Tajemnica chińskiej madonny

Cenna głowa buddyjskiej bogini Kannon została ukryta podczas II wojny światowej w majątku w Małej Komorzy. Uniknęła zagrabienia przez Niemców i Rosjan, by wpaść w ręce nieznanego szabrownika. Czy muzealnikom uda się ją odnaleźć?

W Małej Komorzy od zawsze ktoś coś ukrywał. Zdzisław Wegner, który mieszka tu „od przed wojny”, pamięta, jak w 1945 roku chował „przed Ruskimi” zabytkowe ornaty. Wyniósł je na chór kościoła, gdzie szczęśliwie przeczekały dziką nawałnicę ze Wschodu. Chwilę wcześniej w Małej Komorzy rozegrały się sceny jak z filmu. Stacjonujący w pałacu Niemcy powywlekali schowane gdzieś fraki i się w nie poprzebierali. Wtedy przez okno wleciał pocisk i wszystkich elegantów wysłał do nieba.  

„Ale dlaczego ubierali się we fraki?” – nie mogę się nadziwić.

„No, jak to na froncie. Nigdy nie była pani na froncie?” – odpowiada z kamienną twarzą pan Wegner. Sam ma dzisiaj 85 lat i jest ostatnim świadkiem, który pamięta największy pałacowy skarb; ten, który nigdy się nie odnalazł. Była to głowa buddyjskiej bogini miłosierdzia Kannon. Marmurowa rzeźba wysokości ponad metra powstała na Dalekim Wschodzie. Miała ogromną wartość, zarówno artystyczną, jak i finansową.

W 1945 roku do Małej Komorzy weszli Rosjanie, najpierw jeździli konno dookoła pałacu, a potem zabrali się za wyrzucanie mebli.

W furii podróżowania

Do 1945 roku Mała Komorza koło Tucholi, podobnie jak pobliskie wsie, należała do rodziny Janta-Połczyńskich. „To ród z tradycjami. Ustny przekaz mówi, że w 1276 roku osiedli na Pomorzu Gdańskim, a ok. 1690 na skutek małżeńskich koligacji przenieśli się w Bory Tucholskie” – opowiada prof. Włodzimierz Jastrzębski, historyk, wybitny znawca dziejów Janta-Połczyńskich. W połowie XIX wieku rodzina wzniosła późnoklasycystyczny dwór w Małej Komorzy. Otacza go park powierzchni pięciu hektarów. Przed nadejściem II wojny światowej w pałacu mieszkali: lekarz Stanisław Janta-Połczyński herbu Bończa (zmarł w 1936 roku), jego o 13 lat młodsza żona Helena z Juraszów i dzieci – Tomasz, późniejszy minister poczty w Rządzie Emigracyjnym, Krystyna, której mąż zginął w Starobielsku, i Aleksander, pisarz, poeta, poszukiwacz przygód i kolekcjoner skarbów. To najbarwniejsza postać w rodzinie.

Aleksander urodził się w Poznaniu w 1908 roku. Już w młodości dał się poznać jako niespokojna dusza. W gimnazjum zaczął pisać opowiadania i wiersze, poźniej studiował polonistykę i ekonomię. „Ale niczego nie skończył, interesowało go inne życie, swoboda i podróże. Za to służbę wojskową odbył ochotniczo, w 15. pułku ułanów poznańskich” – mówi prof. Jastrzębski. Aleksander chciał jeździć po świecie i o nim pisać. Interesowała go również sztuka, szczególnie teatr. Spotkanie z Reymontem i Przybyszewskim przechyliło szalę. Przybyszewski napisał mu dedykację na egzemplarzu „Moich współczesnych”: „Z życzeniami bogatej przyszłości”.

