To była trzecia próba Rutkiewicz zmierzenia się ze świętym masywem Kanczendzongi. Wiedziała, że kolejnej szansy może już nie dostać. Dobiegała pięćdziesiątki, miała kontuzjowaną nogę. Ale przede wszystkim nie chciała tu więcej wracać. Wanda Rutkiewicz czuła, że to miejsce nie jest dla niej przyjazne. Mimo to była zdeterminowana, aby spełnić marzenie.
Na magicznej wysokości ośmiu tysięcy metrów zaciera się granica między ziemią a niebem. To kraina bezwonnego rozrzedzonego powietrza, kosmicznego niemal mrozu, huraganowych wiatrów. Miejsce, gdzie ciało znajduje się na krawędzi fizycznych możliwości, a umysł nawiedzają halucynacje. Nietrudno wtedy o przeżycia mistyczne, jeszcze łatwiej o szaleństwo i śmierć. Nic zatem dziwnego, że według tybetańskich i hinduskich legend wyżyny te zamieszkują bogowie. Potężne ściany granitu i lodu mają być ich tronami.
Pięć Skarbnic Wielkiego Śniegu
Kanczendzonga to pięć szczytów połączonych w jeden imponujący masyw, wznoszący się na granicy Nepalu i zielonych dolin Sikkimu, prowincji Indii. Najwyższy z nich jest trzecim pod względem wysokości szczytem Ziemi – liczy 8586 metrów. W języku tybetańskim skomplikowana nazwa góry oznacza „Pięć Skarbnic Wielkiego Śniegu”. Odnosi się to najpewniej do pięciu lodowców spływających ze zboczy, chociaż według buddyjskich wierzeń chodzi o zupełnie inne skarby. Mieszkańcy Sikkimu twierdzą, że himalajski gigant kryje w swoich jaskiniach między innymi święte księgi, tak zwane termy, które złożył tam założyciel tybetańskiego buddyzmu Padmasambhawa (jedną z takich właśnie świętych ksiąg jest odnaleziona w XIV wieku słynna „Tybetańska Księga Umarłych”). Aby zatem uszanować wierzenia tubylców i nie zakłócać spokoju zamieszkujących szczyt bogów, pierwsi zdobywcy Kanczendzongi, uczestnicy brytyjskiej wyprawy z 1955 r.,nie weszli na sam jej wierzchołek. Również następne ekspedycje – na ogół na prośbę miejscowych władz – zatrzymywały się dwa metry przed szczytem.
Nepalczycy utrzymują ponadto, że bogowie wyraźnie nie życzą sobie, aby na ich górę wspinała się kobieta. Byłaby to zniewaga i profanacja sanktuarium. Coś w tym chyba musiało być, ponieważ w roku 1992, kiedy Wanda Rutkiewicz po raz trzeci w życiu znalazła się u podnóża masywu, żadnej kobiecie (w tym także jej samej) nie udało się jeszcze pokonać tego lodowego olbrzyma. Na zboczach góry straciło życie niemało himalaistek, w wielu przypadkach ich ciał nigdy nie odnaleziono. Dlatego nawet pośród wspinaczy mówi się o górze, „która nie lubi kobiet”.
Ale Wanda Rutkiewicz nie należała do osób, które łatwo można by zniechęcić czy nastraszyć. Wprost przeciwnie – uwielbiała wyzwania. No i od wielu już lat była prawdziwą gwiazdą światowego himalaizmu. Słynęła nie tylko ze swych umiejętności technicznych, lecz również z determinacji i brawury. A zatem kto, jeśli nie ta „twarda baba” z socjalistycznej Polski, miał odczarować wreszcie ponurą legendę Kanczendzongi?
Utalentowana egoistka
Wydaje się wręcz stworzona do wysokogórskiej wspinaczki. Drobna, lekka, silna, a przy tym pewna siebie, uparta i przebojowa. Te cechy charakteru przysparzają jej wielu wrogów, zarówno w kraju, jak i za granicą, ale bez nich trudno byłoby uzyskać tak wiele w tak wymagającej dyscyplinie.
