Biblię napisali napruci winem i palący jakieś zioła – za to stwierdzenie Doda dostała od sądu 5 tys. złotych grzywny. Skandal okazał się nadzwyczaj rentowny, bo za te pieniądze Doda mogłaby wykupić co najwyżej 10 sekund reklamy w telewizji. Tymczasem jej procesem przez wiele dni interesowały się wszystkie polskie media. Nergal, były narzeczony Dody, zrobił wcześniej jeszcze lepszy biznes. O Biblii się nie wypowiadał, tylko ją podarł. Mogłoby się wydawać, że bardziej obraźliwe od paplaniny na temat przedmiotu czci jest jego zniszczenie. Nergal został jednak w głośnym procesie uniewinniony, więc przeprowadził kampanię reklamową za darmo. Z wyrokami sądu ponoć się nie dyskutuje, nawet gdy trudno je zrozumieć. Kontrowersyjne wyroki nie po raz pierwszy (wystarczy wspomnieć ciągnący się niemal 10 lat proces Doroty Nieznalskiej, autorki instalacji „Pasja” przedstawiającej męskie genitalia na krzyżu) wywołują dyskusję o konieczności zmiany naszego prawa. Z niektórych komentarzy wyłania się obraz Polski jako europejskiego zaścianka, w którym karze się obywateli za korzystanie z wolności słowa i swobody twórczości artystycznej.
Ale czy rzeczywiście tak bardzo różnimy się od reszty Europy?
Matko Boska przegoń Putina
Grzywna Dody to pryszcz w porównaniu z karą, która spotkała członkinie rosyjskiej grupy punkowej, Pussy Riot. Trzy z nich zostały w marcu tego roku zatrzymane i grozi im kara siedmiu lat łagru. Za co? Otóż ubrane w prowokacyjne stroje dziewczyny wtargnęły do moskiewskiej cerkwi Chrystusa Zbawiciela, aby przed ikonostasem odśpiewać na punkową nutę piosenkę z wezwaniem: „Matko Boska przegoń Putina”.
Akcja miała charakter polityczny, ale blisko związany z Kremlem patriarcha Cyryl oświadczył, że zbezcześciły świątynię, i zażądał ich ukarania. Gdyby przyjąć tę logikę, do rosyjskiego więzienia powinna trafić także Madonna, której koncerty niezmiennie wywołują w Rosji gniewne pomruki ortodoksyjnych wyznawców prawosławia. W 2006 r. zwierzchnicy Cerkwi domagali się odwołania jej koncertu, ale mimo to wystąpiła na Łużnikach, i „wisząc” w koronie cierniowej na krzyżu zaśpiewała „Live to Tell”. Przed tegorocznym występem poseł Witalij Milonow zagroził, że w razie nieprzyzwoitego zachowania zostaną wobec niej zastosowane surowe sankcje. Gwiazda tego formatu pozostaje jednak poza zasięgiem nadwrażliwych polityków i wierzących, którzy regularnie protestują przeciwko jej występom od Rosji przez Polskę po Włochy. Efekt jest identyczny z tym, który przyniosły tegoroczne protesty przeciwko koncertowi Madonny w rocznicę Powstania Warszawskiego, i poprzedniemu, w święto Wniebowstąpienia trzy lata temu.
Osiągnięto niewiele poza dodatkową reklamą dla artystki.
Pisarze pod ochroną
Dodzie daleko oczywiście do Madonny, więc może sobie pozwolić na mniej. Ale wcale nie dlatego, że mamy bardziej archaiczne przepisy niż inne kraje Europy. „Polskie regulacje nie należą do szczególnie represyjnych” – zauważa prof. Jarosław Warylewski, ekspert w dziedzinie prawa karnego.
Przepisy podobne do naszych obowiązują m.in. w Austrii, Finlandii, Niemczech, Włoszech, Irlandii, Wielkiej Brytanii i Grecji.
Szwajcarski kodeks karny przewiduje za obrażanie lub wyszydzanie przekonań religijnych oraz profanowanie przedmiotów kultu karę do pół roku więzienia lub grzywnę. W Niemczech grożą za to aż 3 lata. Wszędzie, nawet w zlaicyzowanej Francji i Skandynawii, karalne jest poniżanie i dyskryminowanie z powodu wyznania.
Po te surowe środki sędziowie sięgają jednak rzadko, uznając, że ochrona uczuć religijnych nie może ograniczać wolności słowa, przekonań i poglądów. Ponieważ wytyczenie granicy między tymi wartościami jest trudne, w większości krajów Unii nie wydaje się już wyroków na podstawie osobistych odczuć wnoszącego skargę. „Stopień wrażliwości może bowiem być tak niski, że jakiekolwiek zachowanie związane z przedmiotem czci religijnej może zostać odebrane jako godzące w uczucia religijne” – tłumaczy prof. Warylewski.