I tak się zaczęło. W 1933 roku Połczyński jako pierwszy polski reporter wyjechał do ZSRR. Objechał Ural, Turkmenię, Kaukaz i Ukrainę. Miał wtedy niespełna 25 lat. Poeta Kazimierz Wierzyński nazwał pasję Połczyńskiego „furią podróżowania”, a Ksawery Pruszyński mówił, że jest „Rejem polskiego reportażu”. Aleksander potrafił wejść wszędzie. Swój pierwszy wywiad przeprowadził z lordem Alfredem Douglasem, dawnym kochankiem Oscara Wilde’a, i był to… jedyny wywiad, na jaki udało się namówić Douglasa. Potem rozmawiał z Gandhim, Hajle Sellasje, Rooseveltem, Chaplinem, amerykańskim pisarzem Dreiserem, rosyjskim reżyserem Eisensteinem oraz powojennym laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie literatury Gide’em [otrzymał nagrodę w 1947 roku – dop.red.]. Swoje spotkania relacjonował w polskich czasopismach.

Dotarł na Daleki Wschód. Popłynął tam Batorym w kajucie prezydenckiej. Lista krajów imponuje: Afganistan, Syjam (Tajlandia), Birma, Indochiny, Mongolia, Formoza (dziś Tajwan), Japonia, Chiny i Indie.

Aleksander Janta-Połczyński (z prawej) został menedżerem indyjskiego tancerza Rama Gopala. Zdjęcia dokumentujące ich współpracę znajdują się w albumie fotograficznym Aleksandra „Pamiętnik indyjski” . (Fot. Archiwum rodzinne)

Z tego ostatniego kraju przywiózł orientalnego tancerza, z Japonii natomiast niezwykły zabytek. Szwendając się wieczorem po zaułkach Tokio, w jednym ze sklepów ze starociami natrafił na ogromną głowę buddyjskiej bogini Kannon. Miała koronę z setki małych główek. Antykwariusz opowiedział Aleksandrowi, że głowa – część większego posągu – została zrabowana przez japońskiego żołnierza w chińskiej świątyni leżącej o dzień drogi od Muru Chińskiego.

„Kupiłem ją – od razu zakochany, kochałem ją przez rok w Tokyo” – napisał  potem w wierszu Janta-Połczyński. Rzeźbę zapakował wraz z innymi zabytkami i udał się z nimi do Stanów, a stamtąd na wschód w kierunku Europy. Potem zanotował: „Przyjechała buddyjska bogini Batorym aż do Gdyni, wśród podróżnych pamiątek i skarbów, w pomorskim domu na wsi  postawiłem ten rzeźbiony marmur”.

Bogini od aparatu

Kannon – bogini współczucia… oraz pan litości pojawia się w sztuce zarówno pod postacią kobiety, jak i mężczyzny. Jej imię dało nazwę pierwszemu małoobrazkowemu aparatowi fotograficznemu z 1934 r. Dopiero dwanaście lat później japoński koncern i produkowane przez niego aparaty fotograficzne przyjęły zamerykanizowaną nazwę Canon. Sama bogini pochodzi z Indii i jest jednym z najpowszechniej czczonych bóstw w dawnej i współczesnej Azji. W Japonii zaczęto oddawać jej cześć w VI wieku, tuż po tym, jak dotarł tam buddyzm. Do dziś przetrwało wiele posągów Kannon, które powstały w latach 538–710, w tzw. okresie Asuka.

Pierwsze logo firmy Canon. (Fot. Materiały prasowe)

Kannon – bogini współczucia… Jej imię dało nazwę pierwszemu małoobrazkowemu aparatowi fotograficznemu z 1934 r. (Fot. Materiały prasowe)

Z notatek Janta-Połczyńskiego wiadomo, że również jego Kannon była znaczącym zabytkiem i pochodziła z VII wieku. „I dziwili się goście ciekawscy i mówili rzecz wcale zabawna, żeby tutaj w puszczy tucholskiej dom znalazła rzeźba tak dawna, dzieło świata innego i sprzed czasu Polski” – pisał Połczyński, ze smutkiem dodając, że miłosierne bóstwo nie obroniło ani pałacu, ani Polski przed wojną.