Wanda Rutkiewicz przychodzi na świat w 1943 roku w Płungianach (dzisiejsza Litwa), jednak tuż po wojnie przenosi się z rodziną do Wrocławia. Wspinaczkę odkrywa w wieku 18 lat. Od samego początku, kiedy Wanda (wtedy jeszcze Błaszkiewicz) ćwiczy się na skałkach pod Jelenią Górą, widać, że to prawdziwy diament. Mimo ukończonych studiów na Politechnice Wrocławskiej nie planuje naukowej kariery. Potrzebuje innego rodzaju wyzwań. Jest aktywna fizycznie, przez jakiś czas gra w siatkówkę. Ale najbardziej kręci ją wspinaczka. Szybko przenosi się z Gór Sokolich w Tatry, a potem w Alpy. Wkrótce pojawiają się pierwsze międzynarodowe sukcesy. Dekadę później przychodzi czas na Himalaje i Karakorum. Od tej pory jej sława i reputacja rosną w niewyobrażalnym tempie. Jest pierwszą Europejką na najwyższym szczycie planety Mount Evereście (zdobywa go dokładnie w dniu wyboru papieża Polaka), jako pierwsza kobieta na świecie wspina się na piekielnie trudny szczyt K2. W roku 1992 ma już na swym koncie osiem z czternastu ośmiotysięczników.
Oczywiście doznaje również porażek, ale w ostatecznym rozrachunku jest prawdziwą gwiazdą. Górom poświęca wszystko, w tym życie rodzinne. Nie decyduje się na macierzyństwo, opuszcza jednego, następnie drugiego męża. Siermiężna peerelowska Polska to nie jest jej naturalne środowisko. Jak większość ówczesnych śmiertelników ma swoje skromne M3, przez jakiś czas jeździ zwykłym maluchem, ale myślami zawsze przebywa w górach.
Nie potrafi nigdzie zagrzać miejsca na dłużej. Kiedy akurat się nie wspina, organizuje kolejne wyprawy, co w absurdalnej socjalistycznej rzeczywistości wymaga niewiele mniejszej determinacji i umiejętności niż pokonywanie najtrudniejszych himalajskich ścian. Wanda Rutkiewicz potrafi sobie radzić i z tym. Jest piękna, utalentowana, wygadana i odnosi sukces za sukcesem. Nie wszyscy ją lubią. Prawdę mówiąc, wiele osób z polskiego świata wspinaczki wprost jej nie cierpi. Jest dla nich egoistką, rozpieszczaną przez władzę karierowiczką. Kwestionuje się też jej styl zdobywania szczytów (często rzeczywiście kontrowersyjny) i umiejętności przywódcze podczas prowadzenia wypraw.
Rutkiewicz zdaje sobie nic z tego nie robić. Zamiast się zamartwiać, wyznacza kolejny cel, najśmielszy z dotychczasowych. W roku 1990 ogłasza w Rzymie, że chce zdobyć pozostałe jej do kompletu osiem szczytów „Korony Himalajów”. Nazywa ten projekt „Karawaną do marzeń”. „Żadna kobieta jeszcze się nie odważyła wyruszyć na taką ekspedycję. Będę pierwsza” – pisze w prasowym oświadczeniu. Przy tak sformułowanym celu kolejne podejście do Kanczendzongi staje się nieuniknione. Najpierw jednak musi pokonać Czo Oju oraz Annapurnę. Czyni to w roku 1991. Do ostatecznej konfrontacji ze Świętą Górą dochodzi zatem w roku następnym.
Babcia się nie poddaje
Kiedy dowiaduje się, że do zdobycia Kanczendzongi szykuje się właśnie grupa Meksykanów, postanawia do nich dołączyć. 1 marca przylatuje do Katmandu. Sześcioosobowej wyprawie przewodzi Carlos Carsolio. Wanda poznała 30-latka z miasta Meksyk podczas jednej z poprzednich wypraw. Zaprzyjaźniła się zarówno z nim, jak i z jego żoną Elsą, która też bierze udział we wspólnym przedsięwzięciu. Skład drużyny uzupełniają brat Carlosa Alfredo, a także młody Polak Arek Gąsienica Józkowy, ostatni partner wspinaczkowy Rutkiewicz.
