Kiedy byłem w szkole średniej, strój mówił wiele o jego właścicielu. Być może szaro-kiczowate otoczenie wymuszało chęć wyróżnienia się. Przelotne spojrzenie wystarczyło, żeby odgadnąć, czy napotkany ziom jest depeszem, metalem, punkiem, „Straight Outta Compton”, skinem czy może po prostu nie ogarnia i jest niesklasyfikowanym outsiderem. W tym samym czasie, samochody, które powodowały u mnie ślinotok i skracały oddech, można było określić zdaniem „nie do pomylenia z innymi”. Dlatego zapewne w tamtym czasie kochałem się w Jeepie Wranglerze, Oplu Tigrze i Fronterze, a nie zauważałem Mercedesów, VW i Audi. Trochę większy sentyment miałem do BMW, ale prawdopodobnie wynikało to z tego, że kiedy byłem w wieku szczenięcym, odpowiedziano na moją listowną prośbę i otrzymałem „prospekt reklamowy”. Wtedy to było coś! Piękne drogie samochody na kolorowym papierze kredowym z wypiekami na twarzy oglądali wszyscy domownicy i goście. Przeglądali je z zapałem nie mniejszym niż oglądało się niemieckie katalogi wysyłkowe OTTO – w których obok siebie prezentowano klocki Lego, stroje księżniczek i wibratory nazywane dla niepoznaki „masażerami twarzy” (gimby nie znajo – mam na myśli katalogi wysyłkowe).
Dzisiaj noszę się zupełnie inaczej. Mimo złożonej sobie obietnicy, że w przyszłości będę ubierał się niezobowiązująco, na luzie i nie narzucę sobie autocenzury w wyborze ciuszków, kiedy przesadzę z „bling-bling” w moje stylówie, czuję się bardziej przebrany niż ubrany. Wole sięgnąć po coś prostego i funkcjonalnego i jeśli jest okazja – eleganckiego (na miarę możliwości i umiejętności informatyka). Jedyny nawyk związany z doborem stroju, który nie zmienia się po latach to procedura „powąchaj zanim założysz”.
Cały ten truizm opisujący zwyczaje odzieżowe ludów starożytnych ma pokazać, że gusta – nie tylko odzieżowe – zmieniają się i że do pewnych rzeczy trzeba dorosnąć. Teraz, kiedy jestem w wieku „za stary na Snapchata, za młody żeby umrzeć”, głowa sama obraca się za samochodami prostymi i eleganckimi (ale nie banalnymi). Nieszczęśliwie za zmianą gustów nie przyszło bogactwo, za to bardzo szczęśliwie dla mnie, w mijającym tygodniu mogłem poznać przedstawiciela trzeciej marki z Wielkiej Niemieckiej Trójki – Audi w wersji A5 coupé (quattro 3.0 TDI w wersji wyposażenia Sport, chcąc być precyzyjnym).
Choć warunki pogodowe nie sprzyjały (minus kilkanaście stopni, śnieg i ciemności przez 3/4 dnia), a zdjęcia nie wychodziły, ja znowu zajarałem się się jak Biblioteka Aleksandryjska na spotkanie z Gajuszem Juliuszem Cezarem. Były też plusy tego nietypowego entorage’u. Możliwość przetestowania funkcji, na które w ciepłe i suche dni nie zwróciłbym aż tak dużej uwagi.
fot. Robert Wiertlewski/Na krzywy lej
„Better treat me like a lady…”
Niby jechałem już kilkoma samochodami, których liczba zer w cenie przyprawia mnie o zawrót głowy, niby już jestem taki zblazowany, że niby nic mnie już nie zaskoczy – a jednak! Co jest pierwszą niedogodnością po wejściu do coupé? Cofnięty pas bezpieczeństwa. Co wymyśliło Audi? Mechaniczną rączkę, która zaraz po wejściu do samochodu, podsuwa nam pas pod nos, żebyśmy nie musieli się wykręcać niczym Chodakowska na YouTube’ie. Zbędne? Bez sensu? Popsuje się? Być może, ale to właśnie takie drobiazgi przypominają nam, że nie siedzimy w samochodzie klasy średniej.
Czego pragniemy w następnej kolejności? No, kiedy na zewnątrz jest –18 st. C, pragniemy ciepła. Tutaj A5 nie rozczarowuje. Właściwie nim minął pierwszy kilometr, w środku było równie ciepło jak na plażach San Escobar. Teraz wystarczy dorzucić do tego podgrzewane fotele i już moglibyśmy śmiało stwierdzić, że ktoś tu nas rozpieszcza, kiedy okazuje się że joystick pod fotelem kierowcy i pasażera skrywa niespodziankę – masaż wbudowany w fotele. Mało tego, kilka programów o kilku stopniach natężenia. Co prawda to nie pierwszy samochód z funkcją masażu w fotelach, ale chyba pierwsze rozwiązanie, które naprawdę działa i w zimowy wieczór wraz z podgrzewanymi fotelami może człowieka wciągnąć na szczyty rozkoszy szybciej niż Szerpowie alpinistów na Mount Everest. Nie chce się wysiadać.