 

„W latach 30. XX wieku Połczyńscy dostali od mieszkającego w Stawisku Jarosława Iwaszkiewicza pawie. Przyjechały pociągiem, w skrzyniach. Kiedy dotarły do Małej Komorzy, nie miały w ogóle piór w ogonach, bo kolejarze powyrywali je na pamiątkę” – opowiada Zdzisław Wegner. „Krystyna, siostra Aleksandra, mówiła potem, że te pawie skrzeczały, skrzeczały, aż wywołały wojnę i sprowadziły nieszczęście” – dodaje.

Mała Komorza leży zaledwie 20 km od dawnej granicy z Prusami. Kiedy we wrześniu 1939 roku od strony Chojnic słychać było już strzały, mieszkańcy wioski zaczęli pakować majątek i uciekać przez Lniano za Wisłę. Jeszcze tego samego dnia Leon Masłowski, rządca majątku, oraz Franciszek Ginter, włodarz tutejszych dóbr, na polecenie Aleksandra zakopali w kurniku dwie skrzynie. Były w nich pałacowe skarby, wśród nich głowa Kannon. Resztę tego, co się dało, Połczyńscy spakowali i zabrali z sobą wyjeżdżając z majątku.

Przez całą II wojnę światową skrzynie przeleżały spokojnie na skraju pałacowego parku. Do pałacu Połczyńskich wprowadził się niemiecki zarządca o nazwisku Haas. Zdzisław Wegner, który miał wtedy dziesięć lat, pewnego dnia szedł o świcie przez park. Na ścieżce spotkał dwie dziewczynki, o których matka zabroniła mu potem z kimkolwiek rozmawiać. Okazało się, że Haas uratował życie dwóm młodziutkim Żydówkom, ukrywając je w majątku przez niemal całą wojnę. Tak więc Mała Komorza miała znacznie więcej tajemnic niż tylko zakopany skarb.

Na terenie pałacu (a może i w samym budynku) ma być podobno ukryta puszka z dokumentami Połczyńskich. Poszukiwania na razie nie przyniosły efektów.

Głowa bogini

Kiedy w 1945 roku do Małej Komorzy weszli Rosjanie, najpierw jeździli konno dookoła pałacu, grając na piszczałkach, a potem zabrali się za wyrzucanie mebli. W pustych salach urządzili polowy szpital. Na szczęście nie wiedzieli, że pod kurnikiem czekają skarby Połczyńskich. Aleksander wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, ożenił się i jakby zapomniał o rodzinnych ruchomościach ukrytych w parku.

Dopiero w 1970 roku napisał list do muzeum w Tucholi. Poprosił w nim o odszukanie głowy bogini Kannon i równocześnie przekazywał ją muzeum. Głowa, której wartość finansową trudno dzisiaj oszacować, dla Połczyńskiego była bezcenną historyczną pamiątką.

Głowa bogini Kannon jest jednym z eksponatów muzeum w Tucholi. Niestety to tylko kopia innego drogocennego dzieła.

Sprawie nadano oficjalny bieg. Do Zdzisława Wegnera zgłosił się komendant miejscowego posterunku milicji i wspólnie zaczęli poszukiwania. Podczas rozmów z mieszkańcami okolicy wyszło na jaw, że skrzynie zostały już znalezione! Wykopał je zaraz po wojnie mężczyzna z pobliskiej wioski. Choć wszyscy znają jego nazwisko, a on dawno nie żyje, nikt nie chce o tym mówić. Wiadomo jedynie, że srebra sprzedał na targu, porcelanę rozdał znajomym, natomiast głowę – podobno – wrzucił do jednego z dwóch parkowych stawów. Co ciekawe, do tego bardziej oddalonego od kurnika. Tak twierdzi przynajmniej jego córka, choć to dość dziwne, bo zaraz przy kurniku również jest staw, a mierząca ponad metr marmurowa część rzeźby musiała ważyć przynajmniej ze sto kilogramów. Po co więc było ją nieść kilkadziesiąt metrów dalej? Głowa, którą trudno byłoby sprzedać za dobrą cenę, nie była dla znalazcy przedmiotem wartościowym.