Udział w wyprawie Wanda finansuje ze swoich oszczędności. W razie sukcesu – a inne scenariusze nie wchodzą w grę – mają się zwrócić z nawiązką. Co innego ją martwi: czuje presję czasu. Nie da się ukryć, że nie jest już młodą dziewczyną, ma 49 lat, niedawno odniosła poważną kontuzję, a pozostaje jej do zdobycia jeszcze sześć ośmiotysięczników. Obliczono, że ostatnimi czasy zdobywa średnio jeden szczyt na dwa lata. To świetny wynik, ale musi się jeszcze bardziej sprężyć, jeśli chce zrealizować swoje brawurowe, a dla wielu nierealne marzenie.
Od początku wyprawy wszystko przebiega nie tak, jak zaplanowała. Przybywa do Nepalu w złej formie fizycznej i psychicznej. Ma obolałą nogę, jest spuchnięta i przeziębiona, wydaje się też nieco przygaszona.
To już nie ta Wanda co kiedyś, mówią znajomi. Wiek robi swoje. Wśród młodych Meksykanów zyskuje pseudonim Abuela, po hiszpańsku babcia. Jakby tego wszystkiego było mało, kiepsko przechodzi aklimatyzację. Czy to jedynie spadek formy, czy też może nękają ją jakieś złe przeczucia dotyczące Świętej Góry Sikkimu? Jej matka Maria Błaszkiewicz twierdziła, że Wanda interesowała się filozofią i religiami Wschodu, że czuła i widziała „więcej”. Udzielone przez Rutkiewicz wywiady raczej tego nie potwierdzają, ale czy gwiazda światowego himalaizmu naprawdę była aż tak racjonalna i logiczna, za jaką chciała uchodzić w oczach opinii publicznej?
Musiała znać historię przedwojennej polskiej wyprawy na Nanda Devi East, liczący 7434 metry szczyt w regionie Garhwal w Indiach. W roku 1939, kiedy wyruszyła tam czteroosobowa ekspedycja pod kierownictwem Jakuba Bujaka, wschodni wierzchołek pozostawał wciąż niezdobyty. Podobnie jak Kanczendzonga, również Nanda Devi East uchodzi za górę świętą. Nanda to jedno z imion hinduistycznej bogini śmierci Kali, znanej między innymi z tego, że pożera ciała swych ofiar. Ma ona zamieszkiwać wierzchołek góry i mścić się na każdym, kto ośmieli się zakłócić jej spokój. Polacy nie posłuchali ostrzeżeń tragarzy i szczyt zdobyli. Wszyscy czterej uczestnicy wyprawy zniknęli w ciągu kilku następnych lat. Dwóch z nich zasypała lawina, dwaj pozostali zaginęli po wojnie. Nie odnaleziono ani jednego ciała bohaterów owego „świętokradczego” wyczynu.
Niezależnie od tego, czy Wanda Rutkiewicz była przesądna, czy nie, musiała wiedzieć, że stoi przed nią potężne wyzwanie. Być może największe z dotychczasowych.
Tragiczna wyprawa
12 marca Wanda, Arek, Elsa, Carlos i Alfredo docierają do bazy. Po sześciu tygodniach gotowe są już trzy obozy. Ostatni, czwarty (na wysokości 7900 metrów) zakładają podczas pierwszej próby zdobycia szczytu. Wyzwanie kończy się jednak fiaskiem. Warunki atmosferyczne są fatalne: śnieżna burza i wiejący z prędkością ponad 100 km/godz. wiatr zmuszają ekipę do spędzenia nocy w obozie. Na domiar złego Arek ma kłopoty z żołądkiem i wysoką temperaturę. Muszą zrezygnować.
Sytuacja staje się dramatyczna. Po powrocie do bazy okazuje się, że Alfredo i Elsa nabawili się tak poważnych odmrożeń, że trzeba ich przetransportować helikopterem do szpitala; również z Arkiem nie jest dobrze, wciąż ma gorączkę. Na drugie podejście decydują się jedynie Wanda i Carlos. Atak na szczyt rozpoczynają 7 maja. Na początku idą związani liną ze względu na lodowiec rozpościerający się pomiędzy pierwszym a drugim obozem. Po jakimś czasie rozdzielają się, bo Polka nie jest w stanie dotrzymać kroku młodszemu mężczyźnie, który z powodu złych warunków atmosferycznych planuje błyskawiczne podejście. Meksykanin jest dużo szybszy. Z każdą godziną wędrówki w gęstej mgle i głębokim śniegu dystans między nimi rośnie. Spotykają się na miejscu zmiecionego przez śnieżną burzę trzeciego obozu. Wanda jest w bardzo złej kondycji fizycznej. Wymiotuje zupę, którą sobie przyszykowała.
