Nasza służba zdrowia przypomina pacjenta cierpiącego na ciężką niewydolność serca. Jego stan jest beznadziejny: kolejne zabiegi przynoszą tylko krótkotrwałą poprawę, a niektóre wręcz szkodzą. Mimo to opiekujący się nim lekarze – kolejne ekipy rządowe z ministrami zdrowia na czele – nie chcą przyjąć do wiadomości, że niezbędna jest radykalna terapia, taka jak przeszczep serca.
Specjaliści już od dawna podpowiadają, jak się do tego zabrać (opracowali nawet tzw. Racjonalny System Opieki Zdrowotnej – w skrócie RSOZ), ale na razie nie znalazł się żaden polityczny dr House, który miałby odwagę przeprowadzić taki zabieg.
Łapówka to element rynku
Lekarze od lat ostrzegali, że tak chory system jak nasz niedługo się załamie z wielką szkodą dla pacjentów, finansów państwa itd. A mimo to wszystko nadal jakoś działa – najczęściej byle jak (o czym można się łatwo przekonać podczas kontaktów z publiczną służbą zdrowia), ale do katastrofy jeszcze nie doszło. Dlaczego? Bo system opieki zdrowotnej podlega takim samym prawom rynkowym, jak każdy inny. Gdy brakuje funduszy publicznych, pojawiają się prywatne – tyle że nie zawsze w „zdrowy” sposób.
Polska służba zdrowia jest podzielona na dwie teoretycznie oddzielne strefy. W publicznej, finansowanej z naszych składek odprowadzanych do NFZ, teoretycznie należy nam się wszystko (z nielicznymi wyjątkami, takimi jak upiększające operacje plastyczne czy zapłodnienie in vitro) „za darmo” i „po równo”. W praktyce oczywiście jest tak, że pieniędzy na to wszystko nie starcza – stąd dramaty pacjentów czekających miesiącami na leczenie i szpitali wpadających w wielomilionowe długi. W prywatnej sferze teoretycznie jest lepiej, choć oczywiście mniej egalitarnie – jeśli mnie stać, to płacę i wymagam – ale oferta niepublicznych placówek, zwłaszcza szpitali, nadal jest więcej niż skromna.
Co więc może zrobić człowiek, który chce, żeby zoperowano go w renomowanej klinice uniwersyteckiej? Pomodlić się albo dać komuś „w łapę”. To drugie oczywiście sprzyja wszelkim możliwym patologiom, ale wielu pacjentów po prostu nie ma innego wyjścia.
Z początku będzie bolało…
W reformie służby zdrowia chodzi m.in. o to, żeby mogli oni legalnie zapłacić za pobyt w publicznej placówce. Trzeba jednak najpierw zerwać z mitem równego dostępu do świadczeń medycznych i wmawiania ludziom, że państwo może im zafundować wszystko, co tylko medycyna ma w swoim arsenale. A to oznacza, że resort zdrowia powinien wreszcie opracować tzw. koszyk świadczeń gwarantowanych, czyli tych, za które NFZ może zapłacić.
Cała reszta będzie dostępna tylko dla tych, którzy na to wyłożą ze swojej kieszeni. Społeczeństwu na pewno się to nie spodoba, ale warto pamiętać, że nie musi tu chodzić o żywą gotówkę. Zamiast tego będziemy raczej kupować prywatne ubezpieczenia medyczne (skalkulowane indywidualnie pod kątem wieku, stanu zdrowia czy stylu życia pacjenta) i w razie choroby to ubezpieczyciel za nas zapłaci.
RSOZ zakłada, że współpłacenie za usługi medyczne powinno być powszechne, nawet jeśli będzie to tylko symboliczna złotówka za wizytę u lekarza rodzinnego. Chodzi bowiem nie tylko o to, żeby do systemu trafiły dodatkowe pieniądze, ale też o zdyscyplinowanie pacjentów, którzy dziś często rezerwują wizyty, a potem na nie nie przychodzą albo zjawiają się u lekarza z byle powodu. Nietrudno zrozumieć, że wiele starszych, samotnych osób lubi sobie porozmawiać z kimś życzliwym, ale w ten sposób blokują dostęp do gabinetu innym, bardziej potrzebującym.
…ale warto zaryzykować
W nowym systemie chodzi też o jakość usług, która dziś w placówkach publicznych nie podlega niemal żadnej kontroli. Gdy pieniądze zaczną „iść za pacjentem”, źle prowadzone szpitale znajdą się pod ścianą – albo podniosą standardy, albo zmienią profil lub po prostu zbankrutują. Dziś praktycznie każda, nawet najgorsza placówka dostaje kontrakt od NFZ, a potem nierzadko kombinuje, jak go wypełnić, by nie stracić pieniędzy (pacjent w tym wszystkim liczy się najmniej). Gdy do gry wejdą prywatni ubezpieczyciele, służba zdrowia znajdzie się pod lupą inspektorów sprawdzających, czy pieniądze klientów zostały dobrze wydane. NFZ sobie z tym nie radzi i dlatego placówki publiczne mogą dziś marnotrawić, a nawet defraudować niemałe środki.
Co więcej, koszyk świadczeń gwarantowanych pociągnie za sobą konieczność zdefiniowania standardów leczenia – procedur medycznych, które są najbardziej skuteczne i opłacalne w terapii danego schorzenia. Dziś każdy szpital może leczyć według swojego „widzimisię”, lekceważąc najnowsze wyniki badań oraz zdrowy rozsądek ekonomiczny. Tymczasem wiadomo, że zmieniając procedury, można z łatwością obniżyć koszty leczenia o 20 proc. i skrócić czas hospitalizacji – i nie szkodzić przy tym pacjentowi.
Wprowadzenie RSOZ ma wiele plusów, w tym wzrost wynagrodzeń personelu medycznego, możliwość wyremontowania i lepszego wyposażenia szpitali… Więc czemu nadal pozostaje w fazie projektu? Takie pytanie wypadałoby zadać politykom przed następnymi wyborami. Na razie pozostaje nam trzymanie kciuków za pacjenta zwanego służbą zdrowia – i czekanie na dr. House’a…
CZYTAJ TEŻ: Nie idź do lekarza!