Siula Grande to paskudna góra. Leży w peruwiańskich Andach, sławę zdobyła swoimi kaprysami pogodowymi, niebezpieczną kruszyzną ścian i częstym odrzucaniem adoracji oblegających ją alpinistów. Prawdziwy rozgłos przyniosło jej dwóch brytyjskich alpinistów, którzy w maju 1985 r. rzucili wyzwanie jej zerwom i o mały włos nie przypłacili tego życiem. Z ich wspinaczki pochodzą też jedne z najsłynniejszych górskich halucynacji.
Joe Simpson i Simon Yates nim ruszyli na podbój zachodniej ściany Siula Grande, mieli za sobą udane przejścia alpejskie. Tworzyli świetny zespół, który wiedział, że potrafi sobie poradzić w każdych górskich warunkach. Ale Siula Grande ich przerosła. Zdobycie ściany zajęło im aż trzy długie dni. Zimno, zła pogoda, osypujący się śnieg, niepewna asekuracja solidnie nadwątlająca psychikę. Spali w śnieżnych jamach, wspinali się z rosnącym uczuciem głodu. Kiedy pokonali zachodnią ścianę i granią podchodzili na szczyt, byli przekonani, że wkrótce po zdobyciu wierzchołka zjadą na linach do bazy i odpoczną.
Radość ze zdobycia szczytu musiała być siłą rzeczy krótka, więc widząc nadciągającą burzę, prędko ruszyli w dół. Gdy wicher i śnieżyca sponiewierały ich do cna, a przy kolejnym noclegu kuchenka odmówiła posłuszeństwa, alpiniści sądzili, że już nic gorszego stać się nie może… I wtedy Joe Simpson poleciał w dół z łoskotem zsuwających się głazów i brył lodu. Przeżył, ale paskudnie połamał nogę. Zgruchotana kończyna na wysokości około 6300 m n.p.m. oznacza dla alpinisty pewną śmierć. Partner Simpsona opuszczał go na linie, ale w dolnej części masywu ściana okazała się podcięta. Kiedy nie był już w stanie dłużej utrzymać Simpsona, podjął dramatyczną decyzję… i przeciął łączącą ich linę. Rzecz, w alpinizmie nie do pomyślenia, uratowała mu życie – zszedł do bazy i oświadczył koledze, że Joe Simpson nie żyje.
LÓD, ORGIA I CZEKOLADKA
Simpson miał jednak masę szczęścia, silny organizm i wolę życia. Wykaraskał się i zaczął pełzać po śniegu i kamienistej morenie. Poodmrażany, skrajnie osłabiony, ciężko ranny popadł w halucynacje. Początkowo słyszał „głos”, który pytał go, co tam w rodzinnym Sheffield, przywoływał ulubiony pub w Harome. „Głos” budził go, gdy zapadał w drzemkę, podszywał się pod jego matkę, nakazując iść dalej. Kiedy Simpson mijał lodospad, zobaczył kształty ludzi. Przypomniał mu się obłok w kształcie starca z Kaplicy Sykstyńskiej. Omamiona wycieńczeniem wyobraźnia Simpsona podsuwała mu orgiastyczne sceny. „Muszę wykręcać głowę, żeby się połapać, co robią” – napisze potem w bestsellerowej książce „Dotknięcie pustki”.
Pełzając dalej, zapadał się w głąb wyobraźni targanej halucynacjami. Lodowiec jawił mu się jako rwąca rzeka pełna wirów; słyszy kolejne głosy, śpiewy, w końcu po czaszce zaczyna mu się kołatać wiersz Szekspira, którego nie czytał ani razu od 10 lat (!). Wycieńczony zaczyna słyszeć melodie. Dręczy go „Brown Girl in the Ring”, upiorny przebój Boney M z lat 70., który nadaje się do ryczenia w pijackim karaoke pod koniec party. Nie potrafi się go pozbyć. Falująca intonacja „brown girl in the ring” doprawiona „tra la la la la” rozdziera mu czaszkę. Muzyka ucicha tylko na te krótkie chwile, gdy ból kolana przebija się do mózgu.
„Cholera, umrę przy Boney M!” – wrzeszczy w pustkę. Z wycieńczenia śmieje się z własnych dowcipów. Pełznie kolejne godziny po skałach. Tonąc w halucynacjach, cudem dociera do bazy, a historia jego heroicznej walki z żywiołem i własnymi urojeniami wchodzi do kanonu literatury górskiej.