Mimo to nie zamierza się poddawać. Ruszają dalej. Podejście jest strome, w dodatku napadało mnóstwo świeżego śniegu, co spowalnia wspinaczkę. Carlos wciąż idzie przodem, toruje drogę podążającej jego śladem kobiecie. Jako pierwszy dociera na miejsce czwartego obozu. Towarzyszka dołącza do niego dopiero kilka godzin później, już nocą. Jest coraz bardziej wycieńczona i odwodniona. Para himalaistów decyduje się na stopienie dużej ilości śniegu, by Wanda mogła uzupełnić płyny.
12 maja niebo odrobinę się przeciera. Wraca nadzieja. O godzinie 3.30 Wanda i Carlos wychodzą z namiotów, zdecydowani jak najszybciej zdobyć szczyt. Aby mieć jak największą swobodę ruchów, zostawiają w obozie biwakowy ekwipunek. Z początku Wanda dotrzymuje młodemu mężczyźnie kroku, ale w miarę upływu czasu pozostaje coraz bardziej w tyle. W rezultacie Carlos Carsolio wchodzi na Kanczendzongę samotnie. Dzieje się to około godziny piątej po południu. Z relacji himalaisty wynika, że nie uszanował miejscowego zwyczaju: wspiął się na sam wierzchołek Świętej Góry Sikkimu.
W drodze powrotnej, około godziny ósmej wieczorem, na wysokości 8220–8300 metrów, Carsolio spotyka Wandę Rutkiewicz, która właśnie przygotowuje się do odpoczynku. Ma tylko płachtę biwakową, 20 metrów liny i kilka batonów. Meksykanin widzi ją w świetle przytwierdzonej do kasku latarki. Kobieta wygląda strasznie. Siedzi w śnieżnej jamie, którą wygrzebała pod przewieszoną ścianą, zmarznięta, wyczerpana i odwodniona, ale zdeterminowana, by dopiąć swego. Nie chce zrezygnować ze swojego marzenia. Teraz albo nigdy. Pyta jeszcze kolegę, czy ten ma dla niej trochę wody. Carsolio przecząco kręci głową. Namawia ją, aby sobie odpuściła i wróciła razem z nim. Bez skutku. „Nie martw się, zobaczymy się na dole” – odpowiada Rutkiewicz. „Tylko trochę odpocznę, a potem wejdę na szczyt”. Półżywy ze zmęczenia Carlos nie ma sił na walkę z upartą Polką. Odchodzi. Wanda zostaje sama, zdana na pastwę żywiołów, bez namiotu, śpiwora, a nawet maszynki do wody. Niedługo po tym górę przysłania śnieżna mgła.
Od tamtej pory nikt już Wandy Rutkiewicz nie widział. Ani żywej, ani martwej. Nigdy bowiem nie odnaleziono ciała Polki. Z początku niektórzy liczyli jeszcze na cud. Ufano, że doświadczona himalaistka zdecydowała się na zejście południową stroną szczytu, tą, którą znała z poprzedniej wyprawy. Miała tam podobno ukryte zapasy. Tej nadziei uchwyciła się matka Wandy, do końca życia nie przyjmując do wiadomości, że jej córka nie żyje. Ale cud nie nastąpił. Święta Góra nie wypuściła ze swych objęć hardej Polki.
A może miało to coś wspólnego z tybetańską legendą? Wydaje się raczej, że jedna z najwybitniejszych polskich himalaistek padła ofiarą własnego uporu i nadmiernych ambicji. Niedługo po jej śmierci, w roku 1998, góra została odczarowana – Kanczendzongę zdobyła kobieta, Brytyjka Ginette Harrison (co ciekawe, w chwili wejścia na szczyt również miała już skończone 40 lat). Kiedy w 2009 roku złowrogą górę ujarzmiła pierwsza Polka Kinga Baranowska, swój wyczyn zadedykowała właśnie upartej i nieustraszonej Wandzie Rutkiewicz.