fot. Robert Wiertlewski/Na krzywy lej
Wnętrze eleganckie i nieskomplikowane, Może nawet przydałoby się odrobinę więcej szaleństwa i odrobina „bling-bling”. Tradycyjnie chciałem pomarudzić, że znowu drogi samochód z nietykalskim komputerem, ale na stronach producenta znalazłem informacje, że istnieje wersja dotykowa. Za to sama obsługa systemu jest wygodniejsza niż w BMW czy Mercedesie. Na przyciski centralnej konsoli wyprowadzone zostały wszystkie najczęściej używane funkcje, a dzięki temu, że niektóre mają przypisane po dwie funkcje, ich liczba nie przytłacza (z rzeczy niespotykanych, wystarczyło do niektórych przycisków zbliżyć palec, by na wyświetlaczu rozwijały się dostępne pod nim opcje). Także w Audi (podobnie jak na przykład w BMW) joystick do sterowania konsolą jest jednocześnie touchpadem, który potrafi rozpoznać pisane na nim litery. O dziwo, w tym przypadku działa to szybko i w miarę dobrze.
Po paru pierwszych kilometrach, szczęśliwy kierowca jest w stanie dość sprawnie obsługiwać większość funkcji bez zaglądania do manuala. Standardowo część funkcji dostępna jest poprzez przyciski na kierownicy (dodajmy niedużej, ściętej od dołu, przyjemnej kierownicy). Sam system nawigacji korzysta z Google Maps, więc to co lubimy najbardziej. Choć nie obeszło się bez małego zgrzytu. Przez kilka pierwszych kilometrów miałem wrażenie, że samochód jest na mapę nakładany z pewnym przesunięciem, w wyniku czego przegapiłem dwa zakręty. Potem albo się przyzwyczaiłem, albo pozycja została skorygowana, ale było już z górki. W samochodzie był zamontowany HUD (head-up display), więc korzystanie z wbudowanej nawigacji odbywało się prawie bez odrywania głowy.
System audio świetnie się sprawował, choć tu Volvo postawił wysoko poprzeczkę i jeszcze długo trudno będzie ją przeskoczyć konkurencji. Za to w schowku znaleźliśmy wejście na kartę SIM, za pomocą którego możemy w samochodzie odpalić Wi-Fi. Bo kto bogatemu zabroni?
Z tyłu ciasno i większej osobie nie będzie wygodnie, ale przecież to coupé! Nikt nie kupuje coupéżeby wozić ludzi na tylnej kanapie. Ten brak miejsca z nadwyżką rekompensuje duży bagażnik (nie jest intencją autora sugerować, że Audi nada się świetnie do uprowadzeń).
Nie będę się rozpisywał o tym, jak samochód wygląda, bo samochód jaki jest każdy widzi. Moim zdaniem A5 jest jednym z ładniejszych Audi, ale to zdanie całkowicie subiektywne. Nie jest to zapewne samochód, za którym wszyscy się oglądają, ale chyba nie o to chodzi tym, którzy A5-tkę kupują.
fot. Robert Wiertlewski/Na krzywy lej
Uno, dos, Quattro
Za to długo i dużo mógłbym pisać, ile przyjemności sprawia jeżdżenie tym samochodem. Trzylitrowy turbodiesel z automatem, to jest duet-pewniak. W Audi, tak jak w BMW, człowiek czuję tę prostą przyjemność z przyciśnięcia pedału gazu. To jest taki samochód, którym do domu jedzie się naokoło, żeby nacieszyć się nim chwilę dłużej (zwłaszcza jeśli wiemy, że trzeba oddać, bo nie nasz #smuteczek). To także taki samochód który ma tyle kamer i czujników (czasami zbyt nadgorliwych), żeby parkowanie nim nie przysparzało problemów.
Bałem się, że oblodzone, przez co bardziej śliskie niż zazwyczaj ulice, nie pozwolą cieszyć się w pełni z jazdy. Jednak z napędem Quattro auto wydawało się nie zauważać, że warunki są tak jakby niesprzyjające – trzymało się drogi. Nie bójmy się użyć tego wyświechtanego stwierdzenia – jak przyklejony.
Auto – co za pewne nikogo już nie zaskoczy – umożliwia wybór trybu jazdy. Oczywiście od razu wybrałem Dynamic, ale to nie był dobry wybór do jazdy w ruchu miejskim. Co prawda wyłączony został system Start/Stop za którym nie przepadam, ale obroty były za wysokie. Miałem cały czas wrażenie, że bieg nie został zredukowany. Za to w jeździe od świateł do świateł świetnie spisał się tryb Auto.
Kolejny raz po E-klasie zaskoczyła mnie praca silnika. Mimo że to diesel, silnik pracował cicho bez charakterystycznego cykania, a w środku było cicho także przy wyższych obrotach. Można się nabrać…
zdjęcie nr 5, fot. Robert Wiertlewski/Na krzywy lej
Po raz pierwszy, drugi, trzeci…sprzedany
Audi A5 będzie świętować w tym roku dziesięciolecie. W przeciwieństwie do jego równolatka – iPhone’a – bez szumu medialnego. A zupełnie niesłusznie, bo są powody do dumy. Ja w każdym razie zostałem kupiony.