Zdzisław Wegner (z lewej) i profesor Włodzimierz Jastrzębski, wybitny znawca dziejów rodziny Janta-Połczyńskich, wciąż pracują nad rozwikłaniem tajemnicy zaginionej głowy bogini. Ich rozmowie przysłuchuje się autorka tekstu.

Komendant milicji poddał się i nie przeszukał stawów. Jedyną osobą, która nie chciała odpuścić, okazał się… Aleksander Janta-Połczyński. Chociaż został poinformowany o nieudanych poszukiwaniach, do sprawy rzeźby powrócił w swoim testamencie.

Skarby koło kurnika

Słynny podróżnik z Małej Komorzy zmarł w 1974 roku. W swojej ostatniej woli życzył sobie, aby Kannon została przekazana do jednego z polskich muzeów. Może to oznaczać, że był przekonany, że głowę można jeszcze odnaleźć, że nikt jej nie zagrabił. A może miał w kolekcji więcej takich zabytków?

W 1966 roku Aleksander Janta-Połczyński opublikował na łamach „Wiadomości” tekst pt. „Marmur i mur”. To na poły fantastyczna opowieść o tym, jak w roku 2057 (!) naukowcy odnajdują głowę bogini Kannon. W tekście Połczyńskiego zabytek leży bardzo głęboko, do tego przywalony potężnym głazem. Żeby go wydobyć, potrzebny jest dźwig. Czyżby Aleksander kazał schować swoją ulubioną pamiątkę znacznie głębiej niż skrzynie? A może gdzie indziej? Czy w takim razie głowa, która leżała po wojnie koło stawu, była inną częścią kolekcji?

Tajemnica dwóch leżących tuż koło pałacu stawów wciąż pozostaje nierozwiązana. Kolejne poszukiwania, które ruszą wiosną, mają pomóc w jej rozwikłaniu.

Tego się już dzisiaj nie dowiemy. Sprawę wziął w swoje ręce prof. Zdzisław Żygulski, który podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych zaprzyjaźnił się z Aleksandrem i jego żoną Walentyną. Wspólnie z panią Połczyńską ustalili, że rzeźba – jeżeli zostałaby jednak odnaleziona – trafi do tworzonego właśnie przez fundację Krystyny i Andrzeja Wajdów Muzeum Sztuki Japońskiej w Krakowie.

Na początku lat 90. XX wieku profesor otrzymał dokładny plan ze skrytką. Był na nim zaznaczony kurnik, mur i staw. Zgłosił się z nim do Ministerstwa Kultury i Sztuki, którego pełnomocnik mec. Aleksander Żółkiewski zjawił się wkrótce w Małej Komorzy. Wraz z nim przyjechali badacze z warszawskiej spółki „SOZOS”.

 

„Panowie z Warszawy mieli tylko wykrywacze metalu, szukali koło kurnika, ale tam nic już nie było. To się zresztą zgadzało z wcześniejszymi relacjami, że skrzynie zostały znalezione. Staw został wybagrowany, szurali po nim żelaznym prętem, ale na nic nie trafili” – wspomina Zdzisław Wegner. Ale szukali tylko w stawie bardziej oddalonym od kurnika. Piotr Barczak, dziennikarz, który wówczas relacjonował przebieg badań, pisze, że w trakcie akcji pojawiła się informacja, jakoby jakaś kamienna głowa leżała po wojnie na brzegu stawu, a kobiety robiły na niej pranie. Potem miał ją zabrać, nieżyjący już, miejscowy kamieniarz. Ta wiadomość zagmatwała sprawę, bo ciągle nie wiadomo, ile głów i jakich miał w swojej kolekcji Połczyński. Czy głowa leżąca przy wodzie należała do Kannon? A jeżeli tak, to czy ta bezcenna rzeźba przepadła na zawsze? Chyba jednak nie…