OPIUM NA WYSOKOŚCI
Omamy, zjawy, halucynacje towarzyszą wspinaczom, nurkom, polarnikom. Zdarzają się u ludzi w stanie silnego wychłodzenia i przegrzania. W sytuacjach niedoboru bodźców lub skrajnego wyczerpania i w odpowiedzi na strach. Prawdopodobnie nie ma jednego wspólnego czynnika, który wywołuje halucynacje. W każdym z ekstremalnych sportów ta przyczyna bywa nieco inna.
Wpływ może mieć obniżone ciśnienie, spadek stężenia tlenu albo podwyższone ciśnienie parcjalne azotu. Według niepotwierdzonej jeszcze teorii, czynniki te wywołują stres. W odpowiedzi na niego organizm wytwarza w płynie mózgowo-rdzeniowym endorfiny – hormony odpowiedzialne za same dobre rzeczy dziejące się z naszym organizmem. To dzięki ich wydzielaniu zakochujemy się (czy dlatego wielu wspinaczy bardziej kocha góry niż własne żony?). Endorfiny poprawiają samopoczucie, podnoszą samoocenę, kształtują dobry humor. W relatywnie niewielkich ilościach wydzielane są przez organizm w czasie seksu, jedzenia czekolady, żółtego sera i pikantnych przypraw. W nieco większych ilościach sprawiają, że nie czuje się lęku i bólu. Gdy są wydzielane w nadmiarze, doprowadzają do euforii. Działają na receptory opioidowe w mózgu podobnie jak morfina czy silniejsze narkotyki.
Nic więc dziwnego, że pod ich wpływem halucynacje, np. w górach, są tak barwne. Zdarzają się też bardzo często – zdaniem szwajcarskich naukowców z Zurychu, którzy badali niektórych z najlepszych himalaistów świata, mniejsze lub większe halucynacje przytrafiają się siedmiu na ośmiu wspinaczy! Jak jednak odróżnić zwykłą radość zdobywcy gór od chorej euforii człowieka ogarniętego halucynacjami? „Różnica jest taka, jak między informacjami himalaistów przekazanymi ze szczytu przez radiotelefon: pierwszego – »stoję na wierzchołku, jestem szczęśliwy, jest pięknie i schodzę do bazy« oraz drugiego – »stoję na wierzchołku, jestem szczęśliwy, jest mi tu tak dobrze, że zostaję«” – uważa prof. Zdzisław Ryn, jeden z najwybitniejszych ekspertów badających chorobę wysokościową. Profesor spotykał się z przypadkami, gdy alpiniści pod wpływem euforii wysokościowej wyrzucali sprzęt, rękawiczki, ucieszeni schodzili na dół i zbierali kwiatki na lodowcu, nie zwracali uwagi na zapięcie się w śpiworze. Wielu doznawało uniesienia religijno- mistycznego, filozoficznego i patriotycznego. Sam podczas wchodzenia na Elbrus doznał niemal autystycznego zamknięcia w sobie i omamów słuchowych. „Chrzęst czekana wbijanego w zmrożony lód przemieniał się w powtarzaną wielokrotnym echem niebiańską melodię” – opowiada prof. Ryn.
HAMAK I COLA NA SZCZYCIE
Wyprawa polskich himalaistów na liczący sobie 8125 m n.p.m. Nanga Parbat w 1993 r. szła jak z płatka. Choć szczyt cieszy się ponurą sławą (na 200 zdobywców pochłonął aż 60 ofiar!), Ryszard Pawłowski i Bogdan Stefko bez większych problemów nabierali wysokości, zdobywając kolejne obozy na drodze Kinshofera. Na wierzchołku góry stanęli wyjątkowo szybko, bo w dwa tygodnie od założenia bazy u podnóża ośmiotysięcznika. Być może niedostateczna aklimatyzacja albo zmęczenie spowodowane tak ekspresowym tempem zdobywania góry sprawiły, że w zejściu obaj doznali malowniczych halucynacji. „Schodząc ze szczytu wyraźnie widziałem namiot zaprzyjaźnionych angielskich alpinistów” – opowiadał po powrocie Pawłowski. Mieli dołączyć do nich nieco później, wiec się bardzo zdziwił, że już są tak wysoko. Zamiast jednak spieszyć się, żeby jak najszybciej wejść na szczyt, oni… odpoczywali sobie przed namiotem na hamakach! „Wołali mnie, machali, nawoływali gestami, żebym podszedł, ale czułem zmęczenie i nie chciało mi się. Całe szczęście!” – wspominał Pawłowski, z racji swej wyjątkowej fascynacji górami zwany w środowisku Napałem. Zszedł więc do swojego namiotu rozbitego na wysokości 7200 m n.p.m. i padł, by odpocząć. „O tym, jak dobrze zrobiłem, nie idąc w stronę tych Anglików, przekonałem się, kiedy przyszedł Boguś i zapytał, czy też widziałem pod szczytem… budkę z coca-colą!” – opowiada.