Dzięki takiej postawie wymiaru sprawiedliwości całkowicie bezpiecznie mogą się czuć pisarze. Ostatnie w Europie procesy o literackie bluźnierstwo odbyły się w roku 1966. Holenderskiego pisarza Gerarda Reve sąd skazał wówczas na grzywnę za powieść „Nader tot U” (Bliżej ciebie), w której opisał spotkanie z Jezusem przybyłym na Ziemię pod postacią… osła. Po ciągnącej się dwa lata serii rozpraw i apelacji ostatecznie zapadł wyrok uniewinniający. W latach 90. europejskie sądy zgodnie odrzucały już pozwy organizacji muzułmańskich żądających zakazu publikacji słynnych „Szatańskich wersetów” Salmana Rushdiego. Gdy ajatollah Chomeini wydał fatwę wzywającą do zabicia „bluźniercy”, rząd Wielkiej Brytanii zapewnił autorowi ochronę.
Do diabła z Dogmą
Pod ostrzałem znajdują się za to twórcy obrazoburczych filmów. W 1988 r. przez cały kontynent przetoczyła się fala protestów przeciwko „Ostatniemu kuszeniu Chrystusa”, w reżyserii Martina Scorsese. We Francji pikietowano kilkadziesiąt kin, a jedno – Saint Michel w Paryżu obrzucono koktajlami Mołotowa i spalono. W Grecji i we Włoszech filmu w ogóle nie pokazano. Największe emocje wywołała scena, w której kuszony przez szatana Jezus schodzi z krzyża, by wieść zwyczajne życie u boku Marii Magdaleny. Pokazanie Chrystusa jako człowieka ulegającego ludzkim słabościom musiało bulwersować – do francuskich sądów popłynęły pozwy. Zostały oddalone z uzasadnieniem, że „szacunek dla wierzeń religijnych nie może ograniczać swobody wypowiedzi artystycznej”.
W 1999 r. z jeszcze gwałtowniejszą reakcją spotkał się film „Dogma”. Reżyser Kevin Smith zakpił ze wszystkich świętości. Na ekranie pojawia się m.in. ateistka z kliniki aborcyjnej, będąca ostatnim potomkiem Jezusa, oraz prorocy, którzy – tak jak autorzy Biblii według Dody – doznają wizji pod wpływem „ziół”. Film nie zyskałby większego rozgłosu, gdyby nie masowe protesty oraz 300 tys. listów i maili z pogróżkami. Smith docenił reklamową siłę skandalu i osobiście pikietował kina, wymachując transparentem z hasłem: „Do diabła z »Dogmą«”.
Uwaga na Mahometa
Reakcje chrześcijan na artystyczne prowokacje i tak są wyważone w stosunku do tego, jak zachowują się muzułmanie. Przekonał się o tym holenderski reżyser Theo van Gogh, autor filmu „Submission” (Poddaństwo) piętnującego przemoc wobec muzułmańskich kobiet. Kamieniem obrazy dla islamistów stała się scena, w której wersety Koranu pojawiają się na ciele półnagiej aktorki. Holenderski sąd odrzucił pozwy przeciw autorowi, chociaż przyznał, że wykorzystanie w taki sposób Świętej Księgi ma znamiona profanacji. Fanatycy nie pogodzili się z werdyktem. 2 listopada 2004 roku Marokańczyk Mohammed Bouyeri zastrzelił van Gogha i do ciała ofiary przybił nożem list wyjaśniający motywy zbrodni. Napisał, że prawo koraniczne przewiduje za bluźnierstwo karę śmierci, więc wykonał wyrok.
O tym, że igranie z muzułmanami może być niebezpieczne, przekonali się także Duńczycy. Gdy w 2005 roku gazeta „Yyllands-Posten” opublikowała karykatury Mahometa, w świecie islamskim się zagotowało. 11 ambasadorów państw muzułmańskich zażądało od władz Danii ukarania gazety, nie przyjmując do wiadomości argumentów o wolności artystycznej wypowiedzi. Na ulice miast całego świata wyszły tłumy muzułmanów, także tych mieszkających w Danii – w Aarhus rozwścieczeni imigranci podpalali sklepy i samochody. Gazeta przeprosiła w końcu wyznawców islamu, ale Kurt Westergaard, autor jednej z karykatur, jeszcze pięć lat po publikacji został zaatakowany w swoim domu przez uzbrojonego w topór Somalijczyka. Do dziś rysownik żyje pod stałą ochroną policji, podobnie jak 87 innych Duńczyków, którzy noszą to samo nazwisko.
Ta bezkompromisowość muzułmanów w obronie swoich uczuć religijnych wywiera wrażenie na europejskich prawnikach, zazwyczaj pobłażliwych wobec prowokowania chrześcijan. To pewnie tłumaczy, dlaczego w 2006 roku niemiecki performer występujący jako Manfred van H. został skazany na rok więzienia w zawieszeniu i 300 godzin pracy społecznej za to, że wydrukował Koran na papierze toaletowym. Kiedy w 1987 roku Andres Serrano zaprezentował dzieło pod tytułem „Piss Christ” (fotografię przedstawiającą plastikowy krucyfiks zanurzony w szklanym naczyniu z moczem), nie spadł mu włos z głowy.