Zamieszanie z głowami

Gdzie więc jest bogini? „Nauczyciel z Kamienia Krajeńskiego znalazł jakąś głowę. Może coś będzie wiedział” – podpowiada mi Zdzisław Wegner. Kamień Krajeński leży zaledwie kilkanaście kilometrów od Małej Komorzy, może warto pójść tym śladem? I rzeczywiście. W ogrodzie Jana Dorawy, emerytowanego nauczyciela historii, stoi niewielka kamienna rzeźba. Została wmurowana w słupek i ma wschodnie rysy twarzy. To raczej mężczyzna o surowym wyglądzie; brak mu włosów. To na pewno nie Kannon, ale historia tej rzeźby jest zadziwiająco podobna do dziejów głowy z pałacu Połczyńskich. „Znaleziono ją w stawie w pobliskim Orzełku. Kiedyś przyjechała do mnie para z Warszawy, nie pytałem, jak się nazywali ani gdzie dokładnie mieszkali. Mówili, że przed II wojną światową mieli w Orzełku znajomości i że do stawu wrzucili worek sreber i tę rzeźbę. Potem w czasie czyszczenia dna została odnaleziona i jest teraz u mnie. Archeolodzy twierdzili, że może mieć nawet 1800 lat!” – opowiada Jan Dorawa. 

Jan Dorawa od lat zbiera pamiątki sprzed wieków, które udaje mu się odnaleźć w okolicy. Ten nauczyciel z Kamienia Krajeńskiego może pochwalić się już pokaźną kolekcją.

Chluba, a jednocześnie największa zagadka kolekcji Dorawy. Nikt nie potrafi określić, ile lat ma i skąd pochodzi ta głowa.

Adina Zemanem z Katedry Bliskiego i Dalekiego Wschodu Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Jagiellońskiego, do której wysyłam zdjęcie głowy, odpisuje, że rzeźba ani trochę nie przypomina klasycznej chińskiej rzeźby buddyjskiej. Józef Łoś, archeolog z Muzeum Okręgowego w Bydgoszczy, przyznaje, że nie ma pojęcia, jak datować tę głowę. „To niekoniecznie pradziejowa rzeźba, może to późne średniowiecze, może dzieło nowożytne? Może któryś z Połczyńskich i tę głowę przywiózł z egzotycznych podróży? Trzeba też pamiętać, że podczas wojny do okolicznych dworków i pałacyków zostały wywiezione zbiory bydgoskiego muzeum. Kiedy Armia Radziecka szła na zachód i potrzebowała drewna na opał, wykorzystywała do tego nawet muzealne skrzynie. Kiedy żołnierze wracali do siebie, zabierali to, co wartościowe. Pewnie taka kamienna głowa nie była dla nikogo wtedy interesująca…”– mówi.

Jakie tajemnice kryją jeszcze dawne dobra Połczyńskich? Czy uda się odnaleźć skarby przywiezione przez Aleksandra z dalekich podróży? Dlaczego głowa Kannon była tak ważna dla polskiego arystokraty? Zdaniem pasjonatów z Wydziału Promocji Starostwa Powiatowego w Tucholi jest szansa, żeby odpowiedzieć na te wszystkie pytania. Już trwają rozmowy z dziedzicami Połczyńskich i właścicielami pałacu w Małej Komorzy. Wiosną ruszają poszukiwania, w których weźmie udział również ekipa „Focusa Historia”.

Choć Połczyński był porywczym młodzieńcem, później stał się bardzo statecznym panem. Udało mi się uratować jego drobiazgi np. pióro, którego nie ukradli Rosjanie. Gdy mu je oddałem, był wzruszony.

Janta-Połczyński mieszkał po wojnie w Stanach Zjednoczonych i dbał tam o wizerunek Polski. Organizował  m.in. komitet, który miał pomóc powrócić do kraju skarbom wawelskim.