Nie mniej spektakularnych halucynacji doznali Polacy podczas zdobywania dziesiątego z najwyższych szczytów świata – Annapurny. Podczas wyprawy w 1981 r. prof. Lech Korniszewski, lekarz i himalaista, wspinał się z partnerem aż do wysokości 7700 m n.p.m. – zawrócili 400 metrów od szczytu. Obaj wyraźnie słyszeli, jak łącząca ich lina… śpiewała. I to jeszcze co! Lina śpiewała przebój Donny Summer. Co ciekawe, obydwaj słyszeli ten sam utwór królowej dyskotek lat 70.!
Niedaleko od Annapurny – zaledwie po drugiej stronie głęboko wciętej doliny górskiej rzeki Kali Gandaki znajduje się Dhaulagiri – siódmy szczyt Ziemi (8167 m n.p.m.), od 1818 roku do połowy XIX wieku uważany za najwyższą górę świata. Podczas wspinania się na Dhaulagiri wizji doznał w 1983 r. Tadeusz Łaukajtys. Zerwał z siebie kurtkę, zrzucił rękawice i… z gołymi rękami rzucił się na ruskie czołgi! Był bowiem przekonany, ze znalazł się na froncie wojny afgańskiej i musi obronić tamtejsze dzieci przed radzieckimi tankistami…
Kamil Gabarski jest najmłodszym polskim zdobywcą Szczytu Korżeniewskiej – liczącego 7105 m n.p.m. trzeciego najwyższego wierzchołka tadżyckiego Pamiru. Podczas wyprawy nie opuszczał go pech – najpierw problemy żołądkowe, potem choroba partnera, wreszcie kończące się zapasy żywności. Kiedy już przezwyciężył wszystkie problemy i ruszył w trzyosobowym zespole do ataku szczytowego… dopadły go niesłychanie barwne halucynacje. „Widziałem budkę z lodami, w której słodycze sprzedawał jakiś facet. A potem… czarownicę na miotle wylatującą z buta mojego kolegi” – opowiadał po powrocie. Poczekał chwilę, aż ustabilizuje się sytuacja (czarownica zrobi rundkę honorową) i ruszył w stronę wierzchołka. Dalej wszystko poszło jak z płatka, choć na szczycie pogoda nie rozpieszczała – we mgle była zerowa widoczność.
Wrażenie obecności innych ludzi podczas wspinaczki zdarza się niesłychanie często. Anna Czerwińska, pierwsza Polka, która zdobyła Koronę Ziemi, silnych omamów doznała na himalajskim Makalu, piątym co do wysokości szczycie Ziemi (8463 m). W drodze na szczyt spędziła noc na wysokości 8250 metrów, siedząc w kucki na plecaku i starając się nie usnąć. O wpół do szóstej rano ruszyła w górę i szczęśliwa stanęła na wierzchołku. Halucynacje spowodowane brakiem tlenu dopadły ją w zejściu. „Najpierw miałam wrażenie, że jestem w Tatrach, potem widziałam na zboczu Szerpów i jakby obóz. Niżej wydawało mi się, że jestem w wielkim białym namiocie, a w górze pali się potężna lampa. Aż wreszcie spostrzegłam – już realnie – że ktoś wychodzi mi naprzeciw” – opowiadała. To był jej partner, który poprowadził ją do namiotu w obozie trzecim.
Omamy nie ominęły nawet wielkiego Reinholda Messnera. Kiedy wspinał się razem z bratem Guenterem na Nanga Parbat, ten czuł, upadając na śnieg, że leży tam ciepły koc, w który się będzie mógł zawinąć. Bracia byli na swym pierwszym ośmiotysięczniku, nic nie jedli i nie pili od kilkudziesięciu godzin. Reinhold poczuł nagle rozdwojenie osobowości. Miał wrażenie, że patrzy na siebie jak na kogoś obcego. Równocześnie poczuł, że idzie z nimi jeszcze ktoś. Słyszał nawet, jak śnieg skrzypiał pod butami trzeciego wspinacza.