Oczywiście nie wszędzie Temida jest równie pobłażliwa. Przekonał się o tym Austriak Martin Kippenberger, który w 1990 roku pokazał w Atenach rzeźbę z podpisem: „Różnica między Jezusem a Casanovą: wyraz twarzy gdy ich krzyżowano”. Dzieło to przedstawiało wiszącą na krzyżu żabę z kubkiem i jajkiem w dłoniach. Kippenberger został skazany przez sąd w Atenach na wysoką grzywnę.
Ostatnia Wieczerza z modelkami
Pozornie, przynajmniej w przypadku igrania z uczuciami chrześcijan, prawie wszystko jest dozwolone. W ubiegłym roku we Francji i Hiszpanii wystawiono sztuki teatralne „Sur le concept du visage du fils de Dieu” (O idei wizerunku Syna Bożego) i „Golgota Picnic”. W pierwszej, rozpiętą na scenie podobiznę Jezusa obrzucano nieczystościami, w drugiej – roznegliżowani aktorzy parodiowali sceny z Ewangelii i imitowali pod krzyżem akty seksualne i masturbację.
Mimo powszechnego oburzenia spektakli nie wycofano. Łatwo więc o konkluzję, że chociaż w większości krajów Zachodu obowiązują przepisy zakazujące znieważania przekonań religijnych, są one martwe.
Z głębszej analizy orzeczeń tamtejszych sądów wyłania się jednak bardziej złożony obraz. Okazuje się bowiem, że inaczej traktuje się profanacje dokonywane w obecności osób, które z własnej woli je oglądają, a inaczej narażanie na kontakt z nimi tych, którzy sobie tego nie życzą. Krótko mówiąc: prowokatorzy we własnym gronie mogą prowokować do woli, ale nie wolno im tego robić w przestrzeni publicznej i miejscach kultu.
Dlatego karykatury „Ostatniej Wieczerzy” pozwalano drukować w laickich gazetach, ale gdy francuski dom mody Girbaud na plakatach reklamowych zamiast Jezusa i apostołów posadził przy stole modelki, zakazano rozwieszania tego „dzieła” na ulicach.
Decyzję taką podjęły nie tylko władze Mediolanu, którym zarzucano uległość wobec Kościoła, ale także sąd w ortodoksyjnie świeckiej Francji. W uzasadnieniu wyroku określono eksponowanie billboardów jako „agresywne narzucanie własnej wizji w intymnych sprawach wiary” oraz „zniewagę wobec katolików nieproporcjonalną do oczekiwanych korzyści biznesowych”.
Wikipedia mówi: nie!
Granicę między tym, co publiczne, a dostępne tylko dla chętnych najtrudniej wytyczyć w mediach. Przyjęto więc zasadę, że wolność słowa nie podlega żadnym ograniczeniom, dopóki nie narusza praw innych osób. Można zatem wyrażać negatywny stosunek do religii, ale nie wolno nawoływać do nienawiści wobec jej wyznawców. Dlatego we wspomnianej już sprawie karykatur Mahometa, i sąd, i rząd opowiedziały się przeciwko jakiejkolwiek cenzurze. Identyczne stanowisko zajęły trybunały w Norwegii i Francji, gdzie karykatury przedrukowano. Paryski sąd orzekł, że „chociaż rysunek może być szokujący dla wyznawców tej religii (islam zabrania przedstawiania wizerunków Proroka), to nie jest jego celem obrażanie ich”.
Wyroki różnie komentowano, ale szybko okazało się, że ich znaczenie wykracza daleko poza tę jedną sprawę. W 2008 r. islamscy radykałowie zażądali usunięcia z… Wikipedii ilustracji przedstawiających Mahometa. Nie chodziło bynajmniej o karykatury, lecz o ryciny sporządzone w czasach, gdy zakaz nie był jeszcze tak rygorystycznie przestrzegany jak obecnie.
Wikipedia odmówiła, a jednym z argumentów była nadrzędność wolności słowa nad subiektywnymi odczuciami wiernych.
W 2002 r. sąd w Sewilli zakazał natomiast rozpowszechniania gry komputerowej „Slaughter Cofrade”, która polegała na strzelaniu do postaci w strojach biblijnych. Uznał bowiem, że jest to już propagowanie nienawiści na tle religijnym.
Przepisy chroniące godność wierzących nie są więc na Zachodzie martwe. Stosuje się je jednak rzadziej i – chociaż może to brzmi dziwnie – bardziej konsekwentnie niż u nas. Sądy interweniują bowiem tylko wtedy, gdy dojdzie do ewidentnego złamania prawa lub faktycznego znieważenia konkretnego człowieka czy grupy ludzi. Nikt przecież nikogo nie zmusza do chodzenia na wystawy i spektakle, które mogą obrażać jego uczucia religijne. A nieobecnych trudno osobiście obrazić. U nas sądy latami rozpatrują pozwy osób, które – co same potwierdzają – na koncercie Nergala nie były, instalacji Nieznalskiej nie widziały, wywiadu z Dodą nie czytały, lecz czują się znieważone. Wyroki zapadają raz takie, raz inne. I to w zasadzie jedyna różnica między Polską a zachodnimi demokracjami. Prawo mamy bowiem podobne, prawników już nie.