczby, procenty – wyjaśnia Olka Osadzińska. Gdy pytam o polski styl, krzywi się. – Roznegliżowana kobieta na wózku widłowym. Nasze reklamy tkwią wciąż w latach 90. XX wieku – mówi. I dodaje, że jej marzeniem jest, by Polacy z okazji kolejnych rocznic odzyskania niepodległości zaczęli zwracać większą uwagę na estetykę swojego otoczenia.
Na szczęście są już pierwsze oznaki takiej zmiany. W badaniu przeprowadzonym przez firmę Kantar tylko 2 proc. respondentów uznało, że foliowy banner na ogrodzeniu dodaje prestiżu reklamowanemu produktowi, a 31 proc. uważa, że reklamy wolnostojące powinny w ogóle zniknąć z polskiego krajobrazu.
Chyba wydrukuję te badania i zaniosę je do tej rozmiłowanej w bannerach agencji nieruchomości. Może zrozumie, że o wizualną niepodległość Polski powinniśmy walczyć wszyscy.