Kiedy Guenter zginął w lawinie, Messner zszedł samotnie flanką Diamir. 25-letniemu himalaiście wydawało się też, że widzi swoją matkę – stojącą w kuchni lub odpoczywającą przed domem.
SZCZYTY NA DACHU
Kolekcja relacji o górskich halucynacjach spowodowanych wysokością jest niesłychanie bogata. Chyba najobfitsza dotyczy najwyższego ze szczytów Himalajów. Już podczas wyprawy na Mount Everest w 1924 r. alpiniści widzieli w wyobraźni balony latające nad wierzchołkiem. Kilku, idąc w górę, czuło, że mają obok siebie drugiego wspinacza, choć nikogo z nimi nie było. Niektórzy z tym swoim omamem nawet dzielili się jedzeniem!Marcin Miotk, pierwszy Polak, który zdobył Everest bez tlenu, też uroił sobie towarzysza, na którego musiał czekać. To spowalniało tempo wspinaczki na Dach Świata, ale być może pozwalało lepiej rozłożyć siły. „Miłe uczucie mieć tam kogoś blisko siebie” – opowiada Marcin Miotk. – „Nie yeti, ale takiego własnego Anioła Stróża”. Podobnych wizji na Evereście doznał też Amerykanin Brent Bishop, tyle że nie czuł on obecności anioła… lecz był przekonany, że sam jest aniołem!
Jak pozbyć się choroby wysokościowej
Poszkodowanego należy jak najszybciej sprowadzić w doliny i – jeśli stan jest ciężki, natychmiast zapewnić pomoc medyczną. Lekarz zazwyczaj ordynuje podanie diuretyków (leków odwadniających) i pojenie pacjenta płynami z dużą ilością elektrolitów. Coraz częściej na wyprawy zabierane są też przenośne komory hiperbaryczne (np. tzw. worek Gamowa). Gdy w hermetycznie zapinanym „namiocie” znajdzie się poszkodowany wraz z opiekunem, nożną pompką tłoczy się do wnętrza powietrze, zwiększając ciśnienie atmosferyczne do takiego, jakie panuje na wysokości 1500 m n.p.m. To wystarcza, by ostre objawy choroby w miarę szybko ustąpiły.
Nietypowy związek z Polską miały wizje, jakich na Evereście doznał Lincoln Hall, świetny himalaista z Australii, gdy ścięła go choroba wysokościowa. Szerpowie zostawili go na pewną śmierć na grani położonej na wysokości 8700 m n.p.m., sądząc, że jest w agonii. Hall jednak przeżył, zszedł do bazy. „Wydawało mi się, że jestem kolejno w trzech różnych miejscach. W Górach Śnieżnych w Australii, które tak naprawdę są tylko wzgórzami. Potem siedziałem w jakiejś chałupie krytej strzechą, gdzie pilnowałem kóz. I w końcu byłem na jakimś wzgórzu… w Polsce. Nigdy nie byłem w Polsce, więc nie wiem, dlaczego sądziłem, że to Polska, ale tak podpowiadał mi mój umysł” – wspominał.
RYBKA LUBI DYCHAĆ!
Omamy, halucynacje, wizje… Spowodowane brakiem snu, skrajnym wyczerpaniem, odwodnieniem, niedożywieniem czy ogólnym wyczerpaniem organizmu nie są wyłącznie domeną alpinizmu. Podczas nurkowania tysiące ludzi doświadczyło zawrotów głowy i wizji wskutek swoistego zatrucia azotem zawartym w sprężonym powietrzu. Wielu płetwonurków w stanie narkozy azotowej chciało oddać swój automat oddechowy przepływającej rybie, żeby ją uratować – myśląc pozornie logicznie, że skoro ryba nie ma butli do oddychania pod wodą, to z pewnością utonie!
Częste są także przypadki halucynacji u zawodników ścigających się w długodystansowych rajdach przygodowych – kilkaset kilometrów po bezdrożach w kilka dni w cztery osoby. Jeden z polskich zespołów biegających w rajdzie w Maroku widział duchy za krzakami na pustyni. Co ciekawe, widzieli je wszyscy członkowie grupy! W innym rajdzie uczestnicy obserwowali nocą świnki morskie zagubione w lesie, stado dzikich koni biegnących… po lodowcu. Właściwie, to już nic nie powinno dziwić.