W udostępnianym niżej pierwszym rozdziale poznajemy Bernarda Jendrykę – dziadka autora i muzyka zespołu The Jolly Boy’s Band – oraz urodzonego w tym samym 1906 roku kompozytora Maksymiliana Jarczyka. Obaj urodzili się na Górnym Śląsku w Laurahütte, dzisiejszych Siemianowicach. Ich swingowa muzyka wplątuje się w burzliwą historię lat 20. i 30, by w latach 40 uczynić Jarczyka, który przybrał pseudonim Michael Jary, królem szlagierów. Z jednej strony prężna, raczkująca wytwórnia Espe‑Film w Siemianowicach, z drugiej – olśniewające neony Berlina, UFA w Babelsbergu i cień rodzącego się nazizmu. Wszystko to Jędryka „montuje” niczym rasowy scenarzysta – akcja pędzi, ale każda scena pulsuje detalem: od lokalnej gwary po dźwięk saksofonu, który niespodziewanie przenosi się na berlińskie estrady.

Prof. Gwóźdź podkreśla, że autor „znakomicie znosi ów śląsko‑berliński stop”, dzięki czemu powieść wyrasta „do rangi symbolicznej” . Rzeczywiście, „Szlagier dla Hitlera” to opowieść wielogatunkowa: rodzinną sagę przenika reporterska dociekliwość, thrillerowe tempo i filmowy rozmach. Jeśli cenicie Państwo śląskie korzenie, historię kultury (od swingu po olimpijski Berlin ’36, aż do upadku hitlerowskiej Rzeszy i pierwszych festiwali Eurowizji) i literacką werwę, ten rozdział zadziała jak próbka winylu – po pierwszych taktach chce się słuchać dalej.
Zanurzcie się w muzyczną intrygę i sprawdźcie, dlaczego Jędryka – autor adaptowanych właśnie przez Netflix Ołowianych dzieci – ponownie zdobywa serca czytelników. A gdy wybrzmi ostatni akord zamieszczonego fragmentu, pełna partytura czeka w księgarniach.
Książka ukazała się za sprawą Wydawnictwa Naukowego “Śląsk” w Katowicach.
Poniżej możecie zapoznać się z pierwszym rozdziałem książki “Szlagier dla Hitlera” autorstwa Michała Jędryka:

“Fotografia”
Czy można opowiedzieć historię muzyka sprzed stu lat na podstawie kilku nut? Na dodatek różowe i czarne nuty, zapisane dziecięcymi kredkami na odwrocie pożółkłej fotografii, są pozbawione tonacji i klucza wiolinowego. Róg zdjęcia jest oderwany. W związku z tym nie tylko opowieść, ale także muzyka pozostaje w sferze domysłów i przypuszczeń. Czy to wystarczy, by ocalić pamięć o niedługim życiu mojego nieznanego dziadka Bernarda Jendryki? Nie mogliśmy się poznać; urodziłem się dwadzieścia lat po jego śmierci. Nic po nim nie zostało oprócz siedmiu starych fotografii, razem z tą z nutami. Na jednej z fotografii jest zespół. Kapela z Górnego Śląska, Siemianowice, lata dwudzieste, trzydzieste. Bernard za perkusją. Napis na bębnie: The Jolly Boys’s Band.
Maria Jendryka, zwana Miką, zmarła w maju 1998 roku. Była moją babką, matką mojego ojca. Zanim umarła, przez parę lat była zamknięta w ścianach pokoju na ulicy Mickiewicza (dawnej Knapikstrasse) w Siemianowicach oraz – w miarę postępów choroby – w otaczającym ją coraz szczelniej kokonie starczej demencji. Mieszkanie Mika dzieliła z matką aż do śmierci Klary Jendryki w 1988 roku. Potem mieszkała z nią stara Kocurka – sublokatorka, która w niedługim czasie poszła za Klarą. Po śmierci Kocurki Mika została sama; zajmowała tylko jeden pokój z przedsionkiem, z ustępem na półpiętrze. W przedpokoju, jak za dawnych czasów, za zasłoną stało wiadro, gdyby komuś nie chciało się iść po schodach za potrzebą. Jako masa spadkowa lokal nie przedstawiał żadnej wartości. Z upływem lat kwartał ulic, gdzie mieszkała, stał się zakazaną strefą, miejscem, którego należało się w Siemianowicach wystrzegać, jeżeli nie było się jego naznaczonym przez biedę mieszkańcem.
Mickiewicz nie byłby chyba zachwycony lokalizacją swojej ulicy, choć jeszcze gorzej miał w tym mieście Chopin, którego wciśnięto do zrujnowanych czworaków na tyłach parku. Cóż, romantycy nie cieszyli się tu specjalnymi względami. Ludzie starzy umierali jeden po drugim na Mickiewicza, a na ich miejsce przychodzili tacy, którzy nie mieli nic do stracenia. Nie mieli zamiaru płacić za czynsz w zrujnowanym familoku ani wnosić doń niczego poza bezmyślną dewastacją i talerzami anten satelitarnych, którymi upstrzyli poczerniałe elewacje budynków. Sprzęty, które miały jakąkolwiek wartość, nowi lokatorzy już dawno od babki wycyganili i wymienili potem na równowartość flaszki. Choroba uczyniła Mikę bezbronną, a bieda czyni ludzi bezlitosnymi. Była łatwą ofiarą. A może uznała, że graty nie będą już jej do niczego potrzebne? Została szafa przesiąknięta zapachem przedwojennych kulek na mole, łóżko, stół, krzesło, ryczka, piec, wiadro i zazdrostki w oknie. Wystarczyło do umierania.
Jej syn Hubert w latach sześćdziesiątych poszedł na swoje, założył rodzinę i mieszkał w blokach w Małej Dąbrówce, skąd pochodziła jego żona. Nie umiał opiekować się obłożnie chorą matką. Nikt go tego nie nauczył, zresztą miał swoje problemy. Czasami przyjeżdżaliśmy w odwiedziny. Pod koniec już nas nie poznawała. Na domiar złego w drodze do wychodka wywróciła się na schodach i złamała kość udową. To przykuło ją na stałe do łóżka. Siedziała w nim podparta poduszkami, nuciła cichutko dawne piosenki i małymi nożyczkami próbowała wydłubać nieistniejący węglowy brud zza paznokci. Tak gasła powolutku, nieśpiesznie, w samotności. Umarła na wiosnę.
Gdy po pogrzebie weszliśmy z siostrą do opustoszałego miesz- kania na Mickiewicza ostatni raz, zanim miał je zasiedlić lub splądrować okoliczny element, nie było wiele do zabrania. Nie szukaliśmy tam złotych monet ani ukrytych skarbów – szukaliśmy pamiątek po osobie, która była z nami przez całe dzieciństwo. Dopóki pozwalało jej zdrowie, dopóty codziennie wcześnie rano jeździła autobusem z Siemianowic na Dąbrówkę, by zajmować się dwojgiem dzieci jej syna. Po drodze wstępowała do piekarza i wchodząc do domu, pachniała świeżym chlebem.
Jedyne, co miało w jej mieszkaniu wartość, jak to się mówi, sentymentalną, mieściło się we wnętrzu szuflady w kuchennym stole. Niedużo brakowało, byśmy ją przeoczyli, bo była zasłonięta wyblakłym ceratowym obrusem. Oprócz starych odcinków renty i jakichś nieaktualnych od dekad kwitów, były tam przemieszane pocztówki i fotografie. Materialne odmiany pamięci. Pocztówki były ilustrowaną historią dzieciństwa jej wnucząt, kolorowym kalejdoskopem lat młodości i migawkami z wchodzenia w wiek chmurny… i durny. Dekady wspomnień, czas utracony, a tak wyraźnie przywołany za pomocą starych pocztówek. Od pozdrowień znad morza (widać było na kartce wahanie, jak się pisze „znad”) z lat sześćdziesiątych, gdzie imię dziecka prowadzone było jeszcze ręką rodziców, przez kartki z małymi rysunkami na marginesie: góry, morze, żaglówka, słońce, Miś, mama, tata, a pod koniec dekady jeszcze malutka siostra, do zarozumiałych kulfonów z pierwszych samodzielnych wyjazdów nastolatka pod namiot w latach siedemdziesiątych. Z czasem Wisłę (dom wcza- sowy Storczyk) i Chałupy z pocztówki zastąpił pompatyczny Budapeszt, a potem, pod koniec lat osiemdziesiątych, Paryż i Londyn. W miejscu standardowych rodzinnych pozdrowień znalazł się chełpliwy tekst: „Wybacz, że pismo niewyraźne, ale wino tu jest takie tanie…”. Potem, w latach dziewięćdziesiątych, już przychodziły dorosłe kartki ojca własnej rodziny. Podczas gdy dla nas świat stanął otworem, dla niej zamykał się coraz szczelniej w ciasnym pokoju. Czy jeszcze pojmowała, kto je wysyłał? Prawnuk już nie zdążył niczego dla niej narysować na odwrocie. Zdążyła go jeszcze zobaczyć. Był wtedy w wieku jej syna Huberta, kiedy ten kryklał1 na odwrocie fotografii. Choroba wydarła jednak prawnuka z babcinej pamięci. Próbowała udawać, zapytana na drugi dzień. Tak, pamięta, była tu mała dziewczynka i bardzo płakała. Pomimo tego pierwszego i zarazem ostatniego spotkania rozminęli się na tym świecie.
Stare fotografie z dna szuflady. Przyznajmy rację Rolandowi Barthesowi, który w książce o fotografii2 pisze: „Podobnej pew- ności, co zdjęcie, nie może dać żaden pisany tekst. Tekst nie umie o sobie poświadczyć. Fotografia jest zaświadczeniem obecności”. A zarazem – i tu nie ma sprzeczności – świadectwem nieobecności, memento mori przekazanym od umarłych. „Zdjęcie to nie tylko obraz, ale także ślad. Niczym odcisk stopy albo maska pośmiertna. Każda fotografia jest wieloznaczna, stanowi niewyczerpane źródło zachęty do dedukowania, spekulacji i fantazjowania”. To już Susan Sontag3. Sięgnijmy po nie, przyjrzyjmy się im z uwagą, najaką zasługują. Poszukajmy nowych kontekstów dla starych zdjęć.
Nieznajomych ludzi z pierwszych dekad XX wieku uwieczniano na zdjęciach podczas zwyczajowych okazji: w wojsku, szkole czyna wycieczce Związku Weteranów. Dominują sceny zbiorowe: małe sepiowe główki, z których jedna, często nie wiadomo która, należała do pradziadka, prababki lub innych zapomnianych siemianowickich przodków. Wyjątkowe były zdjęcia ślubne: mężczyzna we fraku, panna młoda w welonie, kwiaty, krzesło z rzeźbionymi poręczami, wysilone udawanie dostojeństwa i godności przez nienawykłych do tego nowożeńców. Uśmiech nie był wtedy zalecany fotografowanym przez fotografa. Sontag pisze: „Co najmniej od stu lat zdjęcie ślubne stanowi równie nienaruszalną część ceremonii jak wymagane formuły językowe”. Może magia aparatu i ranga uczestnictwa w tak niezwykłym wydarzeniu, jakim było uwiecznienie siebie na kliszy, zobowiązywały wtedy do powagi? A może zbyt długi był czas naświetlania srebrnej emulsji na szklanej płytce, by zachować w trakcie ujęcia bez przerwy uśmiech? Powaga nie dotyczyła jednak wszystkich. Wyjątek stanowiły zdjęcia roześmianych muzykantów. Tak jakby śmiali się tylko ci, którzy nie mieli nic do stracenia. Niewiele wiadomo o fotografowanych. Rodzina Jendryków nie miała międzypokole- niowej czarnej skrzynki, gdzie zachowałyby się dokumenty albo ważne pamiątki. Nie było nikogo, kto uznałby rodzinne historie i opowieści za godne przekazania następnym pokoleniom. Wcześniej nikt o to nie zadbał, a później nie było już nikogo.
Zapytajmy za Rolandem Barthesem: Co sprawia, że wobec większości zdjęć przechodzimy obojętnie, a wobec innych czujemy pociąg, upodobanie, fascynację? Najpierw fotografia pokazuje to, co warte uwagi. Skupiając na niej wzrok, zapoznajemy się z intencjami fotografa. Nasze zainteresowanie użycza mu życia. Wtedy oglądający może, choć nie musi, doznać szczególnego impulsu, punctum. Zdjęcie wtedy istnieje dla niego. Za sprawą owego wyjątkowego ukłucia jedna z odnalezionych w szufladzie fotografii zaintrygowała mnie szczególnie. Pożółkła odbitka przedstawiała muzyków w trakcie przygrywania w jakiejś tancbudzie. Wśród nich Bernard Jendryka. Widać rodzinne podobieństwo. Siedzi za perkusją, na bębnie jest napis „The Jolly Boy’s Band”. Poczułem, że to zdjęcie ma dla mnie swoją opowieść.
Po angielsku wtedy na Górnym Śląsku? To prawda, Śląsk zawsze gadał wieloma językami, czy się to komuś podobało, czy nie. Był język, którym mówiło się w domu. Był język, który deklarowano, że się nim mówi w domu, choćby w „Zgłoszeniu celem policyjnego stwierdzenia ludności”, hitlerowskim dokumencie, gdzie nieporadna polszczyzna widnieje pod niemieckim tekstem. Choć temu dokumentowi nie można wierzyć, bo deklaracja była wymuszona. Druga żona Franza, Klara Jendryka, z domu Stanek, na zadane w nim pytanie: „Który język, mówi się w domu?” odpowiada zgodnie z wymogami tamtych ponurych czasów: deutsch. Tymczasem na odwrocie ocalałych fotografii jej rodziny podpisy są wyłącznie po polsku. Był język urzędowy, a także język, którym posługiwał się ksiądz w kościele. Nieumiejętność posługiwania się określonym językiem w zależności od miejsca i czasu mogła przysporzyć kłopotów. W Laurahütte, a potem Siemianowicach, następnie Laurahütte i znowu w Siemianowicach, zmieniało się to podobnie jak nazwa miasta. „Piyrwyj byli Niemcy, potem Poloki, potem zaś Niemcy, potem nazot Poloki, a i tak większość godała po naszymu, czyli po ślonsku”. Na Górnym Śląsku mówiono gwarą, pisano po niemiecku (drukowaną szwabachą i kaligrafowanym Sütterlinem), a także po polsku. Zza Brynicy dochodziły jeszcze wpływy rosyjskie, zza Olzy czeskie. Były napisy w jidysz. Język angielski użyty w nazwie zespołu wskazywał jednak zupełnie odmienne inspiracje. Dawał do zrozumienia, że oprócz podwórkowych zicpolek, operetkowych szlagierów, ludowych przyśpiewek czy marszowego umfa-umfa zespół mógł mieć jeszcze inne ambicje muzyczne. Nazwa przywodzi na myśl swingowo-taneczne fascynacje dalekim, odmiennym światem. Możliwość przypadku lub przywłaszczenia sobie przez obrotnych elwrów4 czyjegoś bębna wyklucza inne zachowane zdjęcie, na którym ustawiono na pierwszym planie instrumenty: klarnet, saksofon, bandżo. Nazwa oraz instrumentarium wskazują na zespół jazzowy! Jazzband na Śląsku, w Siemianowicach, na początku lat dwudziestych, wcześniej niż w warszawskim Qui pro Quo czy Morskim Oku? Skąd ten pomysł? Na odwrocie zdjęcia są nuty. Zapisane dziecięcymi kredkami, pozbawione tonacji i klucza wiolinowego. Róg zdjęcia jest oderwany. To wszystko.
Pod wpływem nieodpartego impulsu starałem się znaleźć treść do pożółkłego obrazu. Nadać mu znaczenie. Pomimo że od zdjęcia oddzielała mnie niewiedza, a uwiecznione na nim postacie nigdy nie zagościły w rodzinnych historiach, postanowiłem wypełnić ten stuletni przedział pomiędzy mną a nieznanymi muzykami. W wyniku tego powstały dwie równoległe biografie muzyków z Laurahütte.
Byli rówieśnikami. Jeden z nich zaszedł na sam szczyt. Miał Berlin u swoich stóp, a potem wraz z postępami niemieckich podbojów – całą Europę. Został niekwestionowanym królem szlagierów w epoce, kiedy rozrywka służyła nazistowskiej propagandzie i wielu ówczesnych twórców chciałoby wymazać tamte kariery ze zbiorowej pomięci. Żołnierze po obydwu stronach okopów wojny na wszystkich frontach nucili jego piosenki. Drugi z muzyków, radosny chłopiec z odnalezionej fotografii, był moim nieznanym dziadkiem, okrutnie skazanym przez rodzinną pamięć na zapomnienie. Losy Bernarda i Maxa wzajemnie się dopełniają jak dobro i zło, radość i smutek, jasność i ciemność, jak miłość i śmierć, sława i zapomnienie. Jak krzyżujące się nurty wielkiej historii z domowymi opowieściami. Jak polifonia. Pod wpływem starej fotografii z oderwanym rogiem i kilku nut napisanych na jej odwrocie powstała poniższa historia. Opowieść można zastąpić tylko inną opowieścią5.
Czy można opowiedzieć historię rodzinną sprzed wieku na podstawie fotografii i kilku nut?

1 kryklać (śl.) – bazgrać, mazać.
2 R. Barthes, Światło obrazu, Warszawa 2008.
3 S. Sontag, O fotografii, Kraków 2017.10
4 elwer (śl., z niem. elf – jedenaście) – obibok, bezrobotny, czekający każdego miesiąca na zasiłek. Według innej etymologii sztygar do pracy wybierał po dziesięciu, elwer był zawsze jedenasty i z braku pracy często parał się różnymi dorywczymi zajęciami.
5 N.N. Taleb, Czarny łabędź, Poznań